Kieruję się głównie intuicją. Rozmowa z Barbarą Grzegorzewską

Agnieszka Lubomira Piotrowska
31.05.2025

Rozmowa z tłumaczką prozy i dramaturgii francuskiej Barbarą Grzegorzewską.

 

Jesteś absolwentką Wyższego Studium Języków Obcych UW. Wybór podyktowany był planami translatorskimi, czy dopiero na studiach zainteresowały cię przekłady?
Szczerze mówiąc, w okolicach matury nie miałam bladego pojęcia, co chcę dalej robić. Znajomy namawiał mnie na geografię… Ostatecznie do startu na te studia skłonili mnie rodzice. W liceum miałam angielski, a na francuski chodziłam na popołudniowe kursy prowadzone przez Wspólną Sprawę i język ten ogromnie mi się podobał. Dostać się na ten wydział nie było łatwo, było 11 kandydatów na jedno miejsce, ale jakimś cudem się udało. Wielką zaletę stanowiło to, że wykłady i zajęcia odbywały się w językach obcych, a znaczna część profesorów była cudzoziemcami.

 

Przekładu uczyłaś się, praktykując go, czy może studia przygotowywały do zawodu?
Po dwóch latach nauki następował podział na dwie sekcje: tłumaczeniową i pedagogiczną. Ponieważ uczyć innych nigdy nie umiałam ani nie lubiłam, wybór był oczywisty. Miałam też wielkie szczęście. Moim profesorem na zajęciach z tłumaczenia literatury był Jerzy Lisowski, najwybitniejszy tłumacz literatury francuskiej w Polsce. Chyba dzięki niemu zdałam sobie jasno sprawę, czemu będę chciała się w życiu poświęcić.

 

Karierę zawodową zaczęłaś od tłumaczeń na język francuski polskiej literatury. To raczej rzadka droga. Skąd taki wybór? A może to nie był wybór tylko przypadek?
Jeszcze na studiach dorabiałam sobie tłumaczeniami na francuski. Współpracowałam z Polskim Radiem, tłumacząc m.in. teksty przeznaczone na konkurs Prix Italia, a także z redakcjami różnych czasopism, w tym miesięcznika „Teatr”. Radziłam sobie bardzo dobrze, ponieważ po drugim roku studiów wzięłam urlop dziekański i spędziłam we Francji cały rok, studiując na Sorbonie Cours de Civilisation française i opiekując się dziećmi. Później współpracowałam z Agencją Autorską, dla której tłumaczyłam na francuski sylwetki polskich pisarzy i niektóre sztuki i słuchowiska: Gry kobiece Zanussiego i Żebrowskiego, Aby podnieść różę Trzebińskiego, Zegarek Szaniawskiego, Kreacja, Radio, Słuchowisko, Jasny pokój dziecinny, Dacza Iredyńskiego, Odlot Bardijewskiego i inne. Gry kobiece grane były w Paryżu i w Montrealu, Aby podnieść różę w Paryżu, Kreacja w Rouen i w Paryżu.

 

Agencja Autorska? Możesz powiedzieć o niej coś więcej?
Agencja Autorska Ministerstwa Kultury i Sztuki działała przy ZAiKS-ie od 1955 roku do połowy lat 80. Z tego, co pamiętam, pełniła dwojaką rolę. Z jednej strony pośredniczyła między reżyserami i teatrami a dramatopisarzami i tłumaczami sztuk teatralnych w plasowaniu dzieł tych ostatnich na polskich scenach, z drugiej zaś zajmowała się promocją polskich autorów za granicą. Stąd na przykład sylwetki autorów, nieduże książeczki, które tłumaczyłam na francuski, biuletyny informujące o ukazujących się nowościach czy nawet konkretne sztuki i słuchowiska tłumaczone na języki obce i wysyłane do poszczególnych krajów. Nawiasem mówiąc, przed którymś z wyjazdów do Francji zapytałam, kto jest adresatem tych materiałów. Odpowiedziano mi, że SACD. Kiedy więc oprowadzano mnie w Paryżu po tej instytucji, próbowałam ustalić, w czyje ręce trafiają wysyłane teksty, jednak okazało się to niemożliwe.

