Maria Peszek: Kometa musi odpocząć

Jarek Szubrycht
22.09.2023
fot. ©EDEK
fot. ©EDEK

Z Marią Peszek, aktorką, wokalistką, autorką tekstów, jedną z najpopularniejszych artystek polskiej sceny alternatywnej, rozmawia Jarek Szubrycht

 

Czy zdarzały ci się sytuacje, kiedy wszystko, w co wierzysz, przestawało nagle mieć jakiekolwiek znaczenie?
Dobry cytat wybrałeś, z dobrej książki.

 

Rozpoznałaś! Zadałaś tacie w Naku*wiam zen kilkaset pytań, zakładałem, że nie wszystkie pamiętasz.
Pamiętam, pamiętam...

 

Odpowiesz?
Zdarza mi się to nagminnie. Zwątpienie jest sytuacją bardzo ludzką, bez niego nie wyobrażam sobie rozwoju. Nie tylko w artystycznym, ale w ogóle, w ludzkim wymiarze. Sytuacje kryzysowe, które można zawrzeć w pytaniu: „Czy życie i tworzenie mają sens?" przytrafiają mi się cyklicznie. Przyzwyczaiłam się do tego, nie prowadzi mnie to już do egzystencjalnej zapaści, bo wiem, że te cykle wyznaczają nowe etapy twórcze. Teraz też mam taki moment wyczerpania, przesilenia, celebracji zamkniętego etapu i w związku z tym zarządzam przerwę.

 

Nie pracujesz zatem regularnie, zmuszając się do twórczej aktywności, ale czekasz na iskrę inspiracji?
Nie zaczynam pracy nad dużym przedsięwzięciem, dopóki nie czuję, że mam ludziom coś ważnego do powiedzenia. To byłoby nieuczciwe wobec moich odbiorców, których mam niezwykłych. Są wierni, mądrzy, dowcipni. Są jedną z najwspanialszych rzeczy, które przydarzyły mi się jako artystce, ale i człowiekowi, bo sztuka jest dominantą mojego życia. Jest czymś absolutnie najważniejszym. Do tworzenia czegoś nowego zabieram się więc, kiedy czuję, że to jest konieczne, że mam do powiedzenia coś, co jest ważne również dla mnie samej. Ale kiedy już ten moment nadchodzi, pracę planuję z wręcz mnisią precyzją i wszystko jest tej pracy podporządkowane. Nie byłabym jednak do końca uczciwa w odpowiedzi na twoje pytanie, gdybym nie dodała, że mam w swojej wrażliwości furtkę, cały czas otwartą, która rejestruje rzeczy ciekawe, strzępy pomysłów, pojedyncze frazy. Chyba że jestem ekstremalnie wycieńczona – wtedy zamykam nawet tę furtkę, żeby po prostu przetrwać.

 

Z jednej strony mówisz o publiczności, z drugiej o tym, że nowa artystyczna wypowiedź musi być ważna dla ciebie samej. Tworzysz więc raczej z pobudek altruistycznych czy egoistycznych?
Najczęściej łączę jedno z drugim. Biorę pod uwagę ludzi, dla których tworzę, bo to w jakimś sensie moja rodzina. Sztuka to coś więcej niż tylko sposób zarabiania pieniędzy, ale chcę też podkreślić, że utrzymuję się z tworzenia. To absolutnie unikatowa sytuacja, niewyobrażalna dla większości artystów na początku drogi. Zdaję sobie sprawę z wyjątkowego przebiegu mojej kariery, tym bardziej, że wszystko robię na własnych warunkach. Czasami płacę za to wysoką cenę – nieprzynależenia, konfliktów, wykluczania, niedostawania nagród... Im bardziej wyrazistą sztukę tworzę, tym trudniej z powszechną aprobatą. Nie układam się z nikim, to samotnicza droga, ale wspaniała. Odkąd zajęłam się robieniem sztuki, a więc od dwudziestu lat, nieprzerwanie tylko z tego żyję. Czasem jest to egzystencja na bardzo satysfakcjonującym poziomie, czasem bywało tak, że musiałam się nauczyć minimalizować swoje potrzeby. Czasem radykalnie. Im jestem starsza, tym łatwiej mi to przychodzi.

