Gdyby chodziło tylko o Behemotha, można by mówić o szczęściu. Ale polscy metalowcy całymi zastępami penetrują zagraniczne rynki muzyczne, wydają tam płyty, grają koncerty, zwyciężają w plebiscytach. Co takiego robią, czego inni nie potrafią?
Mógłbym zacząć tę opowieść od Testu, z Wojciechem Gąssowskim przy mikrofonie, bo jak na początek lat 70., było to mocne uderzenie, nasz nadwiślański pre-metal w pełnej krasie. Mógłbym i od Budki Suflera, bo choć nie zawsze dociskali pedał gazu do dechy, na początkowym etapie działalności zawdzięczali to i owo choćby Deep Purple. Mógłbym wreszcie wskazać Zjednoczone Siły Natury „Mech”, tym bardziej, że Robert Millord poza hałasowaniem we własnym zespole napisał teksty na kultowy, debiutancki singel Kata. Ale to wszystko były tylko zapowiedzi, grzmoty i błyski na horyzoncie. Burza zerwała się dopiero z nadejściem TSA.
SKOK Z PRL-U DO MTV
Muzyka to nie wszystko. TSA identyfikowała się jako grupa heavymetalowa i zachęcała fanów do utożsamiania się nie tylko z zespołem, ale i całym nurtem. „Twoje życie jest heavy / Twoje problemy są heavy / Miasto, w którym mieszkasz, jest heavy metal / Nigdzie nie znajdziesz ciszy...” – prorokował Marek Piekarczyk w hymnie Heavy Metal Świat, który tak bardzo wzięliśmy sobie do serca, że TSA przestała nam wystarczać. TSA stworzyła potwora, którego nie umiała, a może i nie chciała oswoić, więc rosnące w siłę zastępy polskich metalowców znajdowały sobie nowych idoli: przede wszystkim Kata, ale też specjalizujące się w metamorfozach Turbo (proszę sobie porównać grzeczne „Dorosłe dzieci” z młodszą o ledwie siedem lat, niemal deathmetalową płytą „Dead End”), Wilczego Pająka czy Test Fobii Kreon. Ci z kolei czuli na plecach oddech niewiele młodszych kolegów z undergroundu, którzy błyskawicznie adaptowali najbardziej radykalne nowinki ze świata. Bo w owym czasie metal na całym świecie radykalizował się, ale ten polski robił to w zawrotnym tempie. U progu lat 80. ciężka muzyka nad Wisłą ledwie raczkowała, spóźniony o dekadę hard rock uchodził za szczyt artystycznej odwagi, a pierwsi fani nieśmiało zaczynali zapuszczać włosy zakrywające uszy. Pod koniec lat 80. powstawały już materiały death- i black-metalowe, a nawet grindowe, zbyt ekstremalne, by szukać szczęścia w oficjalnym obiegu. Krążyły jednak wśród fanów w tysiącach nieoficjalnych kopii i okazały się trującym ziarnem rzuconym na nad wyraz urodzajną glebę. „Necrolust” Vadera, „Eternal Might” Imperatora, „Eternal Condemnation” Merciless Death, „Women Die” Thrasher Death, „Irrevocably and with No Hope” Slashing Death… – to kasety demo zapowiadające narodziny sceny, z którą lada moment miał zacząć liczyć się cały świat.
Już pionierzy polskiego metalu próbowali zaistnieć na zachód od Odry. TSA i Kat nagrali anglojęzyczne wersje swoich debiutów, później na półki zachodnich sklepów płytowych trafiały albumy m.in. Turbo, Acid Drinkers i Wilczego Pająka, przemianowanego – z myślą o eksporcie – na Wolf Spider. Przeszły jednak bez echa. Na świecie lepiej się już brzmiało, inaczej grało, a zamknięte granice PRL-u nie ułatwiały działań promocyjnych. Do tego bariera językowa, słaba złotówka, paszporty strzeżone przez odpowiednie organy, rozmowy kontrolowane. Karierę poza Polską można było robić tylko decydując się na emigrację, co skutecznie przećwiczyło wcześniej kilku jazzmanów i czego próbowali rockmani od wczesnego Gierka. Aż pojawił się Vader i zmienił reguły gry, stając się pierwszym polskim zespołem, który funkcjonował tu i tam. Wydaną w 1990 roku kasetą demo „Morbid Reich” zespół z Olsztyna ściągnął na siebie uwagę połowy świata (uważa się, że to najbardziej popularne demo w historii, o nakładzie liczącym kilkanaście tysięcy egzemplarzy). Ofert było wiele, Vader zdecydował się na kontrakt z brytyjską wytwórnią Earache, ówczesnym rynkowym hegemonem, i w 1992 roku wydał płytę „The Ultimate Incantation”. Teledysk promujący album leciał nie w „Wideotece”, tylko w MTV, a zespół grał na Zachodzie trasy, omijając domy polonijne. Ich młodsi koledzy dowiedzieli się, że jak się chce, to można. Od tamtej pory polski metalowiec był obywatelem świata.
