Granice mamy otwarte, młodzi są obywatelami świata, mówią w nim współczesną łaciną – po angielsku. Mimo to twórczość anglojęzyczna wciąż bywa w Polsce traktowana jako fanaberia i właściwie zamyka artystom drogę do radia, choć wszystkim nam się marzy międzynarodowy sukces.
Słuchałbyś, drogi czytelniku, piosenki z refrenem: „Du är dans / Du är sång / Natten blir aldrig för lång”? Podśpiewywałbyś sobie ją pod nosem? W internecie znalazłem tekst Dancing Queen ABBY po szwedzku, a więc w ojczystym języku twórców i wykonawców utworu. Pewnie graliby go DJ-e w każdej sztokholmskiej dyskotece, ale czy doceniłaby i podchwyciłaby to reszta świata? Czy ABBA zrobiłaby globalną karierę, gdyby nie miała tekstów po angielsku, swoją drogą bardzo prostych i uroczo naiwnych? Można śmiało założyć, że nie, bo nikomu innemu taka sztuczka się nie udała.
MIĘDZY PATRIOTYZMEM A TANTIEMAMI
Nie cenimy i nie wspieramy polskich artystów śpiewających po angielsku. W niszach to jeszcze uchodzi – nikt przecież Behemothowi czy Vaderowi nie wyrzuca, że bluźnią w języku Szekspira – ale im bliżej głównego nurtu, tym trudniej o zrozumienie dla takiego wyboru. Cała branża, od wydawców po dziennikarzy, próbuje artystów zniechęcić do pisania i śpiewania w obcym języku, nie bez racji zauważając, że polska publiczność woli refreny, które rozumie. Jedynym naprawdę wielkim anglojęzycznym hitem polskiego artysty do niedawna była piosenka Wilków Son of the Blue Sky, teraz wypadałoby doliczyć kilka utworów z repertuaru Dawida Podsiadły – choćby No czy Forest – ale to wciąż wyjątki od reguły. Oczywiście, polskojęzycznej twórczości sprzyjają nie tylko gusta odbiorców, ale i przepisy. W myśl ustawy o radiofonii i telewizji, stacje radiowe muszą dziś emitować co najmniej 33% piosenek wykonywanych w języku polskim, z tego co najmniej 60% pomiędzy 5 rano a północą. Jednym nadawcom łatwiej spełnić te warunki, innym trudniej – dużo zależy od formatu. Nietrudno jednak domyślić się, że tak sformułowane prawo wyrzuca poza nawias polskich artystów tworzących w obcych językach (co oznacza przede wszystkim angielski) oraz muzykę instrumentalną – ich twórczość nie wlicza się do kwoty, więc musieliby być grani w czasie, który radiowcy mogą już przeznaczać na hity o globalnym zasięgu, już wypromowane i oczekiwane przez słuchaczy. Do polskich artystów dociera w końcu, że śpiewanie w ojczystym języku to nie tylko strzelisty akt patriotyzmu, ale też lepsza promocja i tłustsze tantiemy.
Mimo to wciąż mamy na rodzimej scenie niemało artystów, którzy piszą i wykonują anglojęzyczne teksty. Bywa, że kryje się za nimi brak pomysłów lub warsztatu, naiwna wiara, że coś, co po polsku nie brzmi dobrze, po angielsku się obroni albo chociaż ukryje. Wierzę jednak, że częściej mamy do czynienia ze świadomą decyzją artystyczną. Weźmy zespół Trupa Trupa – Grzegorz Kwiatkowski, jego lider i wokalista, jest cenionym i nagradzanym poetą, więc umiałby sobie napisać tekst w ojczystym języku, mógłby też śpiewać już istniejące wiersze. Woli jednak pisać piosenki po angielsku. I słusznie: grupa sporo koncertuje poza granicami kraju, do tego pewnie łatwiej oddzielić mu dwie twórcze metody i jednak odmienne cele, niż gdyby posługiwał się i w literaturze, i w muzyce tym samym językiem (tekst Grzegorza Kwiatkowskiego o grupie Trupa Trupa można przeczytać na str. 40 – przyp red.).
