Z Wandą Kwietniewską, wokalistką, kompozytorką i liderką zespołu Wanda i Banda, rozmawia Rafał Bryndal
Masz jakiś ulubiony kawałek, który sobie czasami nucisz dla przyjemności? W różnych okolicznościach? Oczywiście, nie mówię o pracy.
Poza sceną najbardziej lubię śpiewać przy ognisku. Mieszkam na Mazurach, urodziłam się na Kaszubach i chyba stąd ta przyjemność. I zwykle w takich okolicznościach nie odmawiam śpiewania, choć jako zawodowiec hołduję zasadzie, że nie należy wydawać z siebie niezapłaconych dźwięków. Ale gdy mam dobre towarzystwo, które chce mi wtórować, to czerpię z tego ogromną przyjemność.
Kiedy poczułaś, że umiesz śpiewać?
Odpowiem przewrotnie. Na początku w zasadzie poczułam, że nie umiem śpiewać. To było w trzeciej klasie szkoły podstawowej, kiedy w totalnym zachwycie słuchałam, jak śpiewa Grażyna, koleżanka z ławki. Byłam na tyle oczarowana, że stwierdziłam, że ja nie, na pewno nie umiem śpiewać. Tak mnie to przybiło, że pierwszy raz w życiu uciekłam z lekcji muzyki. Śpiewanie przestało mnie interesować, na szczęście na krótko.
Co się stało, że jednak wróciłaś do muzyki?
Fascynacja big-beatem. Dzięki mojemu starszemu bratu Krzyśkowi w domu pojawił się gramofon Bambino, a mój wujek produkował wówczas pocztówki dźwiękowe. Błyskawicznie docierały więc do nas wszystkie nowości. To sprawiło, że poznałam Beatlesów, Rolling Stonesów i polskich wykonawców, jak Niebiesko-Czarni czy Czerwono-Czarni. Pokochałam wtedy Adę Rusowicz i rock stał się moją pasją. Tak się w to wkręciłam, że postanowiłam nauczyć się śpiewać.
Miałaś szansę poznać swoją idolkę?
Pamiętam, że gdy byłam jeszcze w podstawówce, to Niebiesko-Czarni przyjechali do Elbląga z rock-operą Naga. To było coś niezwykłego na owe czasy. Muzyka połączona z baletem. Tancerki pojawiały się na scenie topless, a piosenki śpiewały takie gwiazdy jak Wojtek Korda, Stan Borys i Ada Rusowicz. Stałam w kolejce, żeby dostać autograf Ady, ale nie mogłam się dopchać. Musiałam trochę poczekać na kolejne spotkanie.
Kiedy do niego doszło?
Pod koniec lat 80. w poznańskiej Arenie zorganizowano koncerty, podczas których rockowe dinozaury śpiewały z – aktualnie w tamtym czasie – królującymi na listach przebojów artystami. Wśród tych młodych byli między innymi Borysewicz, Urszula i ja.
Jak tylko się tam pojawiłam i odnalazłam swoją garderobę, zobaczyłam na drzwiach napis: „Ada Rusowicz i Wanda Kwietniewska”. To było coś niezwykłego. Dzieliłam garderobę z artystką, której przez lata byłam fanką... To było jak sen. Wchodzę do środka i mówię: „Dzień dobry pani Ado, proszę żądać ode mnie, czego pani chce. Może wyczyścić pani buciki albo może polecieć po herbatę? Zrobię dla pani wszystko!”. Ona siedziała wtedy przed lustrem, robiła makijaż, i mówi: „Obserwuję cię w tej telewizji i wiedziałam, że jesteś szurnięta, ale że aż tak, to dla mnie coś nowego”. To był początek naszej wieloletniej przyjaźni. Ania Rusowicz do dziś wspomina, że pierwszą lalkę Barbie dostała od cioci Wandy.
Kiedy pierwszy raz stanęłaś na scenie?
Już w szkole średniej, kiedy założyłam kabaret Przydafka. Byliśmy na tyle dobrzy, że wygraliśmy ogólnopolski przegląd kabaretowy. W nagrodę dostaliśmy kasę, ale dyrektor oznajmił, że wygrane pieniądze musimy przekazać na rzecz komitetu rodzicielskiego. Zaprotestowałam, bo nie chciałam się na to zgodzić. Zadałam mu proste pytanie, czy gdybyśmy w ygrali nagrodę rzeczową – n a przykład konia na biegunach – to czy też mielibyśmy go oddać na komitet rodzicielski. I wtedy dyrektor powiedział „Ty już w tej szkole się nie uczysz”. Tak się zaczęła moja kariera artystyczna, ale też odnalazłam w sobie naturę społecznika.