BIG IN JAPAN
Trzeba uczciwie zaznaczyć, że Vader wykorzystał wiatr zmian. Na początku lat 90. wszystko było znacznie trudniejsze niż dzisiaj – granice zamknięte, wizy utrudniające Polakom wjazd do wielu krajów, problemy z komunikacją właściwe erze przedinternetowej – ale już było możliwe. Olsztyńscy deathmetalowcy mimo wielu trudności nie dali zatrzasnąć się raz uchylonym drzwiom, metodą prób i błędów umacniali pozycję na deathmetalowej scenie. Pomnikiem ich pionierskiego trudu na zawsze pozostanie album „Live in Japan”, nagrany w sierpniu 1998 roku na koncercie w Tokio. Owszem, wtedy wydawało się, że polska muzyka włącza się w światowy krwiobieg i będzie tylko lepiej – w prasie czytaliśmy o przewagach Edyty Górniak na zagranicznych listach przebojów, mówiło się o szansach na światowe kariery Heya czy Sweet Noise, chwilę później na europejskich rynkach szczęścia miała próbować grupa Myslovitz. Po tych nadziejach i mrzonkach nie ma już śladu, a Vader do dziś wydaje płyty dystrybuowane na całym świecie i gra setki koncertów rocznie, na wszystkich kontynentach.
Behemoth, który ruszył w świat ledwie kilka lat po Vaderze, uczył się na błędach starszych kolegów, ale też startował w bardziej sprzyjających warunkach. I dobrze to wykorzystał. Zespół dowodzony przez Adama „Nergala” Darskiego jest dziś najbardziej popularną polską grupą muzyczną na świecie, regularnie notowaną na Billboardzie. Nawet w Stanach, na najtrudniejszym rynku, ściąga do hal tłumy fanów. To niesamowite, ale legendy amerykańskiej sceny metalowej często otwierają koncerty importowanej z Gdańska gwiazdy. Jeśli jakiś rodak w dającej się przewidzieć przyszłości otrzyma nominację do Grammy, obstawiam, że będzie to Behemoth w kategorii Best Metal Performance.
W Polsce internetowi mądrale, ale i osoby z branży, które metalu nie rozumieją, a Nergala nie lubią, chętnie spekulują, że Behemoth osiągnął sukces dzięki mezaliansowi lidera blackmetalowej grupy z Dodą, obecności Adama w jury jednego z talent show czy wreszcie za sprawą jego bluźnierstw na koncertach i wygłupów w social mediach. Polecam wybrać się na koncert zespołu – im dalej od naszego kraju, tym lepiej – by zrozumieć, że chodzi o ciężką pracę. Nikogo nie obchodzą tam polskie showbizowe ploteczki, liczy się tylko jakość piekielnego teatru obwoźnego, który Behemoth z powodzeniem pokazuje na całym globie. Jakby tego było mało, niemetalowy projekt Nergala, czyli Me and That Man, który przez dłuższy czas miał słuchaczy przede wszystkim w Polsce, też ściąga na koncerty w Europie sporą publiczność.
