W tonacji rezygnacji

Mariusz Herma
20.09.2024
rys. Radost
rys. Radost

O karierze decydują dziś algorytmy, muzyki się już nie kolekcjonuje, ale konsumuje, do tego ciągle trzeba „dokarmiać” social media. Nie wszystkim artystom to odpowiada. 

„Zrobiłam sobie dłuższą przerwę w robieniu muzyki, taką do odwołania. Potrzebuję zmiany. Nie wiem, czy do tego wrócę” – mówi znana polska artystka. Anonimowo, bo nie podjęła jeszcze ostatecznej decyzji. „Znajomi muzycy mówią, że dobry moment sobie wybrałam. Jest ciężko, bo trochę nie ma gdzie iść z tą muzyką. Przy ostatniej płycie miałam wrażenie, że wrzucam piosenki do czarnej dziury i to wcale nie z powodu pandemii”. 

Podobnie czuje wielu muzyków, z którymi rozmawia. „Głównie mają dość socialmediowej roboty, obłaskawianie algorytmów to pełen etat. I rynek koncertowo-wydawniczy po pandemii wciąż nie wstał, nie ma miejsc, ludzi, mocy przerobowych” – wylicza. Krytyka muzyczna też według niej przeważnie sprowadza się do przepisywania notek prasowych, które rozsyłają wytwórnie, poza nielicznymi wyjątkami. „Brałam pod uwagę, że może moje środowisko kolektywnie osiągnęło wiek spod znaku »za naszych czasów było lepiej«. Ale nie, młodym też jest trudno, nie chciałabym teraz debiutować”.

Frustracja wynikająca z rozlicznych, często pozamuzycznych obowiązków nie jest charakterystyczna tylko dla polskiej sceny. W ubiegłym roku brytyjska agencja MIDiA zapytała kilkuset artystów i artystek o to, jakie wyzwania w ich karierze uznają za największe. Aż 70% wymieniło „przebicie się przez szum” w sytuacji, gdy konkurują o uwagę z całym światem, a na pewno z całą sceną lokalną. Drugie miejsce na liście problemów zajął obowiązek prowadzenia mediów społecznościowych i namawiania osób, które cię tam obserwują, do tego, by czasem cię posłuchały. Czyli nieustannie przekierowywać ruch z social mediów do serwisów streamingowych. Obecnie artyści – twierdzą autorzy badania – muszą być swoimi promotorami, menedżerami i dyrektorami kreatywnymi. Nic dziwnego, że na podium listy bolączek, na które najczęściej skarżą się muzycy, pojawia się brak czasu na tworzenie muzyki. 

„Cała ta konstrukcja, która miała uwolnić muzykę od gatekeeperów, więcej nam zabiera niż daje. I to nie słuchacze na tym wygrywają. Myślę, że jeszcze długo będziemy dochodzić, co tak naprawdę nam to robi” – mówi wspomniana artystka. „Przyglądam się temu zjawisku od dłuższego czasu i moja konkluzja jest taka, że nie ma narzędzi, przestrzeni, alternatywy do komiwojażerstwa. Nikt nas nie zachęca, żeby celebrować muzykę, a wręcz, patrząc jak np. jest umiejscowiona w mediach społecznościowych, zniechęcają nas. Kiedyś – dorwanie wymarzonego cedeka i zamęczanie go miesiącami. Dzisiaj – 15 sekund piosenki pod filmikiem o wakacjach i nie wiem nawet, jak się nazywa artysta. Muzyka stała się kontentem, trochę ją sobie zepsuliśmy. Nie mogę się z tym pogodzić, dlatego tyle o tym myślę i kminię, co tu zrobić”. 

 

„Naprawdę myślę, że ci, którzy sobie nie radzą w czasach streamingu, to głównie ludzie, którzy chcą wydawać muzykę tak, jak się kiedyś wydawało” 

 

Podobne obserwacje ma Bartosz Chmielewski, autor tekstów i wokalista w grupie Muzyka Końca Lata, która wydała ostatnio szósty album „Perła Wszechświata”. „Pracujesz nad płytą 2-3 lata, wrzucasz ją do sieci i może ma uwagę przez tydzień albo dwa. Tak, to jest czarna dziura. Wiele bardzo dobrych propozycji przepada” – przyznaje. Według niego jeszcze na początku XXI wieku było o tyle łatwiej się przebić, że słuchacze zainteresowani np. alternatywą przeglądali te same strony muzyczne, czytali tę samą prasę, słuchali tych samych stacji radiowych. „Wystarczyło, że miałeś np. Płytę Tygodnia w radiowej Trójce i to było gwarantem, że dotrzesz do kilkunastu tysięcy ludzi” – mówi Chmielewski. „Teraz wszystko się porozdrabniało, przeskakujesz z kałuży do kałuży, żeby dotrzeć do jakiejś grupki ludzi”. 

Za ogromny problem dla muzyków, a przynajmniej tych bez ogromnych funduszy na promocję pozwalającą przebić się do szerszej publiczności, uważa niebywały rozrost internetowych rozrywek. „Kiedyś nie było serwisów streamingowych z serialami i filmami, nie było Instagrama czy TikToka, takiej oferty gier. Ludzie są przesyceni” – wylicza. „Kiedyś puszczenie sobie płyty to była jedna z form spędzania czasu. A żeby zagrać koncert w moim rodzinnym Mińsku Mazowieckim, wystarczyło oplakatować miasto i ludzie przychodzili, bo nie było alternatyw. Coś się działo, była okazja się spotkać. Teraz w internecie masz mnóstwo innych opcji”. 

