„Jeśli coś ma być sztuką, to nie może być dla wszystkich, a jeśli jest dla wszystkich, to nie jest to sztuka”. To słynne słowa austriackiego kompozytora, przedstawiciela drugiej szkoły wiedeńskiej, Arnolda Schoenberga.
Kilka lat temu zaprzyjaźniony kompozytor powiedział mi, że wspomniany cytat pojawił się podczas obrony jego pracy doktorskiej. Wypowiedź Schoenberga przywołał profesor, który był zdania, że muzyki doktoranta słucha zbyt dużo ludzi, aby można uznać, że jest pełnowartościowa. Czyżbyśmy jako środowisko ciągle wierzyli, że jakość artystyczna i wysoka słuchalność to pojęcia wzajemnie się wykluczające?
Czas sprzeczności
Rok 2024. Czas, kiedy każdy może być każdym. Czas, kiedy nie trzeba mieć ukończonych studiów, żeby robić karierę w danym zawodzie. Czas, kiedy luki w wiedzy czy w warsztacie już tak bardzo nie rażą. Czas, kiedy osoba z byle jakimi podstawami muzycznymi może stwierdzić, że teraz zostanie kompozytorem i co więcej, może odnieść większy sukces niż osoba wykształcona w tym kierunku. Biorąc to pod uwagę, można sobie wyobrazić, dlaczego wyedukowani twórcy o wyrafinowanych potrzebach artystycznych zdejmują z piedestału marzenia o wielkiej sławie. Niechęć do rywalizowania z pseudosztuką, a z drugiej strony tęsknota za nieczęsto spotykanym słuchaczem-intelektualistą, zdolnym do delektowania się dysonansami, odgłosami skrzypiących bram i muzyką Stockhausena czy Lachenmanna, może wręcz rodzić odruch buntu. Buntu, który sprawia, że przybycie na koncert kilkunastoosobowej publiki nie tylko nie jest porażką, ale swego rodzaju sukcesem. To w końcu słuchacze najwyższej próby. Ci, którzy naprawdę rozumieją intencję kompozytora.
Z drugiej strony – rok 2024. Czas internetu, czas kultu „lajków”, czas rozkwitu serwisów streamingowych. Czas danych, statystyk i analiz. Czas, kiedy wszyscy widzą w pierwszej kolejności liczby, a dopiero później zastanawiają się, co się za tymi liczbami rzeczywiście kryje. Niedawno kompozytorzy dzielili się w mediach społecznościowych podsumowaniami z serwisu Spotify dotyczącymi liczby odbiorców i odsłuchań w minionym roku. Ci, którzy mieli się czym pochwalić, bo umówmy się – w muzyce współczesnej nie zawsze są to wyniki spektakularne. Fakt dzielenia się przez co bardziej rozpoznawalnych twórców sukcesami liczbowymi rodzi pytanie: czy hasła w rodzaju „jeśli coś jest dla wszystkich, to nie jest to sztuka” nie są czymś na kształt wytrychu na okoliczność zderzenia z niewygodną konkurencją? Czy nie jest tak, że każdy kompozytor, nawet najbardziej wątpiący w możliwości percepcyjne przeciętnego słuchacza, marzy gdzieś w g łębi o t ym, żeby jego muzyka brzmiała w salach koncertowych na całym świecie?
Polaryzacja muzycznych światów
Rozgraniczenie pomiędzy muzyką rozrywkową a muzyką służącą wyższym celom jest tak stare jak sama muzyka. Konstelacje dźwięków, twór abstrakcyjny, zdolny poruszyć bardzo różne struny naszego człowieczeństwa – od wyzwolenia prymitywnej ekscytacji po głęboką introspekcyjną podróż na pograniczu snu – bywa wskaźnikiem w rażliwości i potrzeb intelektualno-artystycznych tak twórcy, jak słuchacza. I choć nakładanie etykietek: „rozrywkowa”, „poważna”, „niska”, „wysoka” zawsze wiąże się z ryzykiem pomyłki albo nieścisłości, to z jakiegoś powodu potrzebujemy porządkować sobie świat za pomocą szufladek. A kompozytorzy mają w zwyczaju zaznaczać, która szufladka należy do nich. Jeszcze w ubiegłym stuleciu okazjonalne przechodzenie ambitnych twórców do rzeczywistości muzyki rozrywkowej było aktem budzącym kontrowersje. Wystarczy wspomnieć, że Witold Lutosławski komponował piosenki dla Mieczysława Fogga i Kaliny Jędrusik, ukrywając się pod pseudonimem, a poświęcenie Wojciecha Kilara muzyce filmowej niekorzystnie odcisnęło się na jego reputacji w środowisku kompozytorów muzyki poważnej.