Tę cechę później zauważyli też twoi koledzy – dla wielu byłaś osobą walczącą o ich prawa.
Jestem z takiego pokolenia. Ojciec walczył w Szarych Szeregach, a dziadkowie akowcy wychowywali nas w takim duchu, że Bóg, Honor, Ojczyzna są najważniejsze. Wtedy to nie było takie oczywiste i popularne, ponadto te pojęcia nie były jeszcze zdewaluowane. Pewnie dlatego zawsze walczyłam o dobro klasy, a później o lepsze jutro twórców i wykonawców. Przylepiono mi z tego powodu ksywę „druhna drużynowa”. Niezależnie, czy chodzi o segregowanie śmieci czy o lepszy byt artystów, zawsze walczę, bo tak trzeba.
Do twojej walki jeszcze wrócimy, ale mnie interesuje, dlaczego po maturze zdawałaś do łódzkiej filmówki. Skąd ten pomysł?
Broniłam się przed pracą w biurze, nie obrażając nikogo, kto ma takie zajęcie. Ale prawdę mówiąc, to dzięki kabaretowi, w którym wcielałam się rozmaite role, poczułam w sobie zacięcie aktorskie.
Miałaś później jakiś epizod filmowy w swojej karierze?
Tak. Był taki bardzo popularny serial – Siedem życzeń, do którego scenariusz napisał Maciej Zembaty. To była ponadczasowa produkcja. Znakomita obsada, świetna fabuła. Grałam tam samą siebie, czyli liderkę zespołu, któremu zniknęły instrumenty. W innym odcinku trafiam razem z głównym bohaterem do Egiptu. Byłam przebrana za kapłankę. Powstał staroegipski rock. Gdy nam to zaproponowano, obiecywano, że sceny do tego odcinka będą kręcone w Egipcie albo chociaż w Bułgarii. Budżet się jednak nie spiął i wylądowaliśmy na Woronicza na tonach piasku zwiezionego na parking. To było genialne doświadczenie.
Czyje piosenki tam śpiewałaś?
Muzykę do filmu zrobił John Porter. Razem z Zembatym zaproponowali mi udział w tej produkcji. Oczywiście bardzo się ucieszyłam, ale miałam jeden warunek. Chciałam to wszystko aranżować ze swoim muzykami i zrobić to tak, jak ja to czuję. John popatrzył na mnie z niedowierzaniem. Byłam bardzo młodą osobą, nie wierzył, że ja i moi muzycy to potrafimy. W efekcie, kiedy posłuchał na kasecie magnetofonowej tego, co nagraliśmy, był bardzo zadowolony. Powiedział, że on by tak tego nie zrobił. Do dzisiaj piosenki z tego serialu mają w sobie coś niepowtarzalnego. Tytułową – Siedem życzeń gram na koncertach, bo bez tego nie ma występu zespołu Wanda i Banda.
Co się stało, gdy nie dostałaś się do szkoły filmowej?
Wróciłam do domu i mój tata stwierdził, że w takim razie będę musiała iść do pracy. Skończyłam tylko ogólniak i dla takich jak ja nie było w Elblągu za dużych perspektyw. Nie chciałam trafić na pocztę, bez obrazy dla osób z tej instytucji. Musiałam wymyślić coś innego i wkrótce znalazłam odpowiednie szkoły, do których chciałam się dostać. Jedna, Studium Sztuki Estradowej była w Poznaniu, a druga to podobna szkoła działająca przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Chciałam nauczyć się aktorstwa, ale źle sobie wykoncypowałam, bo sądziłam, że Poznań jest tym miejscem. Później zrozumiałam, że jest zupełnie inaczej. Studium im. Baduszkowej w Gdyni było aktorskie, a to w Poznaniu stricte muzyczne.
(...) nie ma złej publiczności, bywają tylko gówniani artyści. Publiczność nic nie musi i jest taka, jaka jest. A na sukces trzeba sobie zapracować.
Z Elbląga miałabyś o wiele bliżej do Gdyni...
Miałabym o wiele bliżej, ale wtedy chodziło o to, żebym miała jak najdalej. Nie chciałam, żeby rodzice mieszali się w to, co robię. Dostałam się do obu tych placówek, ale wybrałam Poznań. Nie żałuję, bo miałam do czynienia z takimi tuzami polskiej estrady jak Zbigniew Górny i Aleksander Maliszewski, którzy byli naszymi wykładowcami. Mieliśmy z nimi zajęcia z piosenki. Bardzo dobra szkoła. W zasadzie była to placówka przyzakładowa działająca przy Estradzie Poznańskiej.
