...czyli muzyka, na której w Polsce nikomu nie zależy. Czasy się zmieniają, ale polska kultura wciąż jest traktowana instrumentalnie przez kolejne rządy. Bolączek jest wiele, a chętnych do realnej pomocy nie widać.
Mamy dwie Polski. I nie chodzi o podział na wyborców PiS i PO, ale o muzyczny krajobraz. Trochę jak za PRL-u – jest scena oficjalna i szeroko pojęte podziemie. Problem w tym, że mainstream jest coraz węższy, a scena niezależna coraz rozleglejsza. Przy czym muzyka niezależna to w Polsce taka, na której nikomu nie zależy, jak mówił mi Robert Brylewski niespełna dwie dekady temu o sytuacji sceny, którą sam współtworzył. Brylu miał tytuł, żeby oceniać muzyczny rynek, bo nie tylko współtworzył go choćby z tak cenionymi składami jak Kryzys, Brygada Kryzys, Izrael, Armia, Falarek Band, 52UM, Max & Kelner, ale liczyli się z nim artyści undergroundowi, z którymi nagrywał – jak choćby Świat Czarownic, cenili go przedstawiciele sceny komercyjnej (Kora) czy poeci (Marcin Świetlicki).
Gdy na świecie na początku lat 90. królowała muzyka z Seattle, Metallica wdarła się na listy przybojów „Czarnym albumem”, Guns N’Roses rozkręciło rockowe bachanalia, a Nirvana strąciła z list przebojów Michaela Jacksona, w Polsce we wsi Stanclewo powstała płyta „Legenda” Armii, której symfoniczne brzmienie może konkurować z wymienionymi propozycjami, a jakość dźwięku była i jest absolutnie unikatowa. Nikt tak nie grał w Polsce i na świecie i nikt nie gra. Kompozytorski wszechstronny geniusz częściowo ci sami muzycy potwierdzili albumem „1991” Izraela. Kolejne nieśmiertelne dzieło, jedno z najważniejszych w historii polskiej muzyki. Można wymieniać długo innowatorskie dokonania Brylewskiego, zarówno jako kompozytora, wykonawcy, jak i realizatora dźwięku, płyta „Falarek” czy przede wszystkim czarna „Brygada Kryzys” okazały się kamieniami milowymi polskiej muzyki. Co z tego, skoro Afa przez większość życia zmagał się z problemami finansowymi, przez lata żył w biedzie i utrzymywała go mama, nawet jako dorosłego mężczyznę. Fakt, częściowo na własne życzenie, bo walczył z nałogami, otaczał się ludźmi, którzy go wykorzystywali, był łatwowierny i dobroduszny, ale też nie potrafił zadbać o swoje interesy. Sprawy ZAiKS-u załatwił późno.
Gdy stawał na nogi finansowo i zdrowotnie, stał się ofiarą przemocy, z którą całe życie walczył. Dziś wielu pamięta o Robercie, ale niewiele z tego wynika. Nawet Grand Festival Róbrege, najstarszy festiwal muzyki alternatywnej w stolicy, od paru lat dedykowany Brylewskiemu, co roku musi walczyć o przeżycie i ledwie wiąże koniec z końcem. Świetny festiwal Brylfest, który był kopalnią młodych talentów, poległ jeszcze za życia Roberta. Ważne postaci życia kultury są upamiętnianie w swoich miastach, jak choćby Ian Curtis w Manchesterze, Jimi Hendrix, Kurt Cobain, Chris Cornell i wielu innych w Seattle, David Bowie w Berlinie czy Phil Lynott w Dublinie. Mimo że Brylu zmieniał miejsce