Jan „Ptaszyn” Wróblewski

Jacek Wróblewski
7.05.2024
 fot. Wojciech Druszcz
fot. Wojciech Druszcz

Jan Ptaszyn Wróblewski odszedł na wieczny jam 7 maja 2024 roku. Zrobił to na własnych warunkach – „w drodze”. Tak bardzo cenił scenę i muzykę, że mimo wyraźnych zaleceń lekarzy nie zgodził się na zakończenie kariery. Zdaniem niektórych osób mogło to skrócić jego życie, ale w rzeczywistości wydłużyło. Bez grania świat dla Niego nie istniał, wszystko traciło sens. 

Życiorys Ptaszyna jest niemal powszechnie znany. Najczęściej uproszczony, pomijający wiele szczegółów. Na jego pełne opracowanie przyjdzie czas. Dziś w tym miejscu słów kilka o przyjaźniach rzutujących na całe Ptaszynowe życie. 

Jaś Zylber i Maciek Kunicki. Koledzy ze szkolnej ławki. Pierwszy znalazł Ptaszynowi drogę na studia w czasach totalnego bierutyzmu, kiedy wyższe wykształcenie było zamknięte dla potomków przedwojennych elit. Drugi bronił go przed wszelkimi szkolnymi konfliktami i wskazał, że skuteczniej jest negocjować niż walczyć. 

Krzyś Komeda, Andrzej Trzaskowski i Andrzej Kurylewicz. Jak sam mówił, Jego pierwsi mistrzowie. Komeda nauczył Ptaszyna jazzu. Trzaskowski wykazał, że muzyka wymaga wiedzy i sam zebrał wszystkie teorie, zasady i kanony, by przyszłe pokolenia polskich jazzmanów nie musiały szukać po omacku. Kuryl, który nauczył, jak żyć z jazzem, prowadzić zespół, zajmować się całą okołokoncertową logistyką oraz czerpać z gry innych. 

„Cholerny, kochany Tony Scott”, wspominał zawsze Ptaszyn. Podczas pobytu w Nowym Jorku w 1958 roku wywlekał Ptaka co wieczór do licznych klubów. Cholerny, bo nie dawał spać po całodniowych próbach. Kochany, bo dał Ptaszynowi lekcję jazzu, jakiej nie da się przecenić. Zaprowadził na Milesa Davisa, Sonny'ego Rollinsa, Maynarda Fergusona, poznał z Lesterem Youngiem… Nigdy Ptaszyn nie dowiedział się, czemu wybrał akurat jego. 

Wojtek Karolak i Andrzej Dąbrowski, z którymi utrzymywał najdłuższe i najcieplejsze kontakty. Ileż to razy zatrzymywali się z Wojtkiem na ulicy, by zamienić kilka zdań, a potem stali i gadali przez pół nocy. Andrzej, który ze swoim kompletnie innym trybem życia – zdyscyplinowany, pełen energii, poranny ptaszek – praktycznie nijak do Ptaszyna nie pasował, a jednak byli jak dwie bratnie dusze. Gdzieś coś między nimi zaskakiwało i trwało. 

Ewa Bem, Zbyszek Namysłowski i Henio Majewski. Przyjaciele, których darzył wielką estymą. Za wiedzę, umiejętności i styl życia. Ewa zawsze była dlań pierwszą damą polskiego jazzu, dla której warto było wszystko. Zbyszek do samego końca jawił się nie tylko jako muzyk godzien uznania, lecz również jako mistrz, od którego ciągle można się uczyć. Otwarcie twierdził, że Namysłowski był najważniejszą postacią w polskim jazzie. Henio Majewski był z kolei swoistą ostoją moralną. Miał wyczucie miejsca, czasu i granic. Henio był ostoją poczucia godności. 

Jarek Śmietana. Wyjątkowa przyjaźń, bo zaczęła się od niechęci. Obaj pałali do siebie awersją, dopóki się nie spotkali. Wtedy nie mogli zrozumieć, dlaczego właściwie się nie lubią. Potem więc całe lata wspólnie grali, spędzali czas towarzysko i wzajemnie się inspirowali. 

