Jacek Zieliński

Wacław Krupiński
13.05.2024
Jacek Zieliński, fot. Nowohuckie Centrum Kultury
Jacek Zieliński, fot. Nowohuckie Centrum Kultury

Rok 2010, 45-lecie Skaldów. „To pewnie już ostatni jubileusz, dłużej już nie wypada, dotrwaliśmy do dziewiątego pięciolecia” – usłyszałem od niego. Sześć lat później prowadziłem w Filharmonii Krakowskiej koncert z okazji jego 70. urodzin. Był, jak i długo jeszcze, w znakomitej formie, pozwoliłem sobie zatem powiedzieć, że czuję się zaproszony na jego 80. urodziny. A wcześniej na 60-lecie Skaldów. 6 maja, cztery miesiące przed swymi 78. urodzinami, Jacek zmarł. 

Jeszcze 8 marca Skaldowie wystąpili w Nowohuckim Centrum Kultury. Był już bardzo słaby; czy wytrzyma cały koncert? Wytrzymał. Niesiony energią publiczności śpiewał, grał na skrzypcach… Tyle że wyłącznie siedząc. 

Tak, geniusz kompozytorski starszego o dwa lata Andrzeja Zielińskiego stworzył fenomen tego krakowskiego zespołu, ale bez Jacka nie byłoby Skaldów, jakich znamy. To jego wokal – tak idealnie i naturalnie współbrzmiący z głosem Andrzeja – nadał zespołowi wyróżniający go sound. I, co dla historii zespołu najważniejsze, to Jacek w 1987 roku, po sześciu latach przerwy, wznowił działalność Skaldów i doprowadził do nagrania płyty „Nie domykajmy drzwi”. 

W 1988 roku pytałem go, jak się czuje w roli lidera. „Podobnie jak w roli brata lidera; obowiązków trochę więcej, no i teraz to ja udzielam wywiadów”. Cały on. Uśmiechnięty, z poczuciem dystansu i humoru, który poznałem, gdy nasza znajomość artysty i dziennikarza przerodziła się w prywatną zażyłość. „Fakt, że Jacek w trudnej rzeczywistości lat 80. namówił kolegów, by dalej grać, to jego wielki sukces” – usłyszałem od Andrzeja wiele lat później. 

Miał 19 lat, gdy latem 1965 roku wpadał na próby zespołu tworzonego przez brata. Gdy okazało się, że potrzebny jest wokalista, był oczywistym kandydatem. „Wtedy jako skrzypek w tego typu zespole nie miałem co robić, (…) pozostawał mi jedynie śpiew, dopiero z czasem zacząłem przemycać trąbkę, a następnie skrzypce” – wspominał Jacek. Zatem pewnie nieprzypadkowo mniej więcej dwa lata później wykonywał piosenkę Śpiewam, bo muszę. „Wokalistę tworzonego zespołu miałem w domu, wiedziałem, że nasze głosy są tak idealnie i naturalnie zestrojone, że mogą brzmieć jak wspaniały amerykański zespół Beach Boys, stąd większość wokali nagrywaliśmy we dwójkę. To zadecydowało, że Skaldowie mieli swe oryginalne, wyróżniające nas brzmienie” – mówił mi Andrzej. I dodawał: „Jacek zawsze dźwigał na sobie ciężar głównego wokalu, co wymaga wielkiej kondycji fizycznej. A Jacek zawsze był bardzo mocny, jego potężne płuca pozwalały mu śpiewać i równocześnie grać na trąbce”. Faktycznie, dopóki nie zaczął przegrywać z nowotworem, zachowywał ogromny estradowy wigor. Podczas jednego z koncertów brat porównał go z Mickiem Jaggerem, frontmanem Rolling Stonesów. 

To płyta „Nie domykajmy drzwi” sprawiła, że powrócił do pisania muzyki, jak wcześniej, na przełomie lat 70. i 80. w Piwnicy pod Baranami. Występował w programach kabaretu, komponował. Niektóre piosenki przetrwały lata; Na naszej wyspie, do tekstu Wiesława Dymnego, to jeden z piwnicznych hymnów, śpiewany na zakończenie programu. Wtedy powstał też wystawiony w Piwnicy program do tekstów Dymnego Pieśń nad pieśniami, czyli ballada o miłości człowieka, w którym śpiewały także Anna Szałapak, Ewa Wnukowa, Halina Wyrodek, a grali m.in. Skaldowie, w tym Jacek Zieliński na fortepianie. Była to muzyka zanurzona w niegdysiejszej psychodelii, w klimatach z Hair, zresztą Jacek tak właśnie wyglądał, z wielką brodą, z długimi włosami… 

„Piwnica pozwoliła mi rozwinąć skrzydła” – powiedział mi w 2010 roku, gdy ukazała się płyta „Oddychać i kochać”, w całości z jego muzyką. Taką właśnie piwniczną, jak i wcześniejsze piosenki, w tym m.in. Pierwszy pocałunek, będący intymnym wspomnieniem (acz ujętym w słowa Leszka Aleksandra Moczulskiego) żony Haliny, z którą pobrali się 40 lat wcześniej. I byli nieodłączni. 

Sukcesem okazał się też program z kolędami i płyta „Moje Betlejem”, do której nagrania zaprosił śpiewającą córkę Gabrielę i grającego na gitarze syna Bogumiła. 

„U Jacka podziwiam radość jego śpiewania, poprzedzoną radością komponowania. A wiadomo, że zawsze będzie zestawiany z geniuszem swego brata Andrzeja. Jacek mimo swojej – że tak powiem – zwyczajności, normalności itd., to kompozytor, który wprowadził do obiegu skomponowaną przez siebie kolędę Złota Jerozolima i biedne Betlejem. Już od kilku lat jest ona śpiewana w kościołach jako pieśń anonimowa” – oceniał Leszek Aleksander Moczulski. 

Jacek Zieliński kilka lat dzielnie walczył z chorobą. Uśmiechnięty, pogodny, życzliwy dla świata i ludzi. Myślę, że odchodził spełniony – artystycznie, rodzinnie. Udany związek z Halinką, dwoje dzieci, z którymi tyle razy stawał na estradzie, zresztą także z wnukiem Wojciechem, studentem w klasie perkusji. Do końca na estradzie, nie rezygnował też z ulubionych podróży. Piękne, szczęśliwe życie. Tylko my zostaliśmy bez Jacka – jego głosu, talentu, uśmiechu. 

#pożegnania