Godzina dziewiętnasta, typowy polski salon i moja Mama w szlafroku na kanapie. Mama wielką literą, bo mogę, bo piszę to z głowy i serca, a serce mówi, że „mama” małą to za mało.
Strzeliste czubki w literze „M” o wiele lepiej prezentują się w pozycji wysokiej, a nie tej zaokrąglonej, wypucowanej i jakiejś takiej mdłej. Jest więc Mama na kanapie i jestem ja, grająca na gitarze akustycznej marki T. Burton w kolorze jasnobrązowym. Granie jest sprawą drugorzędną, bo prym wiodą moje wysmarowane szminką usta, wyśpiewujące piosenkę po angielsku.
To kompozycja własna, wykombinowana godzinę temu. Z dumą i łzą w oku piszczę w salonie o chłopaku, który nie odpisał mi na Gadu-Gadu, a przecież jeszcze tydzień temu odważył się na zobowiązujący ruch, jakim było wysłanie dwukropka z gwiazdką. Takie rzeczy dzieją się tylko wtedy, gdy obiekt męski jest zainteresowany, a moje serce zanotowało ten znak „:*” i zabrało ze sobą pod poduszkę. Dwa tygodnie temu poznaliśmy się na obozie w górach. Jego wyjście z inicjatywą na komunikatorze było już grubym intro do tego, co sobie wyobrażałam. Spotkanie, pierwszy pocałunek w moim nastoletnim życiu i miłość aż po grób. Skończyło się jednak rzewną piosenką pod tytułem Go Away, którą śpiewam właśnie w salonie Mamie. Tylko Ona ma czas i ochotę tego słuchać.
Język angielski to mój ulubiony kamuflaż. Chowam tam wszystkie wstydliwe myśli, wyznaję uczucia kolegom z klasy i przeklinam głupich ludzi. Opowiadam o zarwanych nocach na Gadu-Gadu, fantazjach randkowych i wszystkim, o czym pisały w tamtych czasach Britney Spears, Madonna czy Gwen Stefani. Moja Mama doskonale mówi po angielsku, a jednak wciąż tkwi we mnie przekonanie, że treść piosenek do niej nie dotrze.
Nie wiem, skąd ta naiwność, ale jeśli zmuszono by mnie do wykonania tych tekstów po polsku, wolałabym skoczyć z jakiegoś klifu i nigdy się nie wynurzyć. Poza tym tłumaczenie brzmiałoby idiotycznie, tak sobie myślałam. Za granicą każde „I love you” brzmi normalnie, bez pompy i przypału. Nasze „kocham” to już milion skojarzeń, z Brathankami, z Osiecką, z tym folkowym zespołem... Zanurzam swoje najczerwieńsze emocje w amerykańskich akcentach, których poduczyłam się z MTV i znika cały wstyd. Mama słucha uważnie i moje dziewicze Go Away słyszy tak:
Nie wierzę, co mi napisałeś
Nie przepraszaj, nie, nie
Nie powiem tego dwa razy
Idź stąd
Majstersztyk liryki, absolutna kwintesencja poezji i kunszt literacki. Tak sobie myślę, kiedy wykrzykuję ostatnią linijkę i gram otwarty akord na gitarze. Cała się trzęsie i wybrzmiewa, intencja jest taka, że w przyszłości akompaniuje jej rockowy zespół na stadionie. To właśnie mam w głowie, gdy stoję w skarpetach przed kanapą i prezentuję swoją najnowszą kompozycję. „Mama, to będzie mój singiel”. Ona kiwa głową z przymrużonymi oczami i słucha. Wiem, że oczami wyobraźni widzi obok mnie chłopaków z zespołu w skórzanych spodniach, a mi dorabia rozwiane włosy i cekinowy gorset. Bije brawo na koniec i prosi o bis. Gram z taką samą werwą i wściekłością na tego chłopaka z Gadu-Gadu. Daję z siebie wszystko, bo ten salon to dla mnie najważniejsza scena w życiu. Nie przejmuję się, że mój angielski tekst jest głupi i wcale nie zyskał na tajemniczości poprzez niepolską fonetykę. Po prostu jadę na całość. Ten salon to też jedyna moja scena na tamten moment. Schodzę tam co wieczór i rzępolę kolejne piosenki. Po roku mam ich dwieście w szufladzie. Blond Boy, Midnight czy inne Obsession, które brzmią najgeneryczniej na świecie, ale kocham je całym sercem. I każda jest o jakimś chłopaku albo momencie, który mnie zachwycił lub bardzo zasmucił.