Czasem na anglojęzyczne teksty przestawiają się ci, co w Polsce osiągnęli już wszystko, więc szukają nowej publiczności. Tak było z Myslovitz, którzy próbowali swych sił w dalekim świecie nie bez sukcesów, ale oczywiście nieporównywalnie mniejszych od ich przewagi w kraju. Tak było z Brodką, która u nas skazana była na więcej koncertów w tych samych miejscach, z tym samym repertuarem, a nowej publiczności mogła się pokazać od zupełnie innej strony (choć po dwóch płytach ten eksperyment zdaje się zakończony). Obecnie poza Polskę próbuje wyjść za swoim rapem Mata, przedstawiając się jako Polak GBP, dwie anglojęzyczne epki wydała właśnie sanah. Trudno im się dziwić, że próbują, choć akurat największe gwiazdy najszybciej się zniechęcają – powrót do ciasnych klubów, niższych stawek i przede wszystkim do walki o uwagę publiczności nie jest tak romantyczną przygodą, jaką może się wydawać.
Większość rodzimych twórców z anglojęzycznym repertuarem to jednak nie pogromcy list przebojów, ale muzycy, którzy są na początku drogi, wciąż budują swoją pozycję. Zaczynają od angielskiego, bo nie wiedzą jeszcze, jakie są wilcze prawa rynku, bo czują się obywatelami świata, więc chcą komunikować się z publicznością w całej Europie albo dalej. Skoro uczą się i pracują za granicą, podróżują niemal nie odczuwając istnienia granic, w mediach społecznościowych i grach wideo komunikują się z całym globem i wszędzie – lepiej lub gorzej – dogadują się po angielsku, nie przychodzi im nawet do głów, że właśnie w muzyce, która jest teoretycznie uniwersalnym medium, mogłoby być inaczej. Zdarza się, że spotykają się nie tylko z niezrozumieniem, ale wręcz z kpinami; że branżowi wyjadacze protekcjonalnie zwracają im uwagę na ten „błąd w sztuce”. Zarazem ta sama branża łudzi się od lat, że kiedyś świat doceni polską muzykę, że będziemy mieli swoją ABBĘ albo chociaż Brainstorm (to ci Łotysze od Maybe).
REWOLUCJA I RODEO
Agata Karczewska znalazła sobie na polskim rynku wygodną, choć ciasną niszę – gra country, to flirtujące z folkiem, to znów z alternatywą. Właśnie wydała nowy, świetny mini-album „Not My First Rodeo” – i gdyby próbowała tę kowbojską metaforykę wyłożyć mickiewiczowską polszczyzną, efekt mógłby być groteskowy. Wcześniej nagrała płytę z Johnem Porterem, więc wybór języka był automatyczny, oczywisty. Choć może nie dla wszystkich… „Myślę, że moje pisanie po angielsku wynika z tego, że słucham muzyki właściwie wyłącznie w tym języku. To dla mnie naturalne, że wyrażam się artystycznie po angielsku”, mówi Karczewska. Dla niej naturalne, dla innych nie do przyjęcia. „Zwykle spotyka się to z dużym sceptycyzmem wśród dziennikarzy i radiowców. Bardzo często zdarza się, że jest to jedno z pierwszych pytań w wywiadach. Nie wiem, z czego to wynika, ale czuję jakiś irracjonalny sprzeciw wobec tego, że Polka pisze i śpiewa po angielsku. Jakbym co najmniej zdradzała ojczyznę. Słyszę również głosy, że wybierając ten język, idę na łatwiznę. Tak jakby napisanie dobrego tekstu po angielsku było łatwe. Prawda jest taka, że przez mój świadomy wybór i konsekwentne odmawianie pisania po polsku jest mi dużo trudniej wypromować moją muzykę. Polacy lubią słuchać piosenek w innych językach, ale tylko gdy wykonują je zagraniczne gwiazdy”, dodaje.
