Stanisław Soyka należał do najbardziej rozpoznawalnych wokalistów. Tak wyjątkowy i charakterystyczny, że niemożliwy do pomylenia z kimkolwiek. Miał swój niepodrabialny styl i był przy tym niezwykłą osobowością. Opuścił nas nagle 21 sierpnia 2025 w wieku zaledwie 66 lat.
Jeśli chce się poznać Staszka Soykę, to nie należy przeglądać jego życiorysu. Nie trzeba też się zastanawiać, jak i co po kolei tworzył. Trzeba raczej zaznajomić się z Jego osobowością. Muzyczny życiorys Staszka był tyle skomplikowany, co prosty. Niemal wszyscy starali się Go w jakiś sposób szufladkować, przypisywać do jakichś stylów, wyznaczać kolejne twórcze etapy. Wychodziły z tego karkołomne kombinacje, a tymczasem wszystko było niezwykle proste. Staszek był tylko i aż sobą. Nie uznawał żadnych granic czy rozdzielności. Brał na warsztat to, co akurat Mu się podobało, śpiewał z kim Mu przychodziła ochota i kimkolwiek, kto pragnął stanąć z Nim przed mikrofonem. Miał przy tym swoje wymagania, lecz te bardzo często mijały się z powszechnymi wyobrażeniami. Można rzec, że Staszek był artystą przewidywalnym, ale i zaskakującym niespodziankami. W 2021 roku spotkaliśmy się przed koncertem urodzinowym Henryka Miśkiewicza w Gdańskiej Filharmonii, w którym Staszek brał udział. W rozmowie rzuciłem cytatem Louisa Armstronga: „Muzyka dzieli się tylko na dwa gatunki – dobrą i złą”. Staszkowi bardzo się ten cytat spodobał. Bo sam był właśnie jak Armstrong. Gatunki nie miały dlań znaczenia. Liczyło się, czy coś jest warte zachodu czy nie. Ładne czy odrzucające. Nieistotne, co po czym. Dyskusji nie podlegało tylko jedno. Zawsze, ale to zawsze Stach uważał się za jazzmana. Z jazzu brał podstawę swego śpiewania: improwizację i swobodę. Jak sam mówił: „Jazz to improwizacja pozwalająca nie trzymać się kurczowo nut, ale wymagająca refleksu i czujności sapera”.
To, że będzie śpiewał, nie ulegało wątpliwości już od najmłodszych jego lat, kiedy wstąpił do chóru kościelnego. Potem – poprzez szkołę muzyczną w Gliwicach i liceum muzyczne w Katowicach – trafił na Wydział Muzyki Rozrywkowej Akademii Katowickiej. Świat jazzu otworzył przed nim starszy o pięć lat Zbyszek Wegehaupt. I Staszka „ugryzło”. Wolna wola tworzenia na gorąco, zależna od nastroju. To było dlań jak zdjęcie kagańca. Staszek zawsze aż kipiał od emocji i chęci ich wyartykułowania. Ograniczanie się do interpretacji niemal Go dusiło. Jazz otwierał dlań okno na cały muzyczny świat i nie zaprzepaścił tego. Z perspektywy czasu można rzec, że wykorzystał każdą chwilę, jaka była Mu dana. Grać z Wojtkiem Karolakiem, Yaniną Iwańskim, Gorzkim, Bizarrem czy Michałem Urbaniakiem było dlań bez różnicy. Liczyło się, że robi to, co akurat chce. Podziwu godne było to, że potrafił. Iluż to artystów rozbijało się o mur innych gatunków ze względu na swoje stylistyczne przyzwyczajenia. Staszek z łatwością przenikał do innych rodzajów muzycznych. Co więcej, pisał wielkie przeboje. Cud niepamięci, Tolerancja, Love is crazy. Pisał muzykę do sonetów Shakespeare’a, poematów Jana Pawła II, Bolesława Leśmiana, Leopolda Staffa, a jednocześnie mistrzowsko wykonywał utwory Duke Ellingtona, pieśni religijne (Matko, która nas znasz) i żelazne standardy jazzowe. Na dodatek robił to w takiej kolejności, jak Mu pasowało, przeskakując od jednego do drugiego, wracając albo robiąc ogromną woltę ze skrajności w skrajność. W zasadzie nie było niczego, co by Go ograniczało poza własną wyobraźnią.
Rzeczą, którą lubił najbardziej był żywy kontakt z muzyką i ludźmi. Na każdym koncercie dawał całego siebie. Lubił porozmawiać po występie. Zawsze uśmiechnięty, pełen wrażliwości. Jeśli czyjeś granie go zafrapowało, uwielbiał się przyłączyć. Bez znaczenia czy na scenie, czy na środku ulicy, pod jakąś knajpką w deszczu. Muzyka była jego życiem i nie oszczędzał się. Zdawało się wszystkim, że jest niespożyty. On sam nigdy nie wyprowadzał nikogo z błędu. Cieszył się radością innych i starał dokładać do tego cegiełkę. Nigdy się nie skarżył, nie usprawiedliwiał. Prawie nikt nie zwrócił uwagi, że coraz częściej zaczyna odwoływać koncerty. Mała niedyspozycja – w takim domyśle pozostawiał fanów.
Cztery lata temu sam dałem się nabrać. Pamiętałem Staszka sprzed 40 lat, dynamicznego, wybuchającego głośnym śmiechem, duszę towarzystwa. Tym razem spotkałem spokojnego pana czekającego w skupieniu na swój występ. Spokojnie, w małej grupce za kulisami wymienialiśmy poglądy o życiu i graniu. Staszek wyglądał dla mnie jak dojrzały mężczyzna z bagażem doświadczenia, mądrością nabytą przez lata. Dopiero po Jego odejściu dotarło do mnie, że był już przygnieciony masą choróbstw, zmęczony. Nie pisnął ani słowa, bo za wszystkie swoje nieszczęścia obwiniał wyłącznie siebie. Ale nikt z tych wielkich nigdy nie powiedział „dość”. Ptaszyn, Wojtek Karolak, Jacek Zieliński. Wszyscy porzucali wszystko, byle nie scenę. I tak samo Staszek Soyka. Gdyby miał zakończyć swoje życie artystyczne, to byłoby jak wyrok. Jestem niemal pewien, że Staszek odszedł w najlepszy możliwy dla siebie sposób – z koncertem za pazuchą. Przykre jest tylko, że stało się to tak wcześnie. Nagle bowiem zrobiła się czarna dziura, której nikt nie wypełni.