Jasne, raz może się udać. Niechby dwa. Na tym jednak nie kończą się międzynarodowe przewagi polskich metalowców. Decapitated to kolejna gwiazda gatunku – kiedy będą państwo czytać te słowa, oni przemierzać będą USA w ramach kolejnego tournée. Imponujący jest sukces krakowskiej Mgły, która do zdobycia rzeszy wyznawców na Zachodzie nie potrzebowała nawet wsparcia tamtejszej wytwórni – ich działalność to DYI na skalę globalną. Świetnie radzą sobie choćby Hate, Blaze of Perdition, Belzebong, Dopelord, Tides from Nebula czy Squash Bowels. Batushka pewnie przeskoczyłaby ich wszystkich, depcząc po piętach Behemothowi, za sprawą ich prawosławnego black metalu, który budził wielkie zainteresowanie i na Zachodzie, i na Wschodzie. Wewnętrzny konflikt wyhamował karierę grupy, ale zarazem rozmnożył Batushki przez podział – i teraz obie próbują wrócić do światowego obiegu. Eksportujemy też instrumentalistów: Paweł Mąciwoda-Jastrzębski szyje na basie w Scorpions, Wacław Kiełtyka do niedawna był gitarzystą Machine Head, Dariusz Brzozowski bębni w Dimmu Borgir – to wszystko ekstraklasa i początek długiej listy transferów. Na metalowej scenie nikogo nie dziwi, że młode polskie grupy podpisują kontrakty z zagranicznymi wytwórniami i występują równie często poza Polską, jak w ojczyźnie. Metal funkcjonuje w ramach swoistej międzynarodówki, a trudne do sforsowania granice przebiegają gdzie indziej – wyznacza je choćby stereotypowe, lekceważące postrzeganie metalu przez przedstawicieli głównego nurtu polskiej sceny muzycznej.
KTO WYRZEKŁ SIĘ METALU
Jeszcze pod koniec lat 80. metal uchodził za jedną z odmian muzyki rockowej. Był szeroko prezentowany w środkach masowego przekazu: od tygodnika harcerskiego „Na przełaj” przez magazyny muzyczne po audycje Polskiego Radia. Był obecny na półkach sklepów płytowych i księgarni: licencyjne wydania płyt Iron Maiden, Helloween, Venom, Slayera czy Kinga Diamonda trafiły pod strzechy. Metal kusił też efektownymi koncertami, od wspomnianego Iron Maiden przez opolski spektakl Kata po rozwijający się prężnie katowicki festiwal Metalmania. Nie wydawał się bardziej szokujący od punk rocka ani dziwniejszy od alternatywy, ciągle szukającej nowych wyzwań. Szybko się jednak radykalizował, zarówno w formie, jak i w treści. Czasy przyszły nowe i antyreligijny sznyt metalu (w latach 80. obecny w tekstach znacznej mniejszości polskich grup) nie podobał się władzy, a więc i tym, co decydowali o obecności metalu w mediach. Audycje zaczęły znikać, artykuły o ekstremalnym metalu pojawiały się w prasie coraz rzadziej i coraz częściej miały negatywny wydźwięk – w najlepszym wypadku odmawiało się temu wartości artystycznej, w najgorszym łączyło z incydentami kryminalnej natury. Spychani na margines metalowcy radykalizowali się więc jeszcze bardziej.
To wypchnięcie metalu poza główny nurt polskiej sceny muzycznej okazało się katalizatorem jego rozwoju. Byliśmy zbyt liczni, mieliśmy zbyt duże apetyty, żeby tak po prostu zrezygnować. Od starszych braci punkowców nauczyliśmy się, jak się organizować, sprzyjały temu zresztą nastroje początku lat 90., nawet prezydent Wałęsa zachęcał, by brać sprawy w swoje ręce. Polski metal zbudował sobie własny obieg wydawniczy i dystrybucyjny – o Mystic Production i Metal Mind pewnie słyszało wielu również poza tą sceną, acz warto też wspomnieć nieistniejące już, ale w swoim czasie niezwykle prężne oficyny Carnage, Morbid Noizz czy Baron – oraz medialny, z takimi czasopismami jak „Thrash’em All”, „Metal Hammer”, „Morbid Noizz” i „Mystic Art” na czele. Kiedy rynek koncertowy zaczął się dynamicznie rozwijać, metalowcy pozakładali własne agencje i powymyślali festiwale. Wszystkie te przedsięwzięcia od początku miały silniejsze więzi z podobnymi strukturami na całym świecie niż z polskim rynkiem muzycznym, widzianym z biur dużych warszawskich wytwórni. Dlatego rodzime zespoły metalowe mają tak naturalne wejście na światowe rynki. Tylko pozornie oddychają tym samym powietrzem i grają w tę samą grę, co bywalcy Opola albo Open’era. Zamiast metalowców lekceważyć (choć to już chyba przeszłość) i zamiast im zazdrościć, może warto lepiej poznać ich samych oraz ich strategie przetrwania i sposoby skutecznej komunikacji z publicznością. Nawet jeśli w tekstach wychwalają Złego, najwyraźniej coś muszą robić dobrze.