Poznałaś tam niezłe towarzystwo.
Oczywiście. Na przykład Małgosia Ostrowska i Grzesiek Stróżniak byli razem ze mną. Mieliśmy indywidualny tok nauczania. Na trzech rocznikach było nas raptem dziewięcioro. Bajka! Takie rzeczy się nie działy. Zajęcia mieliśmy w domu kultury. Siedzieliśmy na bardzo popularnych wtedy fotelach typu Kon Tiki. Kształcenie słuchu na przykład miałam w domu u pani Wandy Falach-Zielińskiej, która uczyła mnie emisji głosu. Pracowaliśmy w najlepszym poznańskim studiu radiowym. To była przyspieszona szkoła jazdy estradowej. Stworzyliśmy tam grupę wokalną Vist, z którą jeździliśmy jako chórek Krzysztofa Krawczyka. A działo się to w czasach jego największej popularności!
Śpiewanie w chórkach gwiazd, to musi być dopiero świetna szkoła.
Najlepsza! W moim przypadku, połowy rzeczy nauczyłam się w studium szkoły estradowej, a reszty nauczyłam się w tych chórkach. Mimo że Krzysztof Krawczyk nie kręcił mnie wtedy jako artysta, to bardzo szybko poczułam dla niego wielki szacunek za to, co robił na scenie. Oczarował mnie jego profesjonalizm. To był genialny wokalista. Gdy zaczęliśmy u niego śpiewać w siódemkę, byliśmy już absolwentami poznańskiej szkoły.
Krawiec, bo tak się o nim mówiło w branży, ciągle był w trasie. Potrafił grać Kongresową dwa razy dziennie przez dwa tygodnie. To były „tylko” dwadzieścia cztery koncerty w miesiącu, a pozostałe dwadzieścia cztery gdzieś po Polsce. Nie było zmiłuj. Kongresowa miała chyba 3500 miejsc i zwozili ludzi z całej Polski, z zakładów pracy. To był cud, żeby dostać bilet na Krawczyka, trzeba było być zasłużonym pracownikiem. Pomyśl, jakie końskie zdrowie trzeba było mieć, żeby to wszystko ogarnąć.
On potrafił do nas przyjść i zagadać jak starszy kolega: „Jak się czujecie, dzieciaczki?”. A my oczywiście, że wszystko w porządku, mimo że do piątej rano się harcowało. Na szczęście organizmy się wtedy szybko regenerowały. Krawiec nas dużo nauczył, dawał rady, jedną z nich będę pamiętać do końca życia: „Pamiętajcie, że nieważne, który koncert w miesiącu gramy. Dla widza, który dzisiaj usiądzie na widowni, to jest jeden jedyny nasz występ”. Nikt przez całe moje estradowe życie nie powiedział mi nic mądrzejszego. Obudził we mnie szacunek do widza – nieważne, czy na widowni jest 50 tysięcy czy kilkanaście osób. Nie denerwuję się i gram właśnie dla tych jedenastu osób. Tego nauczył mnie Krawiec.
Czyli najważniejsze, aby – bez względu, gdzie się gra – szanować słuchaczy.
Tak, bo nie ma złej publiczności, bywają tylko gówniani artyści. Publiczność nic nie musi i jest taka, jaka jest. A na sukces trzeba sobie zapracować. Do dzisiaj hasłem, które sobie mówimy przed koncertem, jest zawołanie bojowe „Wojna!”. Jak to się mówi – nie bierzemy jeńców! Nie nakręcam jednak widzów zawołaniami typu: „Jak się bawicie?!”. To zostawiam innym. Uważam, że publiczności trzeba pozwolić się rozwinąć, popłynąć razem z nami. Ona musi się rozejrzeć, popatrzeć, wczuć się w muzykę. Publiczność jest delikatną materią. Trzeba ludziom dać szansę. Ale później, gdy już dochodzi do tego „zawiązania” z publicznością, to jest to najcudowniejsza przyjemność. Na tym polega granie koncertów. Dla tego warto żyć.
Wracając do Poznania. W tamtejszej Estradzie dużo się zmieniło, odkąd pojawił się tam Piotr Niewiarowski.
