Duch twórczy wieje, kędy chce, i na tym polega różnica między pracą pisarza a robotą korporacyjną – autor może się starać z grubsza przewidzieć, w którą stronę rozwinie się tekst, ale jeśli przede wszystkim będzie baczył, aby nie odbiegać od pierwotnych założeń, złamie sobie pióro. Tym różni się prozaik od kancelisty. Wydawcy fetyszyzują powieść i czynią to wyłącznie z pobudek merkantylnych, ale dorabiają do tego ideologię, jakoby właśnie ten gatunek był dla literatury koronny. Tymczasem powieść nigdy nie była moim genre, co najwyżej mikropowieść, ba, nawet Spiski, które miałem za najbardziej powieściową pozycję w swojej bibliografii, są mylone z tomem nowel. Można rzec, że za każdym razem starałem się napisać powieść, ale w połowie przypadków wychodził mi zbiór short stories. Dopóki nazwisko mi „żarło”, wydawcy brali wszystko, jak leci, od tomów eseistycznych, przez szkice podróżne, po zbiory opowiadań, ledwie nieśmiało dopytując o powieść. Od kiedy żreć przestało, ultimatum brzmi – powieść albo nic. No to wolę nic. Mam na zbyciu tom elegii i apokryfów, ale na powieść go nie przerobię, chodzić po prośbie też nie będę.
Tak oto historia zatoczyła koło: ćwierć wieku temu jako anonimowy debiutant długo odbijałem się od wydawnictw z Opowieściami słychanymi, teraz dopadła mnie anonimowość wtórna. Mandat pisarski udzielany jest tymczasowo – komu się zdaje, że raz uznany za pisarza będzie nim już wiecznie, grzeszy naiwnością. Czynny do odwołania – t ak zatytułował jeden ze swoich tomików Marcin Świetlicki, zastrzegając sobie niejako prawo do wygaśnięcia. Nieczynność też wszakże nie jest dozgonna, pisarska blokada także jest doświadczeniem twórczym, pobytem czyśćcowym, dającym lekcję pokory – oto jak łatwo wszystko może ulec rozwianiu, tak złudzenia, jak i przekonania, oto jak kruchy jest status człowieka pióra. Aby jednak po takim letargu wygrzebać się z gawry na światło dzienne i powrócić do zawodowej aktywności, autor nie może przespać pamięci o sobie. Co więcej, ten czas nieczynności też trzeba mieć za co przetrwać, a nie wszystkim starcza zasobów. Zdawałoby się, że przyznawszy laury i honory za twórczy dorobek, środowisko literackie weźmie pod opiekę pisarza także w czasie kryzysowym. Niekoniecznie. Jedyne, w czym może upatrywać szans na przetrwanie autor wygasły, to domy pracy twórczej, na których okresowy wikt przy odrobinie szczęścia i przyjacielskiej rekomendacji może liczyć. Niegdyś byłem znanym pisarzem europejskim i wtedy wszelkie granty stały przede mną otworem – spędziłem na przykład dzięki najbardziej lukratywnemu z nich rok w berlińskiej rezydencji z godziwą pensją za samo istnienie. Teraz, jako zapomniany pisarz prowincjonalny, wysyłam dziesiątki wniosków stypendialnych, z których raz do roku udaje się pozyskać jakiś miesięczny pobyt po kosztach na peryferiach kontynentu.
Przestałem być pisarzem, bo nie stać mnie na napisanie powieści. Ta mniejszość autorów, która jednak znajduje czas i upór, by codziennie wracać przez parę lat do pisania prozy, tak by nadać jej formę powieściową, czyni to po godzinach.
Gdybym zatem pisał, mógłbym nazwać się pisarzem peryferyjnym – od kiedy wziąłem rozwód z Warszawą (związek z tym miastem nigdy nie był serdeczny, wymusiła go miłość i jej rodzinne konsekwencje, nie byłem w stanie Warszawy znieść na trzeźwo jako mieszkaniec, więc w ramach terapii przywróciłem sobie status przyjezdnego), mieszkam u podnóża górskiego lasu, mam swoje jaskinie do eksploracji, mam swoje chaszcze i strugi, mam widok z okna, choć nie mam widoków na przyszłość. „Napisz o tym powieść”, szepczą nieliczni alianci zatroskani o mój byt, a ja im odpowiadam, że powieść może się nie powieść, jeśli będą ją tworzyć wyłącznie opisy przyrody. „To napisz o tym, co ci się przytrafiło” i zaraz dopowiadają: „tylko koniecznie powieść”, a ja już jadę do Rygi na samo brzmienie tego słowa. Powieści piszą ludzie, którzy lubią mieć coś do powiedzenia; ja tam o-powiadać lubię, wolę o-powieści, opowiadania były moim żywiołem, wartkie i krótkie, bo szybko ulegam rozproszeniom, bo świata nie da się opowiedzieć jedną historią, choćby miała tysiąc wątków. Przestałem być pisarzem, bo nie stać mnie na napisanie powieści. Ta mniejszość autorów, która jednak znajduje czas i upór, by codziennie wracać przez parę lat do pisania prozy, tak by nadać jej formę powieściową, czyni to po godzinach. Wydawcy nie są w stanie zaliczkować autorów tak, by rozłożona na kilkadziesiąt miesięcy praca przy książce dawała im komfort odrzucenia innych zajęć. Łatwo obliczyć, że płaca minimalna pomnożona przez średni czas powstania dużej powieści (przyjmijmy, że to dwa i pół roku) daje nam dzisiaj prawie równe sto tysięcy złotych. O takiej zaliczce dla autora prozy artystycznej nie słyszano od czasów legendarnego kontraktu Jerzego Pilcha ze Światem Książki, a działo się to z górą dwie dekady temu i w dodatku dotyczyło bodaj pięciu tytułów w transakcji łączonej.
Jeśli zatem pisarz nie jest zarazem wziętym scenarzystą-adaptatorem własnej prozy na inne media, może w najlepszym wypadku wieść żywot skromny. Model amerykański, w którym autor jest campusowym rezydentem i pobiera profity z wykładów creative writing, w polskich warunkach wygląda nieco przyziemniej: nobliwy polski uniwersytet mógł mi zaoferować jeden wykład miesięcznie za sto złotych brutto bez zwrotu kosztów podróży. Spotkania autorskie w bibliotekach i domach kultury to praca przyjemna i pożyteczna, o ile jest się autorem czynnym i wziętym – wystarczy wtedy odbierać telefony i wpisywać kolejne daty w kalendarzu. Autor książki spoza regału „nowości” ma już gorzej, najgorzej zaś, jeśli ostatnią książkę ogłosił kilka sezonów wstecz – wtedy już sam musiałby dzwonić lub wynająć do tego agenta. Przy czym agenci chętnie podejmują się współpracy z autorami wziętymi i tu pętla się zamyka – autor, który nie wydzwania osobiście we własnym imieniu po tysiącach instytucji, może liczyć w porywach na kilka spotkań autorskich rocznie. Kiedy byłem pisarzem, znajomi spoza branży nieustannie zadawali mi pytanie, czy „da się z tego wyżyć”? Odsyłałem ich do wszystkich diabłów, poirytowany protekcjonalnym tonem tej zaczepki. Teraz już wiem, że da się wyżyć i bez tego. Nie jest tak łatwo umrzeć z głodu. Po prostu człowiek musi się przyzwyczaić, że stać go na coraz mniej. Zwłaszcza na bycie pisarzem.