Filmy robię na zakładkę

20.12.2024

Z reżyserem i operatorem Janem Holoubkiem rozmawia Rafał Bryndal.

 

„Zawód reżyser” – to brzmi dumnie. Dlaczego wybrałeś tę profesję?
Filmy robię od 12 roku życia. To moja pasja. Odkąd po raz pierwszy dorwałem się do kamery, to praktycznie nigdy się z nią nie rozstawałem. To przedmiot, który od najmłodszych lat sprawiał mi największą radość. Skończyłem wydział operatorski na łódzkiej filmówce i przez wiele lat pracowałem jako operator, ale w pewnym momencie zrozumiałem, że w pełni będę mógł się wyrazić tylko jako reżyser. Jako operator, co jest oczywiste, nie ma się wpływu na całość filmu. To mi nie pasowało.

 

W reżyserach podziwiam to, że są cierpliwi. Czas od pierwszej twórczej iskry, która każe wam robić dany projekt, po końcowy efekt jest długi. Jak sobie z tym radzisz? 
Z natury jestem raczej niecierpliwy i lubię szybko pracować. Z moim pierwszym większym projektem, mam na myśli Rojst, bujałem się jednak 10 lat. Chodziłem wokół niego, odbywałem niezliczone rozmowy, namawiałem różnych ludzi, żeby wsparli mój pomysł. Tak że zajęło to wiele lat. Teraz robię filmy i seriale na zakładkę – kończąc jeden, pracuję już nad następnym. Nie ma u mnie zawodowej bezczynności. Przechodzę z produkcji do produkcji. Oczywiście zdarzają się chwilę zastoju, na przykład po nakręceniu Rojst Millenium przed Heweliuszem miałem dziewięć miesięcy przerwy w zdjęciach. Trochę się wtedy męczyłem bezczynnością.

 

Heweliusz to nowy serial o katastrofie polskiego promu Jan Heweliusz, do której doszło w 1993 roku. Podobno miał największy budżet w polskim Netfliksie. 
Tak. Właśnie skończyliśmy zdjęcia. Teraz trwa postprodukcja. Faktycznie, to serial z największym budżetem w mojej karierze. Co dawało mi duży komfort, ale wiązało się też z ogromną odpowiedzialnością. Pewnie jakoś za rok będzie można go obejrzeć.

fot. Mieczysław Włodarski / East News
fot. Mieczysław Włodarski / East News

Czy teraz łatwiej ci pozyskiwać pieniądze na robienie filmów?
Jeżeli robisz serial dla platformy streamingowej, to z finansowaniem, ze zrozumiałych względów, nie ma problemów. Gdy jednak chcę zrobić swój film fabularny, to muszę sam zbierać fundusze z rozmaitych instytucji. Oczywiście razem z producentami. To nie jest tak, że z automatu dostaję te fundusze. Spotykam się z różnymi ludźmi, namawiam, przekonuję. Nawet jak jesteś znanym twórcą, to musisz przejść tę samą ścieżkę. Tylko dlatego, że kiedyś coś ci się udało, nie znaczy, że od razu coś dostaniesz.

 

Masz na swoim koncie kilka hitów – Rojst, Rojst Millenium, 25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy, Wielka woda, Doppelgänger. Sobowtór. Kiedy ty właściwie odpoczywasz?
Mówi się, że jak człowiek wraca z wakacji z dziećmi, to dopiero w pracy może odpocząć. Ale tak na poważnie, to czym się zajmuję, jest moją pasją, więc nie czuję, że to praca – raczej wspaniała zabawa. Jak wypalił mój pierwszy projekt, to postanowiłem iść za ciosem – nabrałem takiego rozpędu, że nie mogę się zatrzymać.

 

Jesteś uznanym reżyserem, dla wielu możesz być już mistrzem, ale czy ty masz jakieś autorytety? Kogoś, kogo darzysz swoim największym poważaniem?
Na początku, gdy byłem operatorem, moimi mistrzami byli Edward Kłosiński i Witold Sobociński, z którymi miałem szczęście pracować. Dużo się od nich nauczyłem. Oczywiście ojciec był moim mentorem. Jego przyjaciel – Tadeusz Konwicki – również był dla mnie ważną osobą. W ostatnich latach takim autorytetem, mentorem był dla mnie Janusz Majewski. Uwielbiałem z nim rozmawiać. Wpadałem do niego pogadać i to było bardzo inspirujące. W ogóle mam łatwość w kontaktach ze starszymi mężczyznami, jakbym szukał kontaktu po stracie ojca. Lubię starych, mądrych mężczyzn. Z Januszem spotykaliśmy się nieregularnie. Gadaliśmy jak kumple. To była wzajemna wymiana doświadczeń, żartów, problemów życia codziennego. Dużo od Janusza dostałem.

 

Jeśli chodzi o starych mistrzów, co znaczyła dla ciebie nagroda im. Janusza „Kuby” Morgensterna?
Jako student zacząłem kręcić etiudy i w 1999 roku dostałem dofinansowanie od zespołu Perspektywa, którym między innymi kierował Kuba Morgenstern. Gdy po latach w 2020 roku odbierałem nagrodę jego imienia, wspomniałem o tym, że czuję, jakbym spełnił pokładaną we mnie nadzieję. Szkoda, że nie mogłem mu tego pokazać, gdy żył.

 

Twoje filmy na Netfliksie mają niebywała oglądalność nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Ta świadomość, że gdzieś w Południowej Ameryce ludzie oglądają z zapartym tchem twoje dzieła, musi sprawiać przyjemność. 
Oczywiście, jednak ja ciągle patrzę do przodu. Skupiam się głównie na tym, co mam teraz do zrobienia. To, co za mną – odhaczam i nie wracam do tego za często. Najlepiej ogląda mi się swoje produkcje po kilku latach. Wyciągam wnioski i wiem, co zrobiłem źle. Co sprawia, że bierzesz na warsztat taki, a nie inny temat? Najważniejsza jest historia. Musi zainteresować mnie na tyle, żebym chciał pokazać ją w filmie. Jest jednak coś jeszcze, równie istotne, a czasem nawet ważniejsze od opowieści. Chodzi mi o realia związane z historią. Atmosfera, kolor, zapach otoczenia, w którym to się dzieje. Często wpływa to na moją decyzję. Przeważnie dostaję teksty, w których za wiele nie czuję. Dobry scenariusz od razu wizualizuje się w głowie. Pierwszy etap mojej selekcji polega na tym, że zastanawiam się, czy czuję i widzę opisany świat. Ważne jest też to, czy ja w tym świecie chcę być? Czy coś mnie do niego przyciąga?

Jak dbasz o swoje prawa autorskie?
Uczciwie mówiąc, to do ZAiKS-u zapisałem się we wrześniu tego roku. Mam na koncie, oprócz własnych prac, wiele współautorskich scenariuszy. Jak zgłosiłem się do ZAiKS-u, dowiedziałem się, że czekają na mnie tantiemy zbierane dla mnie przez lata. Nie byłem świadomy swoich praw. Szczerze mówiąc, zainteresowałem się tym dopiero po namowach Michała Komara. Przełamałem swoją niemoc, jeśli chodzi o sprawy urzędowe. Nie cierpię załatwiania żadnych formalności. Nie bez znaczenie było też to, że teraz w ZAiKS-ie wszystko można załatwić online. Muszę przyznać, że jest to na tyle intuicyjne, że nawet ja się połapałem.

#Rozmowa kulturalna