W poznańskiej Estradzie pracowali wtedy najwięksi – Urszula Sipińska, Zdzisława Sośnicka, Irena Jarocka, Anna Jantar, nawet Krzysztof Materna. To był początek lat 80., zaczął się boom na muzykę rockową i Piotrek wymyślił, że w Poznaniu musi powstać zespół grający w tym nurcie. Postanowił przerobić nasz chórek na grupę grającą coś innego. Myślałam, że oszaleję ze szczęścia. Byłam największą orędowniczką tego pomysłu, bo czułam, że spełniają się moje największe marzenia. Nie wszyscy jednak tak to odczuwali i kilka osób odeszło. W każdym razie, w ten oto sposób zaczęliśmy grać jako Lombard.
Ale twoja przygoda z zespołem nie trwała zbyt długo?
Skończyła się po roku, choć udało mi się nagrać pierwszą w życiu płytę. Na tyle dobrą, że od razu była to „Złota płyta”, a przypomnijmy, że w tamtym czasie – żeby ją dostać – trzeba było sprzedać 100 tysięcy egzemplarzy. Zresztą, w Lombardzie wszystko wydarzyło się dla mnie po raz pierwszy: początki popularności, pierwsza solowa piosenka Bez zysków, bez strat z tekstem Marka Dutkiewicza. Pamiętam, jak wylądowałam na Mazurach i miałam takie malutkie radyjko tranzystorowe. I nagle, w środku lasu, słyszę z tego radyjka moją piosenkę. Niezapomniane przeżycie! Bardzo sobie chwalę ten czas pracy z Lombardem.
Co się stało, że odeszłaś?
Rozjechały nam się wizje. Piotrek zdecydował, że trzeba zakończyć ze mną współpracę. Poza tym, nie mogłam się tam realizować jako kompozytorka. Na przykład bardzo popularny utwór – później zespołu Wanda i Banda – Chcę zapomnieć powstał w okresie lombardowym, wtedy jednak nikt nie zgodziłby się go nagrać. To był powód naszego konfliktu. Do rozstania doszło jednak w dramatycznych okolicznościach, bo na trasie Lombardu dostałam zapalenia krtani. Nie byłam w stanie zagrać dwóch ostatnich koncertów, które miały się odbyć jednego dnia. Nie był to wielki problem, żeby zagrać beze mnie, bo początkujący jeszcze wtedy zespół z trójką wokalistów raczej zawsze da radę. Wprawdzie jedynym znanym utworem w tamtym czasie była wspomniana piosenka Bez zysków, bez strat, którą śpiewałam właśnie ja, to jednak występ mógł się obyć bez tego numeru. Po tych koncertach Piotrek przyszedł do szpitala i powiedział mi, że mnie zwalnia z zespołu i mogę sobie poleżeć dłużej w szpitalu.
Wyobrażam sobie, jak się poczułaś. W twojej kaszubskiej duszy musiało się zagotować.
Wycharczałam mu wtedy na tyle głośno, na ile byłam w stanie: „Ja ci jeszcze pokażę!”, co się zresztą „pokazało”dość szybko. Nie znaczy to, że był między nami jakiś konflikt. Do dzisiaj mam bardzo dobre stosunki zarówno z Grześkiem Stróżniakiem, jak i z Małgosią Ostrowską. Uważam że byłoby cudownie, gdybyśmy wspólnie, we czwórkę, zaśpiewali Gwiazdy Rock’n’rolla – to byłoby naprawdę coś! Ja jestem gotowa, może kiedyś się uda.
No właśnie, dosyć szybko pokazałaś Piotrkowi, co miałaś na myśli, mówiąc „ja ci jeszcze pokażę”.
Tak. Złotą płytę z Lombardem za „Śmierć dyskotece” odbierałam, gdy w radiu bez przerwy leciała moja piosenka z Wandą i Bandą Fabryka marzeń. Wtedy byłam bardzo zadowolona z tego, że Piotrek wyrzucił mnie z zespołu. Mogłam robić swoje i miałam swój cyrk.
Nie ma złej publiczności, bywają tylko gówniani artyści. Publiczność nic nie musi i jest taka, jaka jest. A na sukces trzeba sobie zapracować. Do dzisiaj hasłem, które sobie mówimy przed koncertem, jest zawołanie bojowe „Wojna!”. Jak to się mówi – nie bierzemy jeńców! 3 0
Mogłaś się wreszcie realizować i wszystkim sama zarządzać.
Mogłam dobierać muzyków, jakich chciałam. Zawsze pracowałam z najlepszymi. Muzycy są podstawą i na nich się wszystko opiera. Rzadko kogoś zwalniałam. Wyjątkiem był Andrzej Tylec, znakomity perkusista, dzięki któremu utwór Hi-Fi brzmi tak, jak brzmi. Niestety Andrzej był alkoholikiem i to rodziło wiele problemów. Zastąpił go Marek Kapłon.