zamieszkania, był do szpiku warszawski. Stolica mu się nie odwdzięczyła. Nie ma już legendarnego studia Złota Skała. Miejsce, w którym się znajdowało, nie liczy się na warszawskiej mapie jako ważny punkt historyczny, a przecież powstało tam masę legendarnych płyt i rodziła się tam historia najnowsza polskiej kultury. O ulicy, skwerze, parku Brylewskiego nawet nie marzę, bo te przecież należą się tylko Lechowi Kaczyńskiemu i bohaterom tych, którzy mają najszersze polityczne plecy. Kto by się upomniał o Brylewskiego? Przecież to mikroskopijny elektorat, całkowicie niedyscyplinowany i nie można być go pewnym, pewnie myślą dygnitarze. A raczej o Brylewskim żaden z nich nie pomyślał. Choć pamiętam, że kiedy Robert odszedł, potrafili pokłonić mu się zarówno Lech Wałęsa, którego Brylu demonstracyjnie bronił przed wygumkowaniem z podręczników za rządów PiS, podczas koncertu transmitowanego przez TVP, oraz Sławomir Cenckiewicz, historyk związany z PiS, zaciekle atakujący byłego prezydenta. Brylu potrafił łączyć ponad podziałami nawet po śmierci. Ceni go Kodym z Apteki, który nie ukrywa swoich prawicowych poglądów, jak i cała masa artystów z drugiej strony. Nie ma w Polsce drugiego takiego, który łączyłby środowiska punkowe i hiphopowe, komercyjne i undergroundowe z różnych epok i nie polaryzowałby ludzi. Pamięć i scheda po Brylewskim nie zostały wykorzystane. Nie ma sensu wytykać winnych z nazwiska, bo nie każdy potrafi też ogarniać sprawy z pogranicza kultury-biznesu i niestety polityki, ale przecież są chętni. Marcin Miller, mecenas kultury, który udostępnił domy w Stanclewie ekipie nagrywającej „Legendę”, wciąż żyje, ma się dobrze i ma sporo pomysłów na to, jak pomagać artystom, tworzyć programy, granty, jednoczyć ich i promować.
Warto wykorzystać ludzi kompetentnych, którzy potrafili utrzymać niezależność, i wspierać innych oraz budować mikroświat w polskim show-biznesie, jak Sławek Pietrzak i jego SP Records, który wydaje nie tylko płyty Kazika i Kultu czy Pidżamy Porno i Strachów na Lachy, ale też wielu młodych artystów i stara się kształtować gusta. Jest Arek Marczyński i jego kultowa Antena Krzyku, która od czterech dekad wypuszcza płyty artystów, którzy swobodnie mogą konkurować z pozycjami zachodnimi, jak kiedyś Something Like Elvis, którzy grali międzynarodowe trasy koncertowe z Fugazi i Nomenasno czy dzisiaj Izzy and The Black Trees, którzy byli oklaskiwani przed koncertami Fontaines D.C. Mimo gigantycznego sukcesu Męskiego Grania Arek Stolarski z agencji LIVE nie ustaje w promowaniu młodych artystów z różnych kręgów, od popu, jazzu po ciężkie granie. W tym roku na Męskim pojawił się popowy Seweryn z zespołem, nastolatki grające metal z 8 Minute Agony, równie młodzi Sad Smiles, Penthouse czy Szklane Oczy oraz Lochy i Smoki. Owszem, to wykonawcy oznaczeni najmniejszym drukiem, na małej scenie, w cieniu Darii Zawiałow i Mroza ze scen głównych, ale od czegoś trzeba zacząć.