fot. Dawid Grzelak
fot. Dawid Grzelak

W pandemii, w czasie lockdownów musiałaś przejadać oszczędności?
Nie. Któryś z moich muzyków poradził mi, żebym wystąpiła do ZAiKS-u o stypendium. Napisałam, nad czym pracuję, i dostałam je, w ramach Funduszu Popierania Twórczości. To bardzo piękna idea. Nie wiem, czy w Polsce jest jakakolwiek inna instytucja, która wspiera właśnie sam proces twórczy, bez nacisku na wynik. Nie wiem, czy ktokolwiek lepiej rozumie, jak ważna jest rola artysty w społeczeństwie.

 

Żyjesz nie tylko z tworzenia sztuki, ale i jej wykonywania. Co sprawia ci większą radość?
Są artyści, którzy wydają nowe płyty głównie po to, by zmienić dekoracje na koncertach, ale są też tacy, którzy uwielbiają tworzyć, nagrywać, a występy traktują jako zło konieczne. Kocham część performatywną mojej pracy, kocham koncerty, bo są natychmiastowym potwierdzeniem sensu mąk twórczych. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji, że koncert się nie sprzedał, co oznacza, że to, co robię, jest potrzebne. Dla artystki nie ma wspanialszej, bardziej świetlistej konstatacji. Pytasz, czy ważniejsze jest tworzenie czy granie? To się uzupełnia. Trudno byłoby mi jednak wykonywać cudze utwory z podobną pasją. Czasem używam utworów artystów, którzy mnie inspirowali, jako jakiegoś dopowiedzenia albo punktu odniesienia, ale bardzo trudno byłoby mi nie śpiewać własnych piosenek. Mój komunikat jest bardzo autorski. Czuję jednak, że nadszedł moment, w którym muszę się zredefiniować, bo widzę kres muzyki, jaką robię. Nie chodzi o to, że ludzie jej nie chcą. Po prostu przestałam wierzyć w płyty jako zbiory kilkunastu uzupełniających się utworów, które tworzą razem jakąś historię. Nie widzę w odbiorcach potrzeby obcowania z takimi wielkimi tworami, samej też już mi się nie chce takich słuchać. Nie wiem zresztą, o czym miałabym napisać kolejny concept album, bo mam takie wspaniałe poczucie, że swoją ostatnią płytą – „Ave Maria” – dopowiedziałam wszystko, co chciałam. Utworem Barbarka postawiłam kropkę. Ja, śmieciowa królowa, wyczerpałam już wszystkie tematy ze śmietnika, te śmierdzące, których inni nie chcieli dotykać. Kocham wszystkie albumy, które zrobiłam, razem z ich błędami i potknięciami, bo opowiadają historię tej artystki, tej kobiety, tego człowieka. Ale nie myślę o następnych, nie mam takiej potrzeby. Nie mogę przecież uskutecznić żadnej ściemy, bo ludzie, którzy mnie słuchają, zasługują tylko na prawdę i zawsze ją dostawali. Wierzę, że znajdę nowy sposób na twórcze artykułowanie siebie, ale nie jestem pewna, czy to będzie muzyka.

 

„Ja, śmieciowa królowa, wyczerpałam już wszystkie tematy ze śmietnika, te śmierdzące, których inni nie chcieli dotykać. Kocham wszystkie albumy, które zrobiłam, razem z ich błędami i potknięciami, bo opowiadają historię tej artystki, tej kobiety, tego człowieka”.

