W eksporcie muzycznych przebojów Kolumbia i Portoryko wyprzedziły Wielką Brytanię, a Nigeria stąpa po piętach Korei Południowej. A import?
Nawet w ramach Europy kraje potrafią się od siebie diametralnie różnić: niektóre chłoną zagranicę, inne słuchają niemal wyłącznie lokalnych wykonawców. To dwa ciekawe wnioski – zaraz do nich wrócimy – z nowego raportu federacji IFPI skupiającej światowy przemysł fonograficzny.
Dokument przygląda się głównie Unii Europejskiej, ale umieszcza ją w kontekście globalnym. Czytamy zatem, że w 2023 roku unijny rynek z wartością 5,2 mld euro był dwa razy mniejszy od amerykańskiego, ale dwa razy większy od japońskiego i cztery razy od chińskiego, który to jednak rozwija się najszybciej na świecie. Raport urealnia też optymistyczne doniesienia o tym, że przychody ze sprzedaży muzyki po dwóch dekadach wróciły do poziomu z hossy przełomu wieków. Nominalnie to prawda, ale gdy uwzględni się inflację, to USA dotarły dopiero do 80% szczytu ery płyt kompaktowych, a Unia zaledwie do 61%.
Poszczególne kraje Unii rozwijają czy też odbudowują się w różnym tempie. Prymusem okazuje się Bułgaria (wzrost w 2023 roku o 44%, aczkolwiek ze stosunkowo niskiej bazy), z kolei Francja, Finlandia czy Czechy przeżywają stagnację. Polska ze wskaźnikiem 18,3% plasuje się zdecydowanie powyżej średniej. Z kolei w przypadku mniejszych państw rynek potrafi odczuwalnie spuchnąć za sprawą samej Eurowizji, bo udany występ w konkursie winduje prezentowany utwór na szczyty rankingów Spofity i YouTube’a, generując miliony odsłuchań – swego czasu podobną przysługę koreańskiej scenie zrobił PSY hitem Gangnam Style.
Wróćmy do globalnych liderów eksportu. Lista utworów, które w ubiegłym roku przebiły się do pierwszej dziesiątki globalnego rankingu singli, liczy jakieś 370 tytułów. Z tego 160 podpisanych jest nazwiskami amerykańskich twórców, a więc ponad 40%. Jednak za USA nie plasuje się zgodnie z długą tradycją popu Wielka Brytania, bo ustępuje ona miejsca dwóm krajom latynoskim: Kolumbii (46 piosenek na liście) i niewielkiemu Portoryko (45). Sukces tego drugiego – liczy niewiele więcej mieszkańców niż Litwa – w ynika przede wszystkim z międzynarodowej kariery reggaetonu, czyli wymyślonej na tej wyspie mieszanki reggae i hip-hopu. Twarzą gatunku jest Bad Bunny, Portorykańczyk właśnie. Reggaetonowi zawdzięczają sławę także najpopularniejsi obecnie wykonawcy kolumbijscy, tacy jak J Balvin, KAROL G czy Feid. A w eksportowej czołówce są jeszcze dwa inne kraje regionu: Argentyna (13 hitów) oraz Meksyk (11).
To, co latynoskie gwiazdy obecnej generacji różni od ich poprzedników z lat 90. i kolejnej dekady, to że trzymają się własnego języka. Ricky Martin (Portorykańczyk), Shakira (Kolumbijka) czy Enrique Iglesias (Hiszpan) szybko przechodzili na angielski, aby zwiększyć swoje szanse przede wszystkim w USA. Obecnie to rdzennym Amerykanom zdarza się sięgać po hiszpański, gdy goszczą w piosenkach latynoskich znajomych – jak Drake u Bad Bunny’ego czy Justin Bieber u Luisa Fonsiego w odświeżonej wersji Despacito.
Na angielski tylko sporadycznie przechodzą także gwiazdy k-popu, dzięki którym Korea Południowa plasuje się w rankingu IFPI na piątym miejscu (16 utworów). A chyba najciekawiej sytuacja wygląda w przypadku Nigerii (15 hitów), która wspięła się na pozycję szóstą – i ten wyczyn to chyba największa niespodzianka w zestawieniu. Uwagę świata na tamtejszą scenę zwrócili m.in. Wizkid i Burna Boy, którzy w swoich parkietowych szlagierach łączą afropop, reggae i dancehall. A w tekstach – język angielski z lokalnymi, takimi jak joruba, pidgin czy zulu, płynnie żonglując nimi od słowa do słowa. To zresztą charakterystyczne dla wykonawców także z innych krajów Afryki.
