Życiorysów Mariana Turskiego było wiele. One wszystkie w nim były. Tworzyły niezwykłą osobowość, niektóre stały się dobrem publicznym, jak choćby Jego jedenaste przykazanie – „Nie bądź obojętny”.
Kolejne etapy życia Mariana Turskiego odkładały się w Nim i splatały w postaci nierozerwalnych węzłów. Komunizująca młodość, getto łódzkie, Auschwitz, potem udział w nowym ustroju, wreszcie Muzeum Polin.
Każdy z tych etapów został opowiedziany i opisany. Mniej chyba wiadomo, jakim dziennikarzem i redaktorem był Marian. Zaczynał w połowie lat 50. Stanął wtedy na czele rewolucyjnego „Sztandaru Młodych”, który został rozpędzony przez Gomułkę, podobnie jak „Po prostu”. Turski poszedł do „Polityki”, której naczelnym został kolega, Mieczysław Rakowski. Ważne przy tym, że przyprowadził ze sobą młodych dziennikarzy, m.in. Dariusza Fikusa, Andrzeja Krzysztofa Wróblewskiego, Daniela Passenta, Ryszarda Kapuścińskiego. Dzięki nim, ich talentom, Rakowski przekształci „Politykę” z propagandowego biuletynu w wielkonakładowy tygodnik, najlepszy – jak mówiono – między Łabą a Władywostokiem.
Marian Turski został kierownikiem działu historycznego i natychmiast wymyślił Nagrody Historyczne „Polityki”, pokierował pracami kapituły, do której zaprosił wybitnych historyków. Od tego roku, 2025, Nagrody będą imienia Mariana Turskiego. Tak więc przez blisko 70 lat był czynnym redaktorem, co zapewne jest rekordem świata.
52 numery w roku pomnożone przez 70 tworzą ogromną bibliotekę, z dużym działem historycznym. To wszystko trzeba było wymyślić, zamówić bądź napisać, zredagować, skrócić i wydłużyć. Marian był aktywny w życiu redakcji, uczestniczył w kolegiach, miał pomysły, współkształtował tzw. linię polityczną pisma, jego akcje i kampanie. Miał słuch społeczny i wrażliwość lewicowca. Nigdy nie był obojętny.
Oczywiście, redagowanie to był w PRL-u nieustanny hals między politycznymi rafami, zapisami i interwencjami cenzury, wypróbowywaniem granic możliwości. Historia była przez władze pilnowana, bo obraz przeszłości musiał być integralny z obowiązującą ideologią. To cała epopeja walki, prób, porażek i zwycięstw.
Świadomie i umiejętnie wykorzystywał szanse na likwidowanie „białych plam”. W 1986 roku uczestniczyłem w intrydze mającej na celu udostępnienie polskim czytelnikom „tajnego referatu” Nikity Chruszczowa z XX Zjazdu KPZR – o Kulcie jednostki i jego następstwach, a w 1988 roku przy pierwszej publikacji w prasie Na powierzchni o Marcu ’68.
W polskiej historiografii swoje miejsce znalazło wiele publikacji, które wyszły spod redaktorskiej ręki Mariana Turskiego. Choćby legendarny już tekst Stefana K ieniewicza napisany na 60. rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości o stu drogach prowadzących do Niepodległości. A nie jednej jedynej, przez walkę klas i rewolucję, zwłaszcza Październikową.
Do ostatnich dni nie puszczał steru z ręki, łączył się z kolegium, poprawiał teksty i jak zawsze potrafił powiązać teraźniejszość z przeszłością. Typowy dla stylu myślenia Redaktora jest zamówiony tekst o historii Grenlandii, natychmiast po tym, jak prezydent Trump zapragnął wejść w jej posiadanie.
Mówił i pisał w wielu językach, wiedział, kto i co mówi o Polsce i o jej historii, nieraz sięgał do dorobku historyków anglosaskich, niemieckich czy francuskich. Znał świat, wiele podróżował, niejako służbowo, bo zawsze w jakiejś sprawie, zapraszany na konferencje, spotkania, do parlamentów, do kancelarii kanclerzy i premierów, prezydentów. A zwłaszcza w ostatnich kilkunastu latach, co przyjaciół bardzo niepokoiło, czy aby nie szarżuje, mógłby się bardziej oszczędzać.
Przez kilkadziesiąt lat pracowałem pod szefostwem Mariana Turskiego w kapitule Nagród Historycznych „Polityki”. Kilkaset książek w pięciu dziedzinach. Najpierw selekcja, potem czytanie, wreszcie rekomendacje, a na koniec nagrody główne wręczane na uroczystej gali.
Najważniejsze były dyskusje, spory, przekonywanie się wzajemne, powtórne lektury. No i nieustanne telefony, o szóstej rano, o północy. Marian nie chciał żadnych głosowań, chciał, żeby decydowały argumenty. Dwukrotnie doszło do patu, dwójka jurorów weszła w zwarcie, nikt nie chciał ustąpić. Wówczas kierownik zwracał się do trzeciego jurora i mówił: „Wydaj decyzję, znasz obie argumentacje. Potem do tego nie wracamy, koniec dyskusji”.
W redakcji mówiono o nim czule i z troską. „Dzwoniłeś do Marianka, będzie na kolegium?”. Miał świetne relacje ze wszystkim, dosłownie. Miał przydzielony pokój w redakcji, ale – jak mówiono – ostatnio był w nim 10 lat temu, tam po prostu nie da się wejść, jest tak zawalony papierami. Dopóki jeździł samochodem, to wciskał się do jego środka jakoś bokiem, bo tam też wszystko było zawalone.
Był świetnym kolegą, wspaniałym przyjacielem. Wielkie poczucie humoru, znakomita pamięć. Kochał muzykę i zjeżdżanie na nartach, dopóki mógł. Kilka razy byłem z nim w górach, jeździł w charakterystycznym, niepowtarzalnym stylu. Tak jak robił to zawsze i wszędzie.