Mama zmienia kolor szlafroków i otwiera kolejne paczki papierosów. Mówi, że jestem jej Madonną. Lecę wtedy na górę do sypialni i piszę z wypiekami jeszcze więcej piosenek w świecących notesikach. Tekst jest dla mnie najważniejszy, bo to on wyraża wszystkie myśli, mówi prawdę i jest głównym motywatorem, aby śpiewać. Z czasem odważam się na angielskie gry słowne, momentami nawet przekleństwa. Pisanie staje się moją tajną bronią na smutki. Mszczę się tam na wszystkich, którzy sprawili mi przykrość. Zatrzymuję w czasie te momenty, kiedy jestem szczęśliwa. Teksty to pamiętnik. Moje szuflady się uginają, kartki gną, a Mama już sama nie pamięta, która piosenka kiedy powstała.
Wtedy pojawia się konkurs muzyczny w szkole. Mama mnie namawia, aby się zgłosić, mówi, że jestem gotowa, że mam talent. Bardzo się boję i na samą myśl robi mi się wodospad na skroniach. Kilka dni później wkładam na siebie bolerko ze sztucznego futra, skórzane rękawiczki z dziurami na palce i obcisłe rurki, bardzo modne w tamtym czasie. Kreację wybrała mi oczywiście Ona. Mama wielką literą. Kopnęła na szczęście w tyłek i powiedziała: „Idź, ale z podniesioną głową!” Więc idę.
Melduję się na scenie, patrzę na dorosłych ludzi w komisji i inne dzieci w ławkach. Jestem im znana jako bardzo nieśmiała, lekko przygruba dziewczynka. Dobra z anglika, słaba z matmy. Przez chwilę dygocą mi kolana. Zamykam oczy, wyobrażam sobie lampy w salonie, beżową kanapę, chrapiące dwa buldożki na poduszkach i jej szlafrok. Walę w struny pierwszy akord, prymitywne E-dur. Nagle czuję, jak spływa na mnie snop błyszczącego światła, odpalają się fajerwerki i z nagłośnienia uderza tęgi bas. Jestem Madonną. Śpiewam, jakby to było moje ostatnie śpiewanie i wierzę w siebie tak mocno, że aż trzęsie się ziemia pod lakierowanymi balerinami. „Go Away, Go Away!!!”. Nikt przecież nie rozumie, jestem bezpieczna. Piosenka dobiega końca, spadam na ziemię i otrzymuję suche brawa. Nie zajmuję żadnego miejsca. Wracam z gitarą w pokrowcu i łzami w oczach, bo całe życie już stracone. Miałam być Madonną, nosić kabaretki i wrzeszczeć do mikrofonu. Wszystko na nic. Moje marzenie, aby być piosenkarką, „goes away”.
Wtedy przytula mnie Ona i mówi: „nie smuć się Maryńciu, zagraj mi to jeszcze raz”. Wykonuję jej prośbę, choć niepewnie zaczynam, jeszcze trochę mam gulę w gardle.
Znowu spędzamy tak każdy wieczór w roku. Znowu zgłaszam się na konkurs. Znowu nic. Znowu recitale w salonie i kompulsywne pisanie. Znowu przesłuchania i kolejne powroty z przeszklonymi oczami. Mama puszcza mi Republikę na płycie CD i zachwycamy się tekstami Ciechowskiego.
Mijają lata. Zaczynam lubić się z polskim językiem i przestaję kamuflować się w zagranicznych kocopołach. Wypełniam kolejne szuflady piosenkami, tym razem po polsku, jednak nadal pod wpływem swoich uczuć. Gotik Lolita, Seledynowy Konik, Ludzie Giganci. Tytuły mnożą się tak samo jak porażki na wielu konkursach muzycznych. W końcu coś tam mi się udaje. Gdzieś jakieś wyróżnienie, miłe słowo, uśmiech. Nie przestaję grać Mamie w salonie, bo staje się to już obowiązkową tradycją, że piosenkę trzeba sprawdzić wieczorem przed kanapą. Mama słucha, wprowadza uwagi i wypycha na scenę. Kop w tyłek i czerwona szminka. Zaczynam wierzyć, że coś ze mnie będzie i że pisanie po polsku w czeluściach sypialni to moje przeznaczenie.
Pewnego dnia Mama umiera, a mnie oprócz totalnej rozpaczy ogarnia też strach, że nikt już nie posłucha mnie tak jak Ona. Nie kopnie kolanem przed wejściem na scenę, nie pomaluje ust i nie nawrzeszczy, gdy się waham. Boję się najbliższych występów i płakać mi się chce, gdy patrzę na stojak z gitarą. W końcu jednak nadchodzi ten dzień, w którym znowu mam wyjść na scenę. Czuję, że nie dam rady. Wtedy zamykam oczy i widzę jej skupioną twarz, która zaraz powie „daj czadu” i popchnie mnie do przodu. Wychodzę i daję z siebie wszystko. Jak w salonie.
I robię tak do dziś.
Wniosek z tego jest taki, że jeśli ktoś w ciebie ślepo wierzy, ale musi w życiu zrobić „go away”, to jest to jednocześnie największa tragedia jaka może cię spotkać, jak i najmocniejsza inspiracja do tego, aby robić to dalej po swojemu. Nawet jeśli na początku było po angielsku i w salonie. Dziękuję, Mamik.