Izzy and the Black Trees to głośny zespół z Poznania. Do Jarocina niby mają niedaleko, ale muzycznie to dwa różne światy – punk z zupełnie innej epoki i dla innej grany publiczności. Podobają się na świecie, sam widziałem, a nawet poczułem w nogach, stojąc w niekończącej się kolejce przed ich występem w kultowym klubie Vera w Groningen. Nic dziwnego, że obie dotychczasowe płyty Izzy and the Black Trees – „Trust No One” i „Revolution Comes in Waves” – zostały nagrane w języku angielskim.
„Tworząc piosenki po angielsku, czuję, że wychodzi mi to bardziej naturalnie niż w języku polskim. Moje inspiracje muzyczne wywodzą się w 90% z krajów angielskojęzycznych i dlatego nie wyobrażam sobie pisania tekstów do utworów Izzy and the Black Trees w języku polskim. Dodatkowo język ten na co dzień towarzyszy mi w pracy, w rozmowach z przyjaciółmi z różnych krajów, nie mówiąc już o oglądaniu filmów czy seriali”, mówi Izabela Rekowska, wokalistka zespołu. Pytam ją o to, czy angielski nie bywa bezpieczną opcją dla tych, co nie wiedzą, co napisać lub jak to zrobić. W języku Szekspira nawet banały zdają się bardziej przyswajalne. „Nie zgadzam się z opinią, że pisanie w tym języku jest łatwiejsze. Angielski jest bardziej giętki i zdecydowanie lepiej brzmi, ale o naprawdę dobry tekst wcale nie jest łatwo. Angielski ma niezliczoną liczbę idiomów i słów, które znaczą różne rzeczy w zależności od składni i trzeba umiejętnie się tym wszystkim posługiwać”.
„Rady, aby śpiewać po polsku, owszem zdarzają się, szczególnie od dziennikarzy radiowych. Podają przykłady zespołów czy artystów, którzy dopiero jak zaczęli pisać i śpiewać w rodzimym języku, to ich kariera nabrała rozpędu, na przykład Edyta Bartosiewicz. Temat pisania i śpiewania po angielsku jest podejmowany bardzo często i mam wrażenie, że prowadzący wywiady zapominają, że jest to przecież międzynarodowy język rock’n’rolla”, mówi Rekowska. Ale przecież te dobre rady płyną z dobrego serca, z troski o karierę Izzy and the Black Trees, rzucających sobie kłody (logs) pod nogi (legs). „Czy byłoby nam łatwiej? Prawdopodobnie tak, ale z drugiej strony istnieje też możliwość, że nic by się nie zmieniło. Na pewno stracilibyśmy wtedy słuchaczy z innych krajów, których grono stale rośnie”.
CELEM GLOBALNA KARIERA
Kiedy pytam Janna o to, czy nie byłoby mu łatwiej zrobić karierę, gdyby śpiewał po polsku, zastaję go akurat w europejskiej trasie promującej album „I Store my Fear and My Pain in the Nape of my Neck”. Dlatego odpowiedź, choć może się wydawać buńczuczna, jest jak najbardziej rzeczowa: „Nie byłoby mi łatwiej, bo chyba trudniej zrobić karierę międzynarodową z muzyką w języku polskim”. Jann pojawił się na polskiej scenie w 2022 roku, po kilku latach spędzonych w Wielkiej Brytanii, gdzie doskonalił muzyczny talent i język. Najpierw wystąpił na OFF Festivalu, potem – z Gladiatorem – otarł się o Eurowizję i wciąż pozostaje rozpięty pomiędzy tymi dwoma światami: alternatywą i popem. A także pomiędzy Polską a resztą świata, gdzie też ma odbiorców.