Medialnie alternatywni artyści mają w Polsce przechlapane. Nie ma już w eterze stacji naziemnych, które promowałyby cennych artystów. A nawet jeśli, to są to na ogół dźwięki, które dobrze znamy. Żyjemy w prawie 37-milionowym kraju, w którym nie ma ani jednej nieinternetowej jazz-owej stacji radiowej. Trzeba szukać w sieci. Podobnie jak audycji grających nowatorską muzykę. Jeśli są, to są poupychane w późnych godzinach i dla stacji pełnią funkcję listka figowego. Ciężkiego grania prawie się w polskich mediach nie uświadczy. Audycje można policzyć na placach jednej ręki, oczywiście w godzinach dalekich od prime time’u. Telewizja? Zapomnij! Teledyski artyści robią już tylko po to, żeby wrzucić je na YouTube’a i promować w swoich mediach społecznościowych. Praca u podstaw, ale też trochę robota głupiego. Nie ma rynku zbytu. Został zamknięty. Dawniej były w TVP takie programy jak „Clipol”, „Drgawy”, „Czad komando”, „Lallamido” i inne, które promowały polskich artystów i rzeczy artystycznie mniej oczywiste. Skończyło się dawno temu. Nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, żeby dać godzinę w tygodniu polskim artystom w ogólnopolskich stacjach TVP. W regionalnych, dzięki zapalonym dziennikarzom, takim jak choćby w Gdańsku Kamil Wicik, jeszcze się udaje, ale duże anteny leżą.
Podobnie stacje radiowe. Jedynie Dwójka ma ambicje, ze stacji naziemnych. Wszędzie dominuje już to, co było. Nikt nie ryzykuje, nie ma ambicji pokazania czegoś innego, nie promuje wartości. Jak w mediach społecznościowych, rządzi klik. Musi się sprzedać, utrzymać słuchacza przy odbiorniku, a ten ma grać tak, żeby nie przeszkadzał. Zero sztuki.
Zostały media społecznościowe. Niektórzy artyści stawiają na promocję w mediach społecznościowych tak bardzo, że już nawet nie rozwieszają plakatów przed koncertami. Nie ma cię na Facebooku i Instagramie, to nie dowiesz się, że obok ciebie dzieje się coś wartościowego. Kolejna ślepa uliczka. Artyści starają się wykorzystywać media społecznościowe, a te tną zasięgi lub nie dzielą się uczciwie zyskami. Kolejny temat rzeka. Większość słucha dziś muzyki z platform muzycznych czy YouTube’a, a te niesprawiedliwie dzielą się z twórcami zyskami. Polacy bronić ich nie będą, bo przyzwyczaili się, że muzyka ma być za darmo, podobnie jak koncerty.
Młodzi artyści muszą mieć gigantyczną odporność i cierpliwość oraz – co najważniejsze – inne źródła utrzymania, żeby się realizować. I nie tylko młodzi, bo notorycznych debiutantów jest w Polsce bez liku. A już najtrudniej mają tacy z dwóch światów, pozornie komercyjnego i artystycznego. Spięty z Lao Che znalazł dla siebie miejsce nie tylko dzięki zdolnościom kompozytorskim i literackim, ale też rozpoznawalności frontmana. A co z pozostałymi muzykami, którzy działają jako Nanga lub solo? Zespół Lao Che nie samym wokalistą stał, podobnie jak choćby Myslovitz, ale medialnemu wokaliście przebić się najłatwiej. Nanga ma potencjał radiowy, ale czy ma szansę się przebić do czołówki? Zespół Hurt w latach 90. cieszył się ogromną popularnością. Teraz nagrał bezczelnie przebojowy album „Festiwal bodźców”. W Wielkiej Brytanii tego typu utwory są grane w BBC jako przeboje. A u nas? Nowy zespół .WAVS na albumie „Heavy pop” również stworzył kilka potencjalnych przebojów, jak Ptaki czy Diament. Tylko dla kogo są to przeboje? Dla mnie superchwytliwe kompozycje miał zespół Pogodno, który był popularny w pewnych kręgach