W jaki sposób wybrałaś muzyków do swojego pierwszego składu?
Wówczas na rynku liczyły się tylko Estrada albo ZPR [Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe – przyp. red.]. W poznańskiej Estradzie byłam spalona, a wtedy muzycy raczej musieli pracować z jakąś instytucją. Pozostało mi więc jeszcze ZPR, którego dyrektorem był wtedy późniejszy menadżer Krzysztofa Krawczyka – Andrzej Kosmala. Poszłam do niego i powiedziłam, że zakładam nowy zespół i muszę mieć wsparcie, bo chcę to i to. On tego wysłuchał i zapytał: „A jaką ja mam gwarancję, że pani to wszystko zrobi?”. Powiedziałam wprost, że żadnej. Albo mi uwierzy, albo nie. Ale rozmawiałam z nim z takim przekonaniem, że wszystko uda mi się zrobić, że dzisiaj z perspektywy czasu wydaję mi się to wręcz nieprawdopodobne. Młody człowiek nie ma jednak dylematów.
ZPR to była idealna firma dla ciebie.
Oczywiście. Działał tam już jeden zespół rockowy, znany wszystkim – Turbo. W siedzibie ZPR-u, która mieściła się w poznańskich Browarach, na dole były sale prób, obok dyskoteka. Wyżej była świetna jak na owe czasy restauracja, nad nią pomieszczenia biurowe ZPR-u, a na samej górze gościnne pokoje hotelowe. Jak tam wpadaliśmy na dwa tygodnie prób, to mogliśmy stamtąd nigdzie nie wychodzić. To było bardzo wygodne.
Wcześniej jednak musiałaś stworzyć zespół.
Jeździłam po Polsce po rozmaitych festiwalach, a w porównaniu z tym, co się teraz dzieje, to nie było tego wiele. Na tych nielicznych imprezach spotykałam m.in. Andrzeja Mogielnickiego i Janusza Borysewicza, którzy kompletowali Lady Punk. Pamiętam też księgę, magiczny notes Józefa Skrzeka z nazwiskami obiecujących młodych muzyków. To była świetna rekomendacja.
Rozumiem, że jak ktoś ci się spodobał, to zapraszałaś go do Poznania?
Tak. Gdy muzycy przyjeżdżali na przesłuchania, to ich wpuszczałam na próbę Turbo i w ten sposób weryfikowałam ich umiejętności. Miałam przy okazji świetnego doradcę w postaci Wojtka Hoffmana, z którym skompletowałam – tak nam się wydawało w pewnym momencie – cały skład. Któregoś dnia pojawił się muzyk, który na wstępie powiedział, że musi wypić piwo, bo ma szczękościsk. Popatrzyłam na niego, ale kurtuazyjnie dałam mu szansę, by pokazał, co umie, choć wiedziałam, że i tak mam już wszystko poukładane. Gdy Marek Raduli zagrał, to wszystkim nam opadły szczęki. Teraz my mieliśmy szczękościsk. Z miejsca poczułam, że mam przed sobą klejnot, którego nie mogę stracić. Marek od razu stał się liderem zespołu. Wspólnie komponowaliśmy i zaprzyjaźniliśmy się na całe życie. Jest ojcem chrzestnym mojej 28-letniej córki.
Nie żałujesz, że w pewnym momencie rozwiązałaś swój zespół?
Stało się tak, bo każdy chciał realizować swoje plany – Marek Kapłon grać w Dżemie, Marek Raduli zająć się swoimi jazzowymi pasjami, Krzaklewski wyjeżdżał do Arabii Saudyjskiej na kontrakty, a ja też chciałam w końcu zarobić jakieś konkretne na owe czasy pieniądze i wyjechałam na kontrakt do Japonii. Teraz, jak ktoś firmuje swoją osobą jakiś projekt, nie musi kurczowo trzymać się tych samych muzyków. Wiadomo, że ta osoba na topie jest najważniejsza. Ona tworzy markę. Dawniej liczył się tylko konkretny zespół. Z perspektywy czasu wiem, że takie myślenie było błędne, bo Wanda i Banda to przede wszystkim ja, czy się komuś to podoba czy nie. To jest mój projekt od początku do końca. Wtedy jednak nie wyobrażałam sobie, żebym mogła grać z kimś innym, więc się na jakiś czas się rozstaliśmy.