Polaryzacji kultur muzycznych w Polsce sprzyja tło historyczno-polityczne. Czasy rządów komunistycznych były okresem, w którym muzyka eksperymentalna stała się ikoną wolności, wyłomem w żelaznej kurtynie. Tuż po stalinowskiej odwilży zainicjowało działalność Studio Eksperymentalne Polskiego Radia, czwarte profesjonalne centrum twórczości elektronicznej w Europie. To tam Włodzimierz Kotoński stworzył pierwszy w Polsce autonomiczny utwór na taśmę; to tam badał nowe medium między innymi Krzysztof Penderecki. Także na fali odwilży po okresie stalinowskiej dyktatury pojawił się Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień”, który przetrwał cały okres komunizmu i który istnieje po dziś dzień. Początkowe założenia festiwalu wiązały się z prezentacją twórczości niezależnej, dalekiej od upodobań władz sowieckich i zarazem ze stworzeniem przestrzeni wolnej debaty, forum dla różnych tendencji i opinii. Umocnił się związek muzycznego intelektualizmu z kategorią szeroko pojętej wolności, takie zaś cechy utworu jak melodyjność czy eufoniczność zaczęły być kojarzone z powierzchownością i banałem. Ale czy te skojarzenia ciągle mają sens w dzisiejszych czasach? Czy kategorie artystycznej odwagi i muzycznego buntu są tym samym, czym były w czasach, gdy Krzysztof Penderecki pisał swoje Fluorescencje a Bogusław Schaeffer rozrysowywał partyturę graficzną Symfonii – Muzyki elektronicznej? Jako środowisko kurczowo trzymamy się sformułowanego dawno temu przeświadczenia o kluczowym znaczeniu złożoności dzieła – złożoności zarówno w wymiarze intelektualnym, jak i technologicznym. Dodatkowo programy dotacyjne, kryteria festiwalowe i konkursy kompozytorskie wspierają takie podejście. A stopień złożoności nie jest już gwarantem wartości artystycznej – przeciwnie, bywa, że staje się przykrywką dla dzieł pustych treściowo i w gruncie rzeczy tak epigońskich jak próby naśladowania idiomu Chopina czy Rachmaninowa. Być może zatem aktem odwagi i buntu byłoby dzisiaj przyznanie, że wartościowym artystycznie może być skomponowany współcześnie utwór, który pomimo braku wysublimowanych intelektualnie zabiegów jest w stanie wzruszyć tłumy? Bo tego wzruszenia wciąż jest za mało. A potrzebujemy go, jak być może jeszcze nigdy w historii.
Dialog czy twórczy monolog?
2024 rok. Za sprawą internetu ogrom informacji – w tym cała kultura – stały się dostępne na wyciągnięcie ręki. Każdego dnia możemy przeżyć tak nieprzyzwoicie wiele wrażeń artystycznych, że nasze poczucie tego, co ekscytujące, emocjonujące, jest znacznie inne niż naszych rodziców czy dziadków. Nadajemy na innych wibracjach. Jesteśmy niecierpliwi. Jesteśmy wymagający. Jesteśmy głodni czegoś więcej niż historii opowiedzianej wprost czy utworu, który jest poprawny lub ciekawy. Potrzebujemy niebanalnych bodźców i ich połączeń, by coś w nas zostało i byśmy chcieli do tego powracać. Czy muzyka współczesna nam to daje?
