
Odwiedzam go w szpitalu – wspomina Maciek – a on, ledwo się przywitaliśmy, zaczyna „performatywną interpretację dwukolorowych pastelowych uniformów” pielęgniarek. W nawiązaniu do historii sztuki. Bo dla Andrzeja wszystko było inspiracją. Miał w sobie ciekawość dziecka i sarkastyczny dystans. Zresztą ten szpital. Dzięki niemu oddział prowadzony przez żonę, Olę, zmienił się w galerię. Dwa lata temu zaprosił znajomych artystów, by powiesili tam prace. Pacjenci mówią, że to najnowocześniejszy i najurokliwszy oddział galeryjno-szpitalny na świecie. Publicznie był jednym z najwybitniejszych polskich portrecistów, współtwórcą Łodzi Kaliskiej, autorem ikonicznych zdjęć muzyków, dziennikarzy, polityków. Prywatnie wspaniałym rozmówcą, zainteresowanym, słuchającym, a przy tym „jajcarzem”.
Lubił prowokacje, nie tylko w sztuce, ale też codzienne – niewinne i urocze. Kiedyś po kolacji dał mi prezent. Otwarta, czyściutka puszka po sardynkach. A na dnie przyklejone zdjęcie resztek i ości. Albo impreza otwarcia naszego studia w dawnej fabryce kosmetyków na Taśmowej. Naprzeciwko wejście do peerelowskiej łazienki dla pracowników. Andrzej wymyślił, żeby wydrukować wielką plandekę ze zdjęciem tegoż kibla i powiesić ją wewnątrz studia. Pierwsi goście otwierali drzwi, myśleli, że pomyłka, i kierowali się naprzeciwko – do prawdziwej łazienki.
Był fotografem portrecistą. Słynął ze zdjęć gwiazd – Kory, Ciechowskiego, Niemena – i robił kultowe okładki płyt, choćby Maryli Rodowicz, Maanamu czy Republiki. Portretował też Ryszarda Kapuścińskiego, Monikę Olejnik, polityków jak Kaczyński czy Tusk, i aktorów jak John Cleese czy Danny DeVito. Jego sesje oparte były o rozmowę. Miał oszczędny styl: kontakt z człowiekiem i światło, proste tło, bez zbędnych rekwizytów.
Od 1979 roku współtworzył Łódź Kaliską, a od 1981 kontrkulturowy ruch Kultura Zrzuty. Fotografię od początku traktował serio – wspomina Marek – już w szkolnym fotoklubie postanowiliśmy: „Żadnych rodzinnych pstryków, żadnych wakacyjnych pamiątek. Od razu sztuka na wystawę.” Już wtedy było widać, że Andrzej ma w sobie coś niezwykłego. Widział światło, zanim zabłysło.
No i przystojny był. Łódź Kaliska nie mogła tego zignorować. Robiliśmy kiedyś wystawę „Romeo w każdym aucie” i przy okazji reklamę sponsora. W Muzeum Kinematografii, pałacowa sceneria, Świetlik wysiada z Alfy Romeo w pięknym białym kapeluszu, z dorysowanymi wąsikami – wystylizowany na Rhetta Butlera z Przeminęło z wiatrem. Potem prelegent (czyli ja) objaśniał na pozującym Andrzeju „istotę piękna męskiego”. Ogłoszono go „uosobieniem istoty piękna męskiego i Romeo jednocześnie”. Ale na poważnie, to on dodawał Łodzi Kaliskiej prawdziwego piękna. W chaosie i prowokacji był czynnikiem łagodzącym. Miał ogromne znaczenie, którego się nie zauważało, bo było oczywiste. Tak jak jego pomoc.
„Jego spokój był niesamowity” – wspomina Jacek. W pierwszym projekcie dla Fundacji Rak’n’Roll pacjentki onkologiczne miały odtwarzać kultowe okładki płyt. Prawdziwe wyzwanie. Wszyscy byli w „lekkim odlocie”, a on pozostawał „oazą spokoju w tym wszystkim”. Jego praca z kobietami była jednocześnie psychologiczna i artystyczna. Zdjęcia wyszły tak dobrze, że jury pewnego konkursu nie uwierzyło w projekt („To fałszywka, one nie wyglądają na chore”). Lepszego komplementu nie mógł dostać. Przełamał stereotyp. Świetlik został z Fundacją na zawsze. Angażował się też w Fundację Integracja czy współtworzył Galerię Bezdomną – projekt, w którym każdy mógł powiesić swoje zdjęcie, bez kuratora.
Mało kto wie, jaki miał kontakt z dziećmi. Trzech synów, z każdego dumny. Do tego, przez małżeństwo z Olą, piątka przyszywanych dzieci i razem ośmioro wnuków. Podróżował z nimi, robił portrety. W ostatnich latach dom gościł uczniów z wymian. Przyjeżdżały dzieciaki z Meksyku, Tajwanu, Hiszpanii, Finlandii... Zabierał je do studia, woził po Polsce. Pokazywał, jak fajny może być ten kraj. Prawdziwy ambasador.
Był koneserem wina, kochał włoskie jedzenie. W Łodzi Kaliskiej nabijaliśmy się z tego, zrobiliśmy raz testing i dosłodziliśmy próbki win. Spróbował wszystkich, nie mrugnął okiem. Na wytrawne wino nas nie nawrócił, ale dorobił się miana „Świetlik Pan”. I w tym wszystkim miał czas dla ludzi. Dla rodziny uchodźczej z Afganistanu, z którą jeździł po urzędach. Dla głuchoniemych panów z obsługi technicznej na Taśmowej, którym w prezencie robił zdjęcia. Dla nas – zawsze miał czas spotkać się, zabrać na spacer, podlać kwiaty, odwieźć na pociąg. Chłopak ze Złotowa.
W 2025 otrzymał honorowe obywatelstwo. Cieszył się, bo te miejsca i ludzie stamtąd to był dla niego fundament. W czasie podziękowań podkreślał: „Jestem szczęściarzem”. Kto go znał, wie, że to Andrzej był szczęściem dla innych. W 2020 otrzymał Nagrodę ZAiKS-u w dziedzinie sztuk wizualnych.