Dlatego też do wystawienia przełożonych przeze mnie sztuk i słuchowisk doprowadziłam, korzystając z zupełnie innych dróg. W przypadku sztuk teatralnych udało mi się tego dokonać za pośrednictwem francuskiego Ministerstwa Kultury i krytyczki teatralnej, wielkiej propagatorki teatru Grotowskiego we Francji, pani Raymonde Temkine. Natomiast w sprawie słuchowisk umówiłam się na spotkanie w Radio France i złożyłam im propozycję, zostawiając teksty.

 

Ale dlaczego zdecydowałaś się przekładać na język obcy? Nie jest to częsty wybór. Zwykle tłumaczymy obcą literaturę na język ojczysty.
Odpowiedź właściwie jest prosta: francuski, jako język wyuczony, wydawał mi się narzędziem, które miałam w rękach i mogłam się nim posługiwać. Polski natomiast towarzyszył mi od urodzenia, odbierałam go jako rodzaj otaczającej mnie zewsząd magmy. Długo żyłam w przekonaniu, że nigdy nie będę potrafiła tłumaczyć na polski.

Przełomem było seminarium dla młodych tłumaczy zorganizowane w 1976 roku przez Związek Literatów Polskich i redakcję „Literatury na Świecie”. Zajęcia prowadzili na nim wybitni tłumacze i tłumaczki jak Anna Przedpełska-Trzeciakowska, Joanna Guze i Eligia Bąkowska. Ta ostatnia zaproponowała kilkorgu z nas tłumaczenie krótkich fragmentów siedemnastowiecznego dzieła Honoré’go d’Urfé Astrea. Książka wyszła w 1978 roku nakładem Wydawnictwa „Czytelnik”. Niedługo potem to samo wydawnictwo zaproponowało mi przekład utworu Rachilde Pan Wenus. Tytuł ten ukazał się w 1980 roku w serii Retro.

 

Czyli pracowałaś głównie z prozą. Najgłośniejszym tytułem w twoim dorobku był Mikołajek. To zlecenie wydawnicze czy twoje literackie odkrycie i propozycja?
Praca nad tymi przekładami, bardzo od siebie różnymi, sprawiła mi ogromną przyjemność. Jednak zlecenia od wydawnictw to z jednej strony luksus, a z drugiej ryzyko, że zamawiany tekst nie będzie nam odpowiadał. Najczęściej to ja zwracałam się do wydawców z własnymi propozycjami. Tak było, kiedy podczas któregoś z pobytów w Paryżu odkryłam Mikołajka. Seria składała się z pięciu niedużych kwadratowych tomików kultowego tandemu Goscinny – Sempé. Świadoma potencjału tego znaleziska i dumna z jego odkrycia, po powrocie do kraju zgłosiłam się do Naszej Księgarni, gdzie… wylano mi na głowę kubeł lodowatej wody. Usłyszałam bowiem, że książka została już wydana kilka lat wcześniej. Na szczęście okazało się, że wydano tylko dwa pierwsze tomiki Le petit Nicolas i Les récrés du petit Nicolas w jednym, zatytułowanym Rekreacje Mikołajka, w przekładzie pań Elżbiety Staniszkis i Toli Markuszewicz. Przyznam zresztą, że nigdy nie zrozumiałam, jak możliwy był taki tytuł. Francuskie słowo récré oznacza przerwę między lekcjami, a polska rekreacja, o ile wiem, nie ma liczby mnogiej. Na szczęście okazało się, że panie wybrały wolność i wyjechały do Stanów, a mnie zostały do przetłumaczenia kolejne trzy tomiki. Po latach Anne Goscinny odnajdzie jeszcze mnóstwo niepublikowanych tekstów ojca, a mnie przypadnie w udziale przełożenie ich na polski.

 

Tłumaczyłaś Mikołajka, po nim Smurfy, dużo sztuk dla dzieci. Łatwiej czy trudniej jest pracować z literaturą dziecięcą?
Później jeszcze miałam sporo do czynienia z literaturą dla dzieci. Jeśli chodzi o sam proces tłumaczenia, pracowało mi się podobnie jak z literaturą dla dorosłych. Wyjątkiem był może Mikołajek, gdzie na przykład musiałam unikać powtarzającego się często słowa „powiedział”, które po francusku brzmi krótko („a dit”), a po polsku jest dla tekstu mocno obciążające.