Podczas tej przerwy zajmowałaś się handlem autami, wydawałaś swoje składanki i jeździłaś na zagraniczne kontakty.
Pomiędzy wyjazdami przez kilka edycji zajmowałam się PlayBoxem, czyli targami tele audio wideo, w których brało udział ponad 100 rozgłośni radiowych i które przyznawały nagrody muzyczne – tzw. PlayBoxy, a wszystko to było transmitowane w telewizji Polsat prosto z katowickiego Spodka. Potem wyjechałam z braćmi Rybińskimi na zarobkowe tournée po Skandynawii. Jakiś czas temu żałowałam tego czasu, w którym zawiesiłam działalność zespołu i zajęłam się inni rzeczami. Teraz z perspektywy czasu jest wręcz przeciwnie. Uważam, że dzięki temu nabrałam dystansu do życia i to dało mi wiele nowych doświadczeń.
W Japonii na kontrakcie śpiewałaś swoje piosenki?
Oczywiście, między innymi Hej, Heja Hej i kilka innych. Ale głównie wykonywałam tam covery znanych światowych przebojów i jedną piosenkę japońską.
Pamiętasz jeszcze jej słowa?
Oczywiście! I często, po kolejnym naszym bisie, gdy publiczność nie nie chce nas puścić, wtedy wychodzę na scenę sama – wszyscy oczywiście zaskoczeni patrzą na mnie – a ja im mówię, że zaśpiewam im piosenkę o miłości. Po tych słowach wykonuję krótki utwór po japońsku, co powoli wycisza emocje po całym koncercie.
Kiedy wróciłaś na estradę z Wandą i Bandą?
Wznowiliśmy działalność w 2000 roku i od tych 24 lat regularnie gramy koncerty. Jak na zespół opierający się na muzyce z lat 80. mamy – ku mojej radości – tyle pracy, że nie ma kiedy odpocząć. To jest pewnego rodzaju fenomen, ale wydaje mi się, że na niego zasłużyłam ciężką pracą. Stworzyłam markę, która broni się w każdych warunkach. Dlatego bardzo dużą wagę przywiązuję do tego, by podczas moich publicznych wystąpień padała nazwa mojego zespołu Wanda i Banda, bo to ludzie najbardziej kojarzą i się z tym identyfikują. Ta nazwa weszła już do języka potocznego.
Jacek Cygan napisał w tekście tobie poświęconym, że jesteś jedną z nielicznych artystek, które wiedzą, o czym śpiewają.
Lubię wiedzieć, o czym śpiewam. Mam w swoim reper-tuarze znaczące piosenki, chociażby utwór Nie będę Julią, który – po latach – nabrał szczególnej wagi. Według wielu to pierwszy feministyczny song – dowiedziałam się o tym od dziewczyn, które przychodziły do mnie po koncertach po autografy.
Przyjmuję ten fakt z pokorą, aczkolwiek nie czuję, bym była jakąś szczególną feministką. Jestem za partnerstwem zarówno w życiu zawodowym, jak i osobistym. Są faceci, którzy robią coś lepiej do kobiet i odwrotnie. Chociaż oczywiście uważam, że kobiety to lepszy gatunek, bo mamy subtelniejszą wrażliwość, potrafimy urodzić dziecko i tak dalej. Najważniejsze jednak, by we wszystkim zachować umiar.
Mówisz to jako kobieta, która całe życie funkcjonowała w rockowym świecie zdominowanym przez mężczyzn.
Ja tego tak nie odbieram. Nigdy nie czułam się zdominowana. Miałam swój zespół, swoich muzyków i to zawsze ja byłam szefową. Tak jest do dzisiaj. Traktuję moich muzyków jak kolegów z pracy, po partnersku, dlatego wszystko zawsze układało nam się bez napięć.
Wracając jeszcze do Nie będę Julią. Cieszę się, że mam w repertuarze piosenkę, dzięki której dziewczyny stają się odważniejsze. Dla mnie słowa „Nie będę wierną Julią na balkonie” zawsze kojarzyły mi się z wolnością. Mogę być wierna do pewnego momentu, jeśli facet jest tego wart. Jeśli nie, to wynocha.
Czyli najważniejsze, żeby tekst miał przesłanie i mówił o rzeczach, które są ludziom bliskie.