Chmielewski ceni bezpośredni kontakt z fanami, jaki umożliwiają media społecznościowe, ale potwierdza, że konieczność stałego ich „dokarmiania” to zadanie czasochłonne i często rozczarowujące. Bo przez skrajną komercjalizację portali „organicznym” wpisom coraz trudniej przebić się przez reklamy i posty sponsorowane. Niektórym twórcom grozi wpadnięcie w nawyk ciągłego rozglądania się za materiałem, który wrzucić do sieci. „Czy da się z tego zrobić post, czy da się zrobić zdjęcie na Instagram. No to byłoby męczące, to by odbierało radość” – stwierdza. 

Nacisk na ciągłą aktywność zaczął dotyczyć samego tworzenia muzyki. Zwraca na to uwagę Glenn McDonald, który nadzorował algorytmy Spotify odpowiadające za rekomendacje muzyczne, a teraz swoje doświadczenia opisał w książce You Have Not Yet Heard Your Favourite Song („Jeszcze nie znasz swojej ulubionej piosenki”). „Wbrew powszechnej opinii – pisze – streaming nie zabił albumów muzycznych, zaprzeczają temu dane. Zmniejszył jedynie presję na ich wydawanie, ułatwiając wypuszczanie epek z kilkoma utworami lub nawet wyłącznie single”. 

Specyficzna logika serwisów streamingowych wymusza jednak coś przeciwnego: systematyczne dawkowanie świeżego materiału. Podaje przykład Radaru Premier, który w Spotify podsuwa nam co piątek spersonalizowaną playlistę z nowościami muzycznymi. Algorytmy serwisu uwzględniają w niej wyłącznie „nowe audio”, materiał zamieszczony w serwisie po raz pierwszy. Tymczasem starą praktyką branży było wydawanie singli z dostępnych na rynku albumów. Jeśli Spotify zauważy, że dana piosenka pochodzi z opublikowanego wcześniej albumu, zignoruje wypuszczenie jej jako singla. 

Nowym trickiem stało się więc wrzucanie utworów albumowych z dołączonymi remiksami, wersją z gościem, akustyczną, na żywo czy tzw. radio edit. „Adaptowanie się twórców do streamingu zaowocowało więc lawiną wydawnictw, w których te same piosenki pojawiają się najpierw jako samodzielne utwory w ramach albumu, a później są po kolei uzupełniane o jakiś dodatkowy materiał, byle tylko dać się zauważyć algorytmom” ” – zauważa McDonald. Bywa też odwrotnie: artyści stopniowo publikują wszystkie nowe piosenki jako single, a dopiero później składają z nich album. Zrobił tak nawet sędziwy Peter Gabriel. „Wszystkie utwory stają się singlami, a zarazem żaden z nich nim nie jest” – stwierdza McDonald. 

Szef Spotify Daniel Ek kilka lat temu z obezwładniającą szczerością przyznał, że jeśli ktoś chce się utrzymać z muzyki w czasach serwisów streamingowych, powinien niemal non stop je zasilać. I że oznacza to problemy dla tych, którzy przyzwyczaili się do nagrywania nowego materiału raz na kilka lat. „Naprawdę myślę, że ci, którzy sobie nie radzą w czasach streamingu, to głównie ludzie, którzy chcą wydawać muzykę tak, jak się kiedyś wydawało” – mówił w rozmowie z portalem MusicAlly. W ocenie Eka ci artyści, którym się dobrze powodzi, zdali sobie sprawę z tego, że w erze cyfrowej chodzi o ciągłe angażowanie fanów. 

Tą wypowiedzią nie wzbudził entuzjazmu w środowisku artystycznym, część muzyków odpowiedziała wręcz wulgaryzmami. Ale nie dlatego, że źle ocenił stan rzeczy, tylko ze względu na fakt, że to on jest twarzą muzycznego streamingu, który wraz z mediami społecznościowymi cyfrową hiperaktywność wymusza. „Jeśli artysta zaczyna czuć przymus, że musi coś zrobić, bo inaczej przepadnie, to jest rozmienianie się na drobne. Trzeba dać sobie czas, żeby coś urosło, żeby coś się w tobie przemieliło” – podkreśla Chmielewski. „Taka gonitwa obniża szanse na stworzenie bardzo dobrej rzeczy, bo dobre rzeczy powstają w ciszy w jakiejś pustce, a nie w tym ciągłym przebodźcowaniu”. 

Przeszłości oczywiście nie należy idealizować, artyści narzekali na branżę fonograficzną od zarania popkultury. Oskarżali media o ignorancję i handlowanie czasem antenowym czy papierowymi łamami. Jeszcze większym wrogiem w wielu kręgach były duże wytwórnie muzyczne – a to za komercjalizację, a to za ingerowanie w twórczość artystów czy nieuczciwe zapisy w umowach. „Ale w tamtej sytuacji przynajmniej mieliśmy jasno określonego przeciwnika: majorsi, komercja, występowanie w reklamach. Więc ludzie, którzy byli temu przeciwni, jakoś się gromadzili, chociażby szukając w internecie stron poświęconych alternatywie. Teraz to wszystko się rozrzedziło” – komentuje Chmielewski. Twierdzi jednak, że kryzys związany z ową „czarną dziurą” ma przerobiony: nierealne oczekiwania odcina i skupia się na tym, co muzyka robi z nim, z całym zespołem, co dają im wyjazdy i koncerty. „To jest dar dla nas, a jak ktoś z tego skorzysta, to fajnie, przepłynie jakaś energia między nami a słuchaczami” – konkluduje. „Wierzę w oddolne działania, które może nie odmienią rynku muzycznego, ale są formą uzyskania dla siebie wolności i przestrzeni, spotkania się z innymi osobami, stworzenia jakiejś enklawy. Jutro mam próbę zespołu i cieszę się na to”. 

#Artykuł z kwartalnika