Okazuje się więc, że za całkiem pokaźną część globalnego zasobu przebojów odpowiadają wykonawcy śpiewający po hiszpańsku, koreańsku lub posługujący się mieszanką angielskiego z językami afrykańskimi. Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia, skąd ta rewolucja? Jednym z możliwych wyjaśnień jest fenomen „lokalnych” seriali, które w ostatniej dekadzie podbiły serwisy streamingowe. Wymieńmy choćby Narcos, Dom z papieru (oba po hiszpańsku), Squid Game (koreański) czy Dark (niemiecki). Zdaniem niektórych to one oswoiły uszy światowej publiczności z językową różnorodnością, wręcz ją polubiliśmy. A ci, którzy w muzyce skupiają się na tekstach, mogą z łatwością przetłumaczyć je przy pomocy internetowych translatorów.
W eksportowym rejestrze IFPI poza Wielką Brytanią odnotowano jeszcze trzy kraje europejskie: Francję i Niemcy wspólnie na miejscu dziesiątym (po 9 przebojów), a na kolejnym Szwecję (7). Tyle że w ich przypadku nie chodziło niestety o hity globalne, spośród tych 25 piosenek aż 24 zrobiły karierę tylko na terenie Unii Europejskiej. Jedynym wyjątkiem okazał się francuski didżej David Guetta, któremu udało się zaistnieć jeszcze w zaprzyjaźnionej z jego ojczyzną Kanadzie. A więc współczesnych odpowiedników Édith Piaf czy ABBY chwilowo w Europie brak. W ostatnich latach czasem przebijała się za oceanem zjawiskowa hiszpańska artystka Rosalía, ale w zasadzie tylko wtedy, gdy towarzyszył jej rozchwytywany już w Ameryce gwiazdor, jak Bad Bunny czy The Weeknd.
Hiszpania jest jednym z tych krajów Unii, które najchętniej hity importują. Z zagranicy pochodzi aż 60% utworów z tamtejszych list przebojów. Jak tłumaczy w raporcie IFPI jeden z lokalnych ekspertów, Hiszpania stała się „muzycznymi drzwiami obrotowymi”. Z jednej strony stanowi punkt zaczepienia dla wschodzących talentów z Ameryki Łacińskiej, które później mogą próbować swoich sił w Portugalii, Francji, Niemczech czy we Włoszech. Z drugiej to kraj, w którym dzięki językowej wspólnocie latynoskim słuchaczom najłatwiej odkrywać muzykę z całej Europy. Ten dwukierunkowy przewiew zapewnia różnorodność i ruch na lokalnej scenie muzycznej, ale oznacza też wyjątkową konkurencję dla tamtejszych wykonawców.
Najmniej skłonne do importu przebojów okazują się kraje północy (Dania, Szwecja i Finlandia) oraz południa (Włochy, Chorwacja i Grecja). W każdym z nich produkcja krajowa odpowiada za 90–100% największych hitów. Świadczyć to może o rozmaitych rzeczach: sile krajowej sceny, przywiązaniu publiczności do własnego języka, być może także przepisów dotyczących minimalnego udziału lokalnej muzyki w czasie antenowym. Polska z 80% hitów własnych też wygląda na patriotkę.
A co z naszym podbojem świata albo chociaż Europy? Najbliżej tego byliśmy pewnie trzy dekady temu, gdy Polska po raz pierwszy wzięła udział w konkursie Eurowizji i za sprawą 21-letniej wówczas Edyty Górniak od razu zajęła drugie miejsce. Do tego wyniku później nawet nie udało się zbliżyć. Wbrew nadziejom fanów grupa Myslovitz też nie stała się polskim Oasis, choć przetłumaczyła na angielski swoje największe hity. Inni w Brodce widzieli materiał na polską Björk, co na razie też się nie ziściło. Pozostajemy więc mistrzami nisz, od metalowej po jazzową i folkową.
Pojawiła się jednak ostatnio jaskółka nadziei. Oto na oficjalnym soundtracku do niezwykle popularnej gry wideo EA Sports FC 25, obok takich tuzów jak Coldplay czy Billie Eilish, pojawił się warszawski raper Mata z piosenką Lloret de Mar. Czasem wtrąca w niej coś po hiszpańsku lub angielsku, lecz opowieść o tym, jak poznał ją na plaży w kurorcie na Costa Brava, wzorem gwiazd latynoskich i koreańskich, snuje we własnym języku. I może tego warto się trzymać.