Właśnie dlatego nie mam piosenek o badziewiu. Współpracuję z najlepszymi tekściarzami. Dużo napisał dla mnie Jacek Cygan, Andrzej Sobczak czy Jacek Skubikowski, którzy niezaprzeczalnie są mistrzami i wrażliwymi poetami. Mam w repertuarze utwór Męska natura, do którego tekst napisał Andrzej Mogielnicki. Nieskromnie przyznam, że sama też napisałam kilka tekstów. Poczułam się kiedyś nawet bardzo doceniona, bo mój tekst do piosenki Showbiznesik skomplementował Jacek Cygan, który powiedział mi przez telefon: „Napisałaś taki piękny tekst”. Dla mnie to było coś.
Showbiznesik brzmi trochę ironicznie, ale kto jak kto, ty akurat masz prawo do takich określeń, bo znasz branżę kreatywną od podszewki. Masz poczucie, że przez kolejne ekipy rządzące zawsze jesteśmy traktowani po macoszemu?
Oczywiście. Uważam, że my – twórcy, artyści – jesteśmy niedoceniani, choćby z uwagi na PKB jakie wytwarzamy. Powinniśmy walczyć o to, by nas szanowano. Jestem bardzo zaangażowana w prace na rzecz środowiska twórczego. Czasami nawet obawiam się, że może to być postrzegane, iż się wszędzie pcham. Nie musiałabym tego robić, gdyby nie fakt, że większość ludzi z naszej branży nie ma pojęcia o swoich prawach. Musimy ich cały czas uświadamiać.
Jednak nie to było na początku powodem, że zaczęłam udzielać się w tych wszystkich gremiach. Do ZAiKS-u, ponad 40 lat temu, wprowadzali mnie Jacek Cygan i Wojciech Trzciński. Pamiętam moje ogromne zdziwienie, że wypłacane są mi jakieś pieniądze. To były jeszcze czasy, gdy trzeba było przyjść osobiście na Hipoteczną, by dostać, co się należało.
Gdy z kolei okazało się, że w 1994 roku pojawiły się tantiemy wykonawcze i, co za tym idzie, powstały takie ozz-y jak SAWP i STOART, to oczywiście tam też musiałam być.
Zadzwonił do mnie któregoś razu Jacek Skubikowski i powiedział, że zwalnia się miejsce w zarządzie i ja jestem idealną osobą, by zająć ten wakat. Przeraziłam się, bo zupełnie się na tym nie znałam. Jacek jednak, namawiając mnie, stwierdził: „Wiem, że się na tym nie znasz, ale jestem pewny, że należysz do nielicznych artystek, które są na tyle odpowiedzialne, żeby się w tę materię odpowiednio wdrożyć. Ty się tego wszystkiego nauczysz i dlatego wybrałem ciebie”. Po takim dictum nie miałam wyjścia. Zaczęłam poznawać prawo autorskie, prawa arty-stów, wykonawców i w pełni poczułam specyfikę pracy ozz-ów. Dzięki Ryszardowi Poznakowskiemu znalazłam swoje miejsce w SAWP-ie. Jestem wiceprzewodniącą i właśnie od Ryśka nauczyłam się najwięcej. Potem, gdy Mietek Jurecki zaangażował się w działalność w ZAiKS-ie, również mnie tam ściągnął. A jeszcze koledzy poprosili mnie o pracę na rzecz Związku Zawodowego Muzyków.
Ale cieszę się, że mogłam tak dogłębnie poznać delikatną materię, jaką jest prawo autorskie. To jest dla mnie bardzo ważne. Cieszę się, że mogłam się tego nauczyć i ciągle pogłębiam wiedzę na ten temat.
Ta wiedza pozwala ci aktywnie i efektywnie działać na rzecz naszego stowarzyszenia.
ZAiKS jest instytucją, która pomaga twórcom. Trzeba o tym głośno mówić, bo nie wszyscy są tego świadomi. Wielu artystów nie wie, że trzeba zgłaszać utwory i można na tym zarabiać. Nie mają pojęcia, że jest coś takiego jak Fundusz Popierania Twórczości czy Domy Pracy Twórczej. Niejednokrotnie musiałam wyjaśniać, że to wszystko jest dla nas, dla twórców. Przy okazji ciągle spotykałam się z retoryką „oni w tym ZAiKS-ie”. Nic bardziej mylnego, bo ZAiKS to nie „oni” tylko my. My, twórcy, jesteśmy ZAiKS-em.Trzeba zmieniać takie widzenie naszego stowarzyszenia. To mój nadrzędny cel, by twórcy traktowali ZAiKS jak swoje stowarzyszenie. Jeżeli już są jacyś „oni” w ZAiKS-ie, to są pracownicy, którzy pracują dla nas, by nam było lepiej. Największą satysfakcję czerpię wtedy, gdy udaje mi się wytłumaczyć komuś te kwestie na tyle, że w końcu zaczyna rozumieć, na czym polega ZAiKS.