 

Czy wspomniana Barbarka osiągnęła cel, który sobie założyłaś?
Moim wymarzonym celem zawsze było wywoływanie emocji w ludziach. Oczywiście, kiedy byłam młodsza o te paręnaście lat, na przykład na etapie płyty „Jezus Maria Peszek”, wydawało mi się, że muzyką można zmienić świat. To było aroganckie i wspaniałe. Wydawało mi się, że mam taką siłę i potrafię zrobić takie piosenki, które zmienią przynajmniej Polskę. Albo życie człowieka.

 

To ostatnie na pewno mogą zmieniać.
Mam na to wiele świadectw, szczególnie dużo ludzi odezwało się właśnie po „Jezus Maria Peszek”. Wciąż zresztą wiele może się wydarzyć, bo te piosenki są ciągle używane przez Polaków, czy to do przewrotów osobistych, czy na manifestacjach. Ale już następna płyta, czyli „Karabin”, choć platynowa, była w jakimś sensie moją porażką. Byłam przekonana, że nagrałam piosenki, którymi zatrzymam pęd ku ciemności, że wszyscy się opamiętają, że moja pacyfistyczna płyta zatrzyma faszyzm. Zetknięcie z rzeczywistością było bardzo bolesne. Nie dość, że nie zadziało się to, co sobie wymyśliłam, to jeszcze ta płyta ściągnęła na mnie szereg problemów, choćby politycznych. Cóż, to się nazywa dojrzewanie. Uświadomiłam sobie, że moja postawa była – właśnie – arogancka.

fot. ©EDEK
fot. ©EDEK

Owszem, arogancka, również naiwna, ale jak sama powiedziałaś – wspaniała.
Tak, bo to również świadczy o tym, że byłam twórcą młodym, zaangażowanym i walecznym. Ale pytałeś o Barbarkę. Zawsze marzyłam o tym, żeby ludzie emocjonalnie reagowali na moją sztukę – w tym sensie Barbarka z nawiązką w wypełniła swoje zadanie. Reakcje na koncertach są niesamowite. Ludzie boją się bić brawo, ale krzyczą, płaczą... Okazuje się, że ogromna liczba ludzi przychodzących na koncerty ma podobne doświadczenia i to jest przerażające. Najbardziej wstrząsający był moment, w którym zadzwonił do mnie podmiot liryczny tego utworu, czyli Barbara Borowiecka, ofiara księdza Jankowskiego. To była jej historia, ten konkretny przypadek, ale napisałam tekst, nie kontaktując się z nią, nie wiedziałam, że w ogóle jest taka szansa, bo Barbara mieszka w Australii. Rozmawiałyśmy dwie godziny, było dużo płaczu, ale padło zdanie, które jest odpowiedzią na twoje pytanie. Barbara powiedziała, że czterdzieści lat terapii nie zrobiło dla niej tyle, co ta piosenka. Kiedy ją usłyszała, poczuła, że z jej ciała i serca opada całe to błoto. To było piękne i miałam poczucie, że choćby dla tej jednej osoby udało mi się coś zrobić. Chociaż poruszających ludzkich świadectw było więcej. Mówili, że ten utwór im pomógł, bo ktoś dał im głos, w dodatku w akceptowalny przez nich sposób. Barbarka rezonowała więc w sposób absolutnie dla mnie satysfakcjonujący. Ale jeśli pytasz, czy za sprawą tego utworu księża przestali gwałcić dzieci, odpowiedź brzmi: nie. Jeśli pytasz, czy konsekwencje zostały wyciągnięte? Nie. Znowu mamy więc pytanie o to, co sztuka ma z nami robić?

 

Cokolwiek. Każdy mały krok się liczy.
Śpiewam Barbarkę na każdym koncercie, od klubów po letnie festiwale. Każde takie jej publiczne wykonanie, dawanie świadectwa, sprawia, że ludzie zwracają uwagę na poruszany w tekście problem. Rozmowa o nim staje się coraz bardziej akceptowalna społecznie. Przed wydaniem Barbarki długo przygotowywaliśmy się z prawnikiem na to wszystko, co może się wydarzyć, na potencjalną interwencję Ordo Iuris i tym podobne rzeczy. Do niczego takiego nie doszło. Rację miała Klementyna Suchanow, z którą rozmawiałam jeszcze na etapie powstawania piosenki: „Jeżeli zrobisz to w mocny, artystyczny sposób, oni tego nie ruszą. Będą wiedzieć, że dadzą paliwo temu płomieniowi".