„Gdybym chciał zostać tylko na polskim rynku, na pewno byłoby mi łatwiej zbudować tutaj status, ale ja nie myślę tylko o polskim rynku. Angielski jest językiem, którym łatwiej mi się posługiwać i od początku tworzę po angielsku. Nawet nie przeszło mi przez myśl, żeby to zmieniać tylko po to, żeby zagrało mnie jakieś radio w Polsce. Zwłaszcza, że nie prowadzi mnie to do celu, jakim jest globalna kariera” – mówi Jann. „Wiele razy słyszałem, że moja muzyka jest super, ale po angielsku, więc nie zagramy. Wydaje mi się, że radia porzuciły trochę swoją kulturotwórczą misję. Dodatkowo, nadal pokutuje przekonanie, że najpierw trzeba zbudować pozycję w Polsce, żeby wyjść za granicę. Co jest dla mnie trudne do zrozumienia, bo nie znam chyba żadnego przypadku, który odniósł sukces tym sposobem. W mojej karierze dzieją się teraz rzeczy, o których wielu polskich artystów marzy. Niestety, nadal od niektórych mediów i instytucji, które z założenia zajmują się pomocą w eksporcie kultury i sztuki, zamiast wsparcia i zainteresowania często spotykam się z brakiem zrozumienia i umniejszaniem moich osiągnięć. Nie ukrywam, że jest to przykre i frustrujące”, żali się.
„Time flies different when you’re in love” – to refren utworu 20 Hours in Bed duetu The Bullseyes, który powinien być wielkim przebojem, ale nie jest. „Czas płynie inaczej, kiedy jesteś zakochany”. Zupełnie inaczej płynie też, kiedy próbujesz zrobić karierę, nagrywając piosenki w języku, który co prawda zdominował świat, ale u nas jeszcze nie wszedł pod strzechy. A już na pewno nie wszedł do powszechnego użytku w lokalnym wycinku globalnego showbizu. To niby oczywiste, a jednak młodzi ludzie nie zawsze zdają sobie z tego sprawę. Czują się obywatelami świata, starsze pokolenie – od rodziców przez pracodawców po polityków – utwierdza ich w tym przekonaniu i nikt nie dopisuje małym drukiem: „nie dotyczy piosenkarzy”.
„Nasze ulubione zespoły grały po angielsku, a my dorastaliśmy na zagranicznym internecie i muzyce”, odpowiada na moje pytania Mateusz Jarząbek. Choć w jego przypadku do głosu doszły też powody osobiste. „Dużo podróżowałem i byłem w związku z dziewczyną z drugiego końca świata, która nie mówiła po polsku. Regularnie do siebie lataliśmy, a te logistyczne przedsięwzięcia zmniejszyły świat. Angielski stał się naszym wspólnym językiem, takim współczesnym esperanto. Przed pandemią mieliśmy ambitne plany koncertowania za granicą, w jej kraju, a nawet na światowej trasie. Niestety, COVID wszystko zmienił – zarówno nasz związek się rozpadł, jak i plany podboju świata musiały zostać zrewidowane. Udało nam się jednak zagrać kilka koncertów w Europie”, dodaje.
DOKRĘCANIE ŚRUBY KARIERY
The Bullseyes tworzą Mateusz Jarząbek aka Bulsjarz oraz Dariusz Łukasik. Ten pierwszy gra na perkusji, drugi na gitarze, obaj śpiewają. Nagrali dwie świetne płyty – „The Best of Bullseyes” i „Polish Sweatheart” – które przeszły niestety bez większego echa. Może więc rację mają ci, co mówią, że anglojęzyczny repertuar to kula u nogi, ale… może to też być samosprawdzająca się przepowiednia. Pytam więc The Bullseyes o wyzwania, z którymi mierzą się w tej materi i otrzymuję całą listę.