Pisząc z perspektywy wielokrotnej słuchaczki koncertów kompozytorskich, na których przyciężkawej atmosfery nie są w stanie uratować rozbudowane, poetyckie opisy w książeczkach programowych, ale także z perspektywy kompozytorki obserwującej i przeżywającej problem komunikacyjny na płaszczyźnie twórca – odbiorca, oceniam, że nie zawsze. Dzisiejsi ludzie, rozglądając się za dźwiękowym azylem i czymś, co w autentyczny sposób zawróci im w głowie, szukają muzyki zawierającej konteksty sobie bliskie i w przewrotny sposób te konteksty przetwarzające. I choć zakrawa na okrutny banał stwierdzenie, że utwór, w którym pojawia się perkusyjny beat albo stroboskop, może dziś mieć większą siłę rażenia niż kolejna sonata na klarnet i fortepian, to stopniowe scalanie muzycznych kultur i gatunków wydaje się nieuniknione, szczególnie w kontekście przemian obyczajowych towarzyszących cyfrowej rewolucji. Ożywczy powiew, jaki ma w sobie muzyka rozrywkowa, przeniósł na grunt muzyki współczesnej już wiele lat temu Paweł Mykietyn; dziś młodzi twórcy coraz śmielej drążą ten kierunek, by wymienić Rafała Ryterskiego inspirującego się muzyką klubową czy Jacka Sotomskiego nawiązującego w swojej twórczości do popkultury i internetu. Czy stylistyczne mariaże są gwarantem wysokiej jakości artystycznej? Absolutnie nie, podobnie jak nie jest takim gwarantem wspomniany wcześniej wysoki stopień złożoności dzieła. Natomiast jest to terytorium warte eksplorowania, szczególnie biorąc pod uwagę, jak bardzo świat muzyki współczesnej oddalił się od zainteresowań przeciętnego słuchacza.
Podsumowując, podzielę się refleksją, jaka naszła mnie niedawno podczas premiery kinowej. Widząc tłum widzów głęboko poruszonych opowiedzianą na ekranie historią i myśląc o kolejnych tłumach, które będą ów film oglądać, poczułam niemalże na własnej skórze satysfakcję ekipy, która skutecznie skomunikowała się ze swoim odbiorcą. Pomyślałam w tamtym momencie o kompozytorach, którzy często miesiącami pracują nad utworem, po czym wybrzmiewa on raz albo dwa razy. Czy zachodzi tutaj podobna interakcja? Czy możemy mówić o dialogu na płaszczyźnie twórca – odbiorca czy to tylko twórczy monolog? Czy wreszcie twórczy monolog spełnia swoje artystyczne zadanie?
Kiedy prześwietlimy dorobek każdego kompozytora, spostrzeżemy, że ma on na koncie co najmniej kilkadziesiąt utworów. Co to za utwory, kryjące się za łacińskimi, włoskimi i francuskimi erudycyjnymi tytułami? Czy ktoś je słyszał, nie licząc ambitnych studentów teorii muzyki i muzykologii, piszących swe dysertacje w poszukiwaniu jakiejś rzadko spotykanej progresji harmonicznej? Ktoś zarzuci mi, że nie można porównywać ze sobą siły rażenia dwóch tak różnych od siebie dziedzin sztuki jak film i muzyka. A może powinniśmy zacząć przyglądać się dziełom, które trafiają pod przysłowiowe strzechy i zastanawiać, na jakiej płaszczyźnie rezonują one ze współczesnymi odbiorcami? Zakładanie na starcie, że utwory, które piszemy, przejdą bez echa, wrosło wielu kompozytorom w naturę. Machamy ręką, bo to już tak zawsze z tą muzyką współczesną było, że była wspaniała, ale niedoceniona.
Powiedzieć „Jeśli coś ma być sztuką, to nie może być dla wszystkich, a jeśli jest dla wszystkich, to nie jest to sztuka” jest wygodnie. Bo muzyka, która trafia do wąskiego grona odbiorców, nie jest realnie weryfikowana. A bez tej weryfikacji nigdy się nie dowiemy, że król jest nagi.