Kiedy umawialiśmy się na tę rozmowę i przypominałem sobie Barbarkę, dowiedziałem się, że zmarła Sinéad O’Connor. Ona też była arogancka, naiwna i wspaniała, i zapłaciła za to straszną cenę. Reakcja na jej gest na pewno przerosła jej najśmielsze oczekiwania.
Na pewno. Na takie gesty nie decydują się ludzie cyniczni. Musisz mieć totalną wrażliwość, żeby się na to zdobyć, ale płaci się za to niewiarygodną cenę. Choć wydaje mi się, że gdyby Sinéad wiedziała, jakie będą konsekwencje, i tak by to zrobiła.

 

Dla kogo jest Naku*wiam zen? Bardziej dla ciebie czy dla taty? Bo rozmawiacie tak, jakbyście nie myśleli o czytelniku.
I znowu – założenie było bardzo aroganckie. Mam coś, czego nie mają inni, a wiem, że chcieliby to mieć. Niesamowitą relację z własnym ojcem, który – tak się składa – jest oprócz tego wybitnym artystą. Postanowiłam im ją pokazać z totalną uczciwością, bo takiego języka, takiej relacji nie da się wymyślić. A już na pewno ja nie jestem literatką, która na tym etapie byłaby w stanie coś takiego sztucznie stworzyć.

 

Takich postaci jak Jan Peszek i Maria Peszek też nie da się wymyślić.
Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że to jest zajebiste i bardzo potrzebne temu krajowi, w tym momencie. Robiliśmy to więc z myślą o ludziach, rodakach, pobratymcach, żeby im pokazać, że taka relacja jest możliwa. Książka jest w tym względzie bliska całej mojej twórczości, że bezpardonowo mówię, co czuję.

 

Łatwo ci to przychodzi?
Praca nad książką była dla mnie bardzo trudna, bo na każdym kroku musiałam decydować, jak bardzo mam ściągnąć gacie i jak bardzo mam je ściągnąć Janowi, żeby go nie skrzywdzić. Pisałam więc tę książkę dla innych, dla moich fanów, dla fanów mojego ojca. Myślałam, że mnie to nie ruszy, przecież jestem po terapii i już wszystko wiem. Okazało się, że jest zupełnie inaczej, bo żadna terapia się nie kończy.

 

„Praca nad książką była dla mnie bardzo trudna, bo na każdym kroku musiałam decydować, jak bardzo mam ściągnąć gacie i jak bardzo mam je ściągnąć Janowi, żeby go nie skrzywdzić”.

 

Tata jest zadowolony z książki i jej odbioru?
Edek zauważył, że zrobiliśmy z niego legendę za życia. Jan trzyma książkę przy łóżku i czyta ją sobie na wyrywki. Jest genialnym artystą, ale nie mówi aż tak dobrze, jak w Naku*wiam zen, więc teraz w wywiadach odpowiada zdaniami z książki. Nieświadomie postawiłam mu pomnik. Zajebisty, bo popękany, za skazami. Do tego został Mickiem Jaggerem, bo czasem gramy razem Naku*wiam zen na koncertach. Okazało się, że ten aktor od trudnych ról, ten profesor, jest taki... swój. Nieoczekiwanie pojawiła się popularność uliczna, której Jan wcześniej nie znał w takim wymiarze i którą uwielbia.