Z młodszego pokolenia Ptaszyn bardzo cenił przyjaźń z Leszkiem Możdżerem, którego uważał za przyszłość polskiego jazzu i któremu wróżył zawsze ogromną karierę i kibicował. Członkowie kwartetu: Wojtek Niedziela, Marcin Jahr, Andrzej Święs oraz Michał Kapczuk. W ostatnim okresie stawali na głowie, biorąc na siebie gros gry koncertowej, by Ptaszyn się nie przemęczył, a i tak wszystko brało w łeb, bo im lepiej grali, tym bardziej Ptaszyn się sam angażował i przewalał występ za występem, ciesząc się, że tak dobrze wszystko sprzęga. Osobną postacią był Piotrek Baron. Gdy miał 19 lat, Ptaszyn przystąpił do jego zespołu. W ostatnich latach tenże Piotrek, którego Ptak nazywał „Piekielnym Piotrusiem”, w krytycznych sytuacjach pomógł zabezpieczyć życie codzienne i skontaktował z lekarzami, którzy uratowali Ptaszynowi życie. Ostatnim był Kubuś Stankiewicz. Kiedy Ptaszyn wyjeżdżał na wakacje do Sopotu, Kuba brał Go pod swoją opiekę, pilnując, by nie stała się żadna krzywda. 

Do tego doszły przyjaźnie na kanwie muzyki, ale pozamuzyczne. Jan Byrczek, z którym grał, a później współpracował, gdy ten poświęcił się działalności organizacyjnej. Razem szli do prezydenta RP protestować przeciw obłożeniu działalności kulturalnej podatkiem VAT. 

Janek Borkowski i jego żona Wanda. On wpadł na pomysł „Trzech kwadransów jazzu”, wciągnął Ptaszyna w radiowe życie i nauczył pracy w studio. Wanda, liderka Alibabek, zawsze gotowa do pomocy i współpracy. Ileż to chórków przygotowywała do wszelkich nagrań. 

Sędzia Jerzy Stępień. Będąc jeszcze asesorem sądowym, przygotowywał warsztaty muzyczne w podkieleckich Mąchocicach. Zawsze uczynny, znajdujący czas na rozmowę, nawet gdy już był prezesem Trybunału Konstytucyjnego RP. 

Krzysztof Szadurski, prezes Hoteli Warszawskich Syrena, który ściągnął do siebie Ptaszyna na kilka występów, a zrodziła się z tego przyjaźń na całe życie. 

Jerzy Batycki i Jarek Michaluk, organizatorzy festiwalowi Bielskiej Zadymki Jazzowej i Podlasie Jazz Festival. Z Jurkiem współpracowali przez ponad 25 lat, kiedy to Ptaszyn regularnie przewodniczył jury konkursowemu. Jarek, basista, gościł Ptaka wielokrotnie na festiwalu, a także zapraszał regularnie do swoich składów. Zawsze mieli sobie wiele do opowiadania. 

Doktor Arkadiusz Mazur. Wyśmienity fizjoterapeuta i jazzman amator z Sopotu. Przez lata ratował Ptaszynowy rozpadły kark. Potrafił jeździć setki kilometrów na koncert, by potem przez chwilę porozmawiać o muzyce i życiu. Ptaszyn zawsze wpuszczał go za kulisy, a kiedy spędzał wakacje w Sopocie, regularnie bywał jego gościem. 

Na koniec dwie wyjątkowe postaci w Ptaszyna życiu. Przemek Dyakowski, jak mawiał Ptaszyn – „Ojciec Chrzestny jazzu na Wybrzeżu”. Chodząca encyklopedia, brat łata. Całe godziny potrafili dyskutować o jazzie, wymieniać poglądy i zajadać się lodami. 

Postać ostatnia… Ale zanim o niej, to o tym, czego Ptaszyn nie lubił. Nie znosił braku punktualności, marudzenia bez końca i przerywania mu pracy. Nigdy o tym nie mówił wprost. Trzeba było nauczyć się jego gestów, by zorientować się, co należy czynić, a dokładniej, że czas kończyć i się wynieść. Jedna osoba mogła robić wszystko, zawsze i jak jej się podoba. Najwspanialsza dziewczyna i najlepszy kumpel, jak mawiał. Wnuczka Monika, której dedykował koncert na orkiestrę symfoniczną i saksofon altowy. Chyba największa radość, jaką widziałem u Ptaszyna w ciągu niemal 60 lat, była parę lat temu podczas uroczystego koncertu Altissimoniki w Filharmonii Warszawskiej. Nigdy wcześniej i nigdy potem nie był tak ucieszony jak wtedy, gdy podczas standing ovation Monika prowadziła go pod rękę przez całą widownię w kierunku sceny. 

Na koniec taka reminiscencja. Były lata 70., Zakopane. Podjechaliśmy w jakąś zaśnieżoną uliczkę i wysiedliśmy z auta. Zza hałdy śniegu wyszedł Jacek Zieliński. Przywitali się z Ptakiem i zaczęli rozmawiać. Po chwili dołączył Andrzej Zieliński, Andrzej Dąbrowski i Maryla Rodowicz. Stali i gadali. Któż wtedy mógł przypuszczać, że Ptaszyn i Jacek odejdą niemal jednocześnie i na tych samych, swoich warunkach – do końca aktywni mimo przeciwności losu?

#pożegnania