i miał może swoją minutę sławy, nawet nie pięć. Bajzel, kolega nieodżałowanego Budynia, też potrafi pisać hiciory, ale takie numery jak Szparagi czy Wsioryba przepadły. Marcello Kobiet był hitem w starej Radiostacji i jeszcze starszej Trójce. Sezonowo. A przecież to szlagier w najlepszym tego słowa znaczeniu. Komety wracają z nową płytą? Czy tak mądry i chwytliwy utwór jak Ludzka istota chwyci? Nie chwycił. Może Paul Weller? Też nie. A bezpretensjonalna Marta? Nie mam złudzeń. Dlaczego tak się dzieje? To, że kilku dziennikarzy w swoich autorskich audycjach zagra te numery, to w skali kraju nic nie znaczy. Przepadła radiowa płyta Kim Nowak „My”. Przepadł mądry i piękny album Grzegorza Nawrockiego „Moja mama ma depresję i siedem innych piosenek o miłości”. A potencjał w kraju mamy gigantyczny, nie tylko wśród młodych. Jacek Lachowicz, znany choćby ze Ścianki jako L.A.S., potrafi pisać radiowe single. Podobnie jak Piotr Banach, współtwórca sukcesu zespołów Hey i Indos Bravos, dziś jako połowa duetu BAiKA. Mietall Waluś, znany jako współtwórca zespołu Negatyw czy Leny Valentiono, też debiutuje po raz kolejny. Można stracić wiarę. Nie traci jej Olaf Deriglasoff, który solowo gra domówki w różnych częściach Polski. Przebić się po raz kolejny próbuje Tomek Lipiński, lider Tiltu i współtwórca Brygady Kryzys. Czy ma dla kogo i do kogo pisać? Bo że wciąż ma o czym i robi to świetnie, słychać. W Polsce powinien mieć status Davida Byrne’a czy Paula Wellera. Oni wpadli do strefy niezależnych, na których mało komu zależy. Czy piszą gorsze piosenki niż przed laty? A skąd! Tłumaczenie wszystkiego słowami: rynek się zmienił, to absurd. Młodych jest ogrom. For Example John, Mùlk, Czechoslovakia, Slow’mo, .WAVS, Oxford Drama, Wczasy i wielu innych.
Owszem, młodzi wartościowi przebijają się do pierwszej ligi, jak Dawid Tyszkowski, Daria ze Śląska, Kasia Lins, Jakub Skorupa, WaluśKraksaKryzys, ale stoi też za nimi wytwórnia, machina promocyjna i poruszają się w obrębie chwytliwych piosenek. I dobrze, że im się udaje. Tak samo cieszyć się możemy, że sanah, Dawid Podsiadło czy Taco Hemingway zapełniają stadiony. Niczego im nie odbierając, poza komercyjnym graniem jest jeszcze cały ocean wartościowej muzyki w Polsce. Hip-hop funkcjonuje w Polsce na swoich warunkach, poza głównym nurtem. Raperzy mają zasięgi często większe niż popularne gwiazdy. Metal znalazł swoją niszę na rynku. Punk funkcjonuje jak zwykle na obrzeżach. Rock też stał się niszą, poza najbardziej komercyjnymi artystami. Radiowy i telewizyjny tort nie jest równy dla wszystkich. Muzyczna prasa też jest bliska wymarcia. Takie tytuły jak „Noise Magazine”, „Lizard”, „Music Magazine”, „Teraz Rock”, „Jazz Forum”, „Shades of Darkness Magazine” funkcjonują dzięki pasji wydawców i dziennikarzy lub państwowym dotacjom, a i z tym jest krucho. Papier się zwija. Branżowych portali nie przybywa. Kto będzie chciał czytać teksty za paywallem lub reklamować się, bez naciskania np. przez wytwórnie na oczekiwany efekt w postaci pozytywnych recenzji czy relacji z koncertów? Z drugiej strony, internetowe stacje radiowe utrzymują się z datków, czyli ludzie widzą wartość w płaceniu za jakościowe media. Tylko obie stacje powstały po politycznym podporządkowaniu i kompromitacji radiowej Trójki. Były wspierane przez słuchaczy również w odruchu sprzeciwu, a dziś też z wdzięczności, bo starej Trójki już nie ma. Wystarczy posłuchać.