 

Tobie książka też zaskarbiła sympatię nowych fanów?
Tak. Nigdy nie byłam tak rozpoznawalna, bo moja muzyka nie jest przecież radiowa czy festiwalowa. Ludzie zaczepiają mnie na bazarze, chcą pogadać o życiu. Kojarzą mnie też z serialu „Królowa”, w którym zagrałam córkę Andrzeja Seweryna i to wszystko niektórym się pomieszało: „Może mężczyzna się przebierać w sukienki? Może. Pani tatusia pozdrowi!”. Z książką wiążą się też spotkania autorskie organizowane przez biblioteki, a więc darmowe. W związku z tym przychodzi dużo bardzo różnych osób, niekoniecznie moich fanów, porozmawiać o wszystkim. Często w miastach, które nie zaproszą Marii Peszek na koncert z powodów politycznych. Genialne doświadczenie i miła odmiana od znoju trasy koncertowej. Przez znój rozumiem trud jej zorganizowania, nie same występy. Jestem artystką, przez którą w Polsce zawiesza się albo straszy odwołaniem dyrektorów, ostatnio Monikę Strzępkę, wcześniej Krzysztofa Głuchowskiego z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Widzieliśmy się niedawno i mi za to podziękował, bo przez to wszystko został bohaterem. Ale to słodko-gorzka sytuacja.

fot. Dawid Grzelak
fot. Dawid Grzelak

Mam nadzieję, że tego rodzaju polityczne reperkusje cię nie zniechęcają, bo przecież świadczą o tym, że coś robisz dobrze.
Oczywiście. Im większa ciemność, tym bardziej ludzie potrzebują światła. Wiem o tym wszystkim, ale bycie liderką jest wyczerpujące. Dodatkowo wszystko się skomplikowało z powodu covidu, recesji, polityki. Jesteś jak kometa, która lecąc zabiera ze sobą różne planetoidy – wspaniałych muzyków, management, innych współpracowników... – ale tylko ty się spalasz. Kiedy kogoś odwołują, to przecież nikt nie mówi, że dzieje się to z powodu zespołu czy menedżera, tylko z powodu Marii Peszek. To ja muszę o tym rozmawiać z tefałenami, odpowiadać na różne szczujnie i jestem w tym totalnie samotna. Skala odpowiedzialności jest nieporównywalna. Rozumiem to, bo ja się pod tym wszystkim podpisuję i nawet nie oczekuję pomocy. Nie przemawia przeze mnie gorycz, ale chwilowo nie chcę tego robić. Wymyśliliśmy z Edkiem prezent dla mnie, na 50. urodziny, który jest zarazem prezentem dla publiczności – gramy urodzinowy koncert w Stodole i kropka. Przerwa. Kometa musi odpocząć.

 

Edek, o którym wspominasz, jest twoim partnerem nie tylko w życiu prywatnym, ale i zawodowym. Jaką dokładnie pełni rolę?
Z braku lepszego słowa nazywam go czule pomagierem. Niedawno w samolocie widziałam film o trwającej 50 lat relacji pisarza i redaktora. Wspaniale mówili o swojej pracy i przyjaźni. Uświadomiłam sobie, że słowo „editor”, które oznacza też montażystę filmowego, nie ma dobrego tłumaczenia na język polski, ale Edek jest dla mnie właśnie kimś takim. Edytuje moją twórczość. Ja wszystko wymyślam, ale często mam ogromny problem z wyartykułowaniem tego w sposób, w jaki chcę, żeby to wybrzmiało, i tu Edek przychodzi z pomocą. Trzydzieści lat naszych niekończących się rozmów jest właśnie tą edycją i to dla mnie poruszające odkrycie. Bez Edka mnie nie ma.

