Bartek Chaciński: Załóżmy, że macie szansę na nominację do Fryderyków w dowolnej kategorii: wybieracie rozrywkową czy poważną?
Hania Rani: Musiałyśmy już sobie takie pytanie postawić, kiedy zgłaszałyśmy do Fryderyków nasz album „Inner Symphonies”.
Dobrawa Czocher: Trzeba było sobie w pewnym momencie tę granicę postawić i myślę, że obie czujemy podobnie: to, do czego sięgamy w duecie i na naszych solowych płytach, to jest coś daleko poza muzyką klasyczną. Czerpię z niej, bo źródło tkwi oczywiście w naszych instrumentach, ale korzystamy z możliwości komputerów, syntezatorów i zdecydowanie postawiłyśmy na muzykę rozrywkową. Lubimy też o tym myśleć jako o muzyce ilustracyjnej. A tak naprawdę wierzymy, że w pewnym momencie znajdziemy na to właściwsze określenie. To okres formatywny dla takiej muzyki, a my chyba urodziłyśmy się we właściwym miejscu i czasie, bo ten rodzaj wypowiedzi artystycznej bardzo do nas pasuje.
Wytwórnia Deutsche Grammophon opatruje wasz album hasłem „new repertoire”. Jak się odnosicie do tej kategorii?
HR: Dla Deutsche Grammophon to pewien worek, do którego wrzucili wielu artystów, trochę muzyki filmowej, trochę nawet muzyki z partiami wokalnymi. I musiałyśmy się skonfrontować z komentarzami słuchaczy, bo wytwórnia kojarzona jest przecież w pierwszej kolejności z tym wielkim klasycznym repertuarem: Krystian Zimerman, Rafał Blechacz, Herbert von Karajan i tak dalej. Musiałyśmy się więc przygotować na krytykę, na to, że będziemy oceniane z perspektywy tej klasycznej tradycji. A to dla nas niezbyt szczęśliwa perspektywa, bo jeśli rozebrać na kawałki to, co robimy, jest to oparte na prostych, w dużej mierze minimalistycznych strukturach. Klasyczne jest instrumentarium, ale już myślenie o formie odnosi się bardziej do muzyki rozrywkowej. Ale określenie „nowy repertuar” jest pewnie bardziej trafne niż pojawiające się tu i ówdzie modern classical albo neo-classic, bo to ostatnie to dla mnie zawsze będzie Strawiński i Prokofiew. Tak mnie uczyli w szkole.
Od muzyki poważnej na pewno odróżnia was to, że u was formą wyjściową jest nagranie muzyczne, a nie partytura, która czekałaby – jak u klasycznych kompozytorów – na kolejne wykonania.
HR: Tak, fonografia to zresztą fascynujący element tej muzyki „noworepertuarowej”. Bo skoro wszystko już zostało wymyślone, akcent przesuwa się na to, jak to może jeszcze zabrzmieć. W naszym wypadku – chodzi na przykład o wykorzystanie instrumentu rzadko używanego w klasycznej tradycji, jak to stojące obok mnie pianino, a w odniesieniu do wiolonczeli – wykorzystanie fascynujących możliwości przetwarzania jej brzmienia.
DCz: Ale też korzystanie z różnych współbrzmień, nowych technik wydobywania dźwięku. Wykorzystywałyśmy to na płycie „Inner Symphonies”, są też na moim solowym albumie „Dreamscapes”, gdzie za pomocą komputera przetwarzamy nagrane partie w taki sposób, że ta wiolonczela jest często w ogóle nierozpoznawalna.
HR: Żeby wykonywać na żywo naszą muzykę, musiałyśmy ją spisać, dla zespołu, który nam towarzyszy – wyjściowo była w dużej mierze efektem improwizacji. Cieszymy się, że w zeszłym roku udało nam się zagrać jeszcze kilka koncertów i dołożyć w tych wersjach koncertowych kontrabas i syntezator Mooga. To była przyjemność, bo ta muzyka żyje dzięki temu cały czas.
DCz: „Białą flagę” Republiki w naszej wersji też spisałaś i z tego co wiem, ta wersja jest grywana w składach na wiolonczelę i fortepian. Moja mama działa w Tczewie, gdzie zainteresowanie Grzegorzem Ciechowskim jest tradycyjnie duże, stąd wiem, że uczennica jednej ze szkół z Pomorza pokusiła się o wykonanie tego materiału. Raz na jakiś czas zdarza się więc to kolejne wykonanie, niezrealizowane przez nas.
Wasz duet można nazwać ostatnim zespołem, dla którego Ciechowski, lider Republiki i twórca wielu projektów, był niejako ojcem chrzestnym. Gdybym was tak zapowiedział na scenie, to by was uraziło?
DCz: The Godfather Grzegorz Ciechowski. (śmiech)
HR: Myślę, że to wielka sprawa. Fenomenalnym finałem tej historii okazało się wznowienie naszej „Białej flagi” z repertuarem Ciechowskiego przez Deutsche Grammophon. Oryginalny twórca tych piosenek w życiu by chyba tego nie przewidział. Ale mam nadzieję, że bardzo by mu się to podobało. Myślałyśmy o tym ostatnio, grając jego utwory w Filharmonii Berlińskiej gdzieś pomiędzy kompozycjami z „Inner Symphonies”. Za sprawą małego przypadku w naszym życiu stał się rzeczywiście naszym ojcem chrzestnym. Nie wiem, co on by na to powiedział. Miałeś okazję kiedykolwiek z nim rozmawiać?
Robiłem kiedyś wywiad z Ciechowskim. Miał w pracowni dokładnie to, co Hania za plecami: pianino i syntezator. A ponieważ mówił o powrocie do brzmień akustycznych i do tradycji wykonawczej, pewnie by mu się podobało.
DCz: Ja to w ogóle mam wrażenie, że bez jego figury i tego przypadku, który sprawił, że Hania najpierw zaaranżowała trzy utwory i ja je wykonałam, a później tak się zakochałyśmy w tym projekcie, że doprowadziło nas to do płyty „Biała flaga”, nie zaistniałoby także „Inner Symphonies”, bo nasz duet by nie powstał. To, co się między nami wytworzyło podczas pracy nad „Białą flagą”, zaprowadziło nas dalej. Do w pełni autorskiej płyty i do kontraktu z Deutsche Grammophon. Dochodzi jeszcze aspekt tego, że ja pochodzę z Tczewa, gdzie urodził się Ciechowski. Niesamowita historia.
Jak wspominacie koncert sprzed czterech lat, kiedy grałyście dla laureatów nagród ZAiKS-u? Był