Dostaję od Mateusza mail z wyliczanką dobrych rad, którymi branża uraczyła The Bullseyes po wydaniu przez zespół debiutanckiej płyty. Jedna z gwiazd polskiego eteru radziła duetowi, by napisać utwór po polsku, bo będzie można „bardziej dokręcić śrubę” potencjalnej kariery. Jeden z wiodących festiwali nie wpuścił ich na główną scenę tylko z powodu języka, duża radiostacja, do której idealnie pasowaliby stylistycznie, wyraziła się wprost: nie są zainteresowani wspieraniem zespołu, który śpiewa po angielsku. Zespół nie miał nic przeciwko podaniu nazw i nazwisk, ale nie chodzi o to, by piętnować kogoś za wykonywanie swojej pracy najlepiej jak umie, tylko o to, by na przykładzie duetu wykazać, że opór przed angielskim nie jest incydentalny i nie sprowadza się wyłącznie do radia. Zresztą grupa nie sugeruje nawet, że gdyby nie upór mediów i organizatorów imprez, ich życie byłoby usłane różami. Angielski w Polsce to też ograniczony kontakt z publicznością. „Na koncertach tylko najwierniejsi fani śpiewali nasze piosenki. Znajomi tych fanów i przypadkowi widzowie mieli z tym większy problem, bo krępowali się śpiewać w obcym języku. Obserwacje innych zespołów śpiewających po polsku pokazały, że publiczność szybciej ośmiela się śpiewać razem z nimi”, doprecyzowuje. Proszę się nie martwić, będzie happy end. Tak jakby. The Bullseyes postanowili popracować nad komunikacją. Zaczęli się reklamować jako „Twój nowy ulubiony zagraniczny zespół z Polski” i podchwyciło to kilka festiwali, zapraszając duet na swoje sceny. Zaczęli też pisać prościej, żeby ułatwić fanom zrozumienie i podchwycenie refrenów. „Zrozumieliśmy, że nasz odbiorca oprócz ludzi z Polski to raczej Niemiec, Czech, Holender, Łotysz czy Meksykanin, a więc ktoś, dla kogo angielski jest drugim językiem. Wprowadziliśmy też wizualizacje na naszych koncertach: wyświetlamy teksty w stylu karaoke i używamy multimediów, które wzmacniają odbiór piosenek”, tłumaczy.
Ironią losu jest – a może znakiem czasu – że The Bullseyes kojarzy mniej osób niż Bulsjarza, a to ten sam Mateusz. Bulsjarz, którego kariera ruszyła z kopyta dzięki krótkiemu filmikowi Piesek, ma na TikToku ponad pół miliona fanów, na Instagramie – ponad 140 tysięcy. Filmik DJ Modliszka (tak, o modliszce, która jest DJ-em, a czego się spodziewacie?) ściągnął na konto Bulsjarza 5 milionów osób tylko ze Stanów Zjednoczonych. Duet oczywiście próbuje przekierować to zainteresowanie na swoją twórczość. „Obecnie, razem z Dariuszem, łączymy świat rock’n’rolla i komedii, zarówno tej anglosaskiej, na której się wychowaliśmy, jak i tej pierdołowatej, tiktokowej. Stworzyliśmy komedię rockową na żywo Dariusz i Mateusz: Przygoda rockowa. W spektaklu gramy też po polsku, zarówno nowe utwory, jak i polskie wersje piosenek The Bullseyes, które będziemy stopniowo rozwijać i wydawać”, mówi Bulsjarz. „Nie porzucamy zagranicznych marzeń, ale na ten moment skupiamy się bardziej na rozwoju lokalnym. Odkryliśmy mnóstwo frajdy w pisaniu gagów, więc przyszły rok będzie bardziej należał do Dariusza i Mateusza niż The Bullseyes, ale tylko chwilowo. No i podsumowując: nasze obecne doświadczenie pokazuje, że można mieć uzasadnione zagraniczne ambicje, śpiewając po polsku”, puentuje.