 

Być może niedługo tacy pomagierzy nie będą potrzebni, AI wszystko ci podpowie, zmontuje i zredaguje. Niektórzy artyści boją się, że i oni nie będą potrzebni, bo ludzi zadowolą treści generowane maszynowo.
Obserwuję to z fascynacją, ale bez lęku, bo wiem, że żadna maszyna nie zrobi tego, co ja robię ludziom na koncercie. A gdy ogarnia mnie chwila zwątpienia, patrzę, co robi Nick Cave. Jest starszy ode mnie, przeszedł w życiu rozmaite osobiste tragedie i redefiniował się jako artysta miliony razy, po to, żeby nie zmienić praktycznie niczego. Zawsze, kiedy idę na jego koncert, dostaję to, czego chcę, jestem całkowicie usatysfakcjonowana. Takiej ekspresji żadna sztuczna inteligencja nie jest w stanie zagrozić. Nie zastąpi pierwotnego kontaktu z dziadem czy też z babą, którzy wychodzą na scenę i przekazują absolutnie czystą emocję. Nie wierzę w to.

 

AI może zastąpić niektórych twórców, ale nie zastąpi kapłanów.
Wspaniale to ująłeś. Nie zastąpi kapłanów i szamanek. Mój stary ojciec twierdzi – i zgadzam się z nim – że trend się zaraz odwróci. Znowu zbierzemy się przy ogniu, usiądziemy w kręgu, ktoś weźmie do ręki patyk, zacznie wystukiwać rytm, a pozostali poczują potrzebę, by mu odpowiedzieć.

 

Pytanie brzmi, czy najmłodsze pokolenie, które nigdy się przy tym ogniu nie zbierało, bo dorasta wśród ekranów, będzie miało takie potrzeby.
Bardzo mnie ciekawi, czym interesują się młodzi, jakiej muzyki słuchają, jaką tworzą. Widzę, że nie chcą tego naszego znoju, tego cierpienia, chcą przyjemności, rzeczy ładnych. My reprezentujemy kulturę zapierdolu, musimy tworzyć w cierpieniu, zamęczać się, przelewać krew, pot i łzy. Wychodzę na scenę w tej zbroi, staję do walki, śpiewam Sorry Polsko, a oni tego nie chcą. Wolą Dawida albo sanah, bo oprócz tego, że to świetni artyści, u nich wszystko jest przyjemne, lekkie i nonszalanckie. Wszystko jest z bąbelkami.

 

„Bardzo mnie ciekawi, czym interesują się młodzi, jakiej muzyki słuchają, jaką tworzą. Widzę, że nie chcą tego naszego znoju, tego cierpienia, chcą przyjemności, rzeczy ładnych. My reprezentujemy kulturę zapierdolu, musimy tworzyć w cierpieniu, zamęczać się, przelewać krew, pot i łzy”.

 

Dziwisz im się? Świat wokół się pali i wali, nie znają innej polityki niż bratobójcza walka PiS-u z resztą świata, zarabiają grosze. Szukają więc ucieczki w jakieś przyjemne miejsce.
To też, poza tym mają inne priorytety. Mówią na przykład o work/life balance, którego my nie znaliśmy. Lubię pracować z młodszymi ludźmi, są superinspirujący, ale przykładam własny model pracy, chcę, żeby zapieprzali jak ja, a słyszę: „Nie dziś, jest po 18. Życie, Maria”. Czuję się wtedy jak jakiś archaiczny potwór. Staram się więc ich zrozumieć, chcę być elastyczna, bo tylko dzięki temu nie zostanę karykaturą samej siebie. Nie chcę być Don Kichotem z pordzewiałą piką, więc chwilowo nie gram Sorry Polsko, bo grzęźnie mi w gardle... Rozmawiam z młodymi i pytam, o czym marzą, co im daje szczęście, czego się boją. Ich buntem pokoleniowym jest niechęć do cierpienia, do rewolucji, bo odrzucają wszystko to, co było dla nas ważne. Zrozumiałam to wreszcie i patrzę na nich z czułością.

 

O czym ty dziś marzysz? Gdybyś dostała na urodziny w prezencie jedno życzenie...
Jedno? Jeśli musi być tylko jedno, chciałabym, żeby moja miłość trwała. Dzięki niej wszystko.

#wywiad
#Maria Peszek
#Artykuł z kwartalnika
#Jarek Szubrycht