 

Długie lata tłumaczyłaś w zasadzie tylko prozę, dopiero w latach 90. weszłaś jak burza na polskie sceny. Skąd ten zwrot ku dramaturgii?
Mój zwrot ku przekładom teatralnym był w zasadzie dziełem przypadku. Znajomy z SACD przysłał mi sztukę Anouilha La belle vie (Wspaniałe życie), która tak mi się spodobała, że postanowiłam ją przetłumaczyć. Dość szybko doszło do wystawienia spektaklu w Teatrze Dramatycznym w Elblągu. Okazało się też, że była to prapremiera światowa, co zostało odnotowane we francuskiej prasie. Od tej pory zwróciłam się ku przekładom teatralnym.

 

Uświadomiłam sobie, że dobrze „czuję” dialog i tłumaczenie go przychodzi mi łatwiej i szybciej niż tłumaczenie prozy. Potrafię też ocenić, czy dana sztuka jest dobra i czy ma szanse wzbudzić zainteresowanie polskich teatrów. Chociaż z tym bywało różnie.

 

Sztuka Yasminy Rezy, Kolacja dla głupca Vebera, Małe zbrodnie małżeńskie, Wariacje enigmatyczne, Oskar i pani Róża Schmitta, Napis Sibleyrasa, Prawda Zellera – to teatralne hity przez lata grane od Bałtyku po Tatry. Czy w chwili decyzji o przekładzie tych sztuk miałaś poczucie, że mogą tak zawładnąć polskimi scenami?
Wyobraź sobie, że kiedy przetłumaczyłam Kolację dla głupca, przez trzy lata rozsyłałam tekst po różnych teatrach i żaden nie był zainteresowany. Poznała się na nim dopiero zakopiańska reżyserka Ewa Marcinkówna, która w grudniu 1997 roku zrealizowała prapremierę w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach za czasów dyrekcji Piotra Szczerskiego. A potem już poszło…

 

Sztuki teatralne bardzo często tłumaczymy w ciemno, z nadzieją, że ktoś je wystawi. Czy masz w dorobku takie przekłady, które nie znalazły w Polsce swojego reżysera i zostały w tzw. szufladzie?
Oczywiście w szufladzie mam sporo tekstów, które nie doczekały się inscenizacji.

 

Masz własne strategie translatorskie czy kierujesz się intuicją?
Tłumacząc, kieruję się głównie intuicją. Oczywiście pamiętam niektóre zasady, których uczono mnie na studiach, choćby tę o kompensacji. Najważniejszym czynnikiem jest jednak to, że w głowie słyszę polski tekst. Nie mam potrzeby czytania na głos i nigdy tego nie robię.

 

Czy bywałaś na próbach do spektaklu, zmieniałaś tekst dla konkretnego reżysera, konkretnej inscenizacji?
Zdarzało mi się uczestniczyć w próbach, jednak nie w celu zmiany tekstu, raczej ustalenia prawidłowej wymowy francuskich nazw i nazwisk.

 

Oglądasz spektakle powstałe w oparciu o twoje przekłady?
Kiedyś jeździłam na wszystkie premiery, co było bardzo przyjemne. Poza odkrywaniem interpretacji sztuk, poznawałam nowych ludzi i miasta, do których inaczej pewnie nigdy bym nie trafiła. Niestety to skończyło się w 2013 roku, kiedy w wyniku ciężkiego udaru stałam się osobą niepełnosprawną. Cierpi też na tym bardzo moja wydajność, nad czym ubolewam.

 

Od latach jesteś członkinią ZAiKS-u, byłaś w jego władzach. Jak wspominasz te lata? Czy wyobrażasz sobie swoją pracę bez ochrony ZAiKS-u?
Do ZAiKS-u należę od 1977 roku, należałam też do jego władz, co bardzo dobrze wspominam. Była to okazja do regularnych spotkań w gronie przemiłych koleżanek i kolegów oraz śledzenia, a czasem wpływania na funkcjonowanie Stowarzyszenia. Ochrona ZAiKS-u jest dla mnie bardzo ważna i cenna. Bez niej nie wyobrażam sobie swojej pracy.

#rozmowa
#teatr
#Agnieszka Lubomira Piotrowska