Osobna kwestią są Fryderyki. Czy można mówić o najlepszej płycie, artyście, piosence, itd., jeśli do nagrody zgłasza się tylko część rynku? Czy w roku, w którym Furia wydaje nową płytę, a nie jest nominowana do nagrody, werdykt jury jest miarodajny? Dlaczego tak wielu artystów się nie zgłasza? Jak zmienić ten trend, żeby nieufność w branży nie była tak dojmująca, a świat muzyczny nie dzielił się na wąską grupę sytych i całą resztę, która walczy o przeżycie?
Śmierć rządom, które nie doceniają kultury. Za rządów PiS ministerstwo kultury nie ro(c)kowało. Dosłownie i w przenośni. Wsparcie dostawali wybrani artyści. Zasługą z czasów Piotra Glińskiego jest wsparcie dla mediów w czasie pandemii, ale to psi obowiązek państwa. Pieniądze publiczne nie są pieniędzmi partyjnymi Jarosława Kaczyńskiego czy Donalda Tuska lub innych szefów rządów.
Polacy nie gęsi i swój język mają, ale go nie używają. Wiele zespołów, gdyby miało odpowiednie wsparcie, mogłoby podbić świat, jak Acid Drinkers, Houk, Izrael, Kobong, Homosapiens, Kinsky, Something Like Elvis, Ewa Braun i wielu innych. Wytwórnie płytowe muszą widzieć zysk, mieć gwarancję, że nie stracą na inwestycji. A nie wszystko da się przeliczyć na sukces komercyjny. Kobong jest zespołem, który nie miał szans na listy przebojów, ale mógł rzucić świat muzyki alternatywnej na kolana. Zaprzepaszczono szansę jedną na milion, gdy polska muzyka wyprzedzała światowe trendy. Sami w siebie inwestują Vader, Behemoth, Decapitated, Mgła, Hania Rani czy Zamilska, która rusza w trasę z Kim Gordon. Ale to też twórczość niszowa. Nasze polskie dobra narodowe na świecie, których państwo nie wspiera. Nie trzeba inwestować w akcje z polskim jachtem za miliony czy bilbordy. Do dzisiaj nie ma białej księgi rozliczeń Ministerstwa Kultury z ostatnich ośmiu lat rządów PiS. Rozliczenia są potrzebne, żeby wytknąć błędy, które nie powinny być już powtarzane. A nie ma gwarancji, że powtarzane nie będą.
Jak państwo chce wspierać artystów w walce o zyski z platformami streamingowymi? Kiedy twórcy będą dostawać godne stawki z YouTube’a i innych big techów za swoją pracę? Jak promować polską sztukę na świecie, w tym tę najbardziej wymagającą? Czy w TVP i Polskim Radiu będzie w k ońcu r ównież muzyka n iezależna, czy wciąż będą te same twarze od lat? Czy rząd wesprze polską prasę muzyczną, czy pozwoli jej zdechnąć, jak mówi prof. Bralczyk, bo to nie jest godne umieranie? Warto przyjrzeć się krajom rozwiniętym bardziej niż Polska, jak Wielka Brytania czy Francja, jak wygląda wspieranie kultury, która jest częścią państwowości każdego kraju. Bez kultury wymrzemy. Stracimy swoją tożsamość. Bez docenienia swoich twórców będziemy się żywić estetycznie tym, co nam podsuną. Grozi nam mcdonaldyzacja kultury.
Testem dla obecnej władzy będzie skuteczne wsparcie dla twórców przy projekcie ustawy implementującej dyrektywy UE o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Za pierwszych rządów Donalda Tuska twórcy już raz stracili połowę k woty zwolnionej od podatku. Wielu wciąż to pamięta. Czy obecna koalicja rządząca wesprze kulturę, będzie mecenasem sztuki i doceni artystów? Gdy trzeba było, tacy ludzie jak choćby Robert Brylewski bronili demokracji i prawdy. Artystów nikt nie broni. A ich głos sprzeciwu bywa wyjątkowo dotkliwie słyszalny dla tych, którzy chcą ich oszukać.