Dlatego też niezmiernie się cieszę z ostatnich zmian, jakie przechodzi nasze stowarzyszenie. Wszystko idzie w bardzo dobrym kierunku. Mam sygnały, szczególnie od młodych twórców, którzy zauważyli, że ZAiKS idzie z duchem czasu. Przestał być starą, zapyziałą instytucją, w której pisze się za pomocą kopiowego ołówka i kalki. Najbardziej pożądany efekt tych zmian poczułam, sprawdzając swój stan konta. Mam na nim coraz więcej pieniędzy i to samo słyszę od kolegów, którzy są bardzo z tego zadowoleni.
Wszystko się dzieje po to, by – jak wspomniałaś – twórcom było lepiej. Szkoda tylko, że wciąż jesteśmy rozbitym środowiskiem niepotrafiącym walczyć o swoje.
Mam z tego powodu żal, szczególnie do młodych artystów mających ogromną popularność, że nie wykorzystują jej, by zabierać głos w ważnych dla całego społeczeństwa sprawach społeczno-politycznych. Rozumiem, że niektórzy nie chcą się konkretnie określać, ale jeśli dzieją się dookoła rzeczy karygodne, to trzeba reagować.
Dałaś temu wyraz podczas festiwalu w Opolu w 2023.
Pojechałam tam wtedy tylko po to, by między utworami powiedzieć o niegodziwościach, jakich jesteśmy świad-kami. Moim przesłaniem były słowa Tomka Lipińskiego: „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”.
Mam nadzieję, że w jakimś stopniu te słowa kiedyś się spełnią. Ale wróćmy do ciebie i twoich mniej oczywistych projektów muzycznych, mam na myśli twoją współpracę z kolektywem hiphopowym.
To dla mnie niesamowita przygoda, coś nowego, bo wspomniany kolektyw hiphopowy PRO8L3M to dwóch facetów i bity z komputerów. Chłopaki wzięli – mówiąc kolokwialnie – na warsztat mój utwór Hi-Fi. Zadzwoniła menedżerka z prośbą o dostarczenie linii wokalu i z pytaniem, czy chłopcy mogą dopisać swój tekst. Zgodziłam się, aczkolwiek na początku byłam bardzo sceptyczna. Nigdy jednak nie rezygnuję z takich propozycji, mając świadomość, że dzięki takim przedsięwzięciom piosenki dostają nowe życie. Zawsze współpracuję z artystami reprezentującymi inne gatunki.
I jak zareagowałaś na to, co dopisali?
Byłam pozytywnie zaskoczona, bo dopisali tekst o handlu autami. To akurat bardzo mi bliski temat, ponieważ w latach 90. sama się tym zajmowałam, ściągałam samochody z Francji. Kiedy więc przeczytałam ten tekst, to wszystko ponownie stanęło mi przed oczami. To było niesamowite, bo ja tych chłopaków w ogóle nie znałam. Wszystko było załatwiane przez menedżerkę. Oni – nie znając mnie – napisali coś, co było mi bardzo bliskie. Ale na nagraniach się nie skończyło. Niestety, pandemia pokrzyżowała nam plany wspólnych koncertów, ale zaraz po niej ruszyliśmy w trasę, grając między innymi na tak prestiżowych imprezach jak Męskie Granie. Na koncertach najpierw ja z nimi wykonuję ich wersję, a potem na scenie pojawia się mój zespół i gramy Hi-Fi w oryginalnym stylu. To jest jedyny utwór grany na żywo, na instrumentach, bo reszta leci z komputera.
To, co było dla mnie zaskakujące, gdy patrzyłam na publiczność pojawiającą się na ich koncertach, to fakt, że to są ludzie w różnym wieku i z mojego punktu widzenia są tacy… normalni. To nie jest żadna tępa gawiedź w dresach, tylko inteligentni, myślący i rozumiejący przekaz utworów ludzie. Najbardziej jednak szokujące było to, że po koncercie na Torwarze w czasie after party zorganizowanym dla fanów, grupa trzydziestoletnich słuchaczy zaczepiła mnie z pytaniem, czy my rzeczywiście na żywo graliśmy na tych bębnach i gitarach. Na początku nie wiedziałam, o co mnie pytają, ale potem okazało się, że oni nigdy nie byli na „analagowym” – nazwijmy to – koncercie, bo od wczesnych lat słuchają tylko hip-hopu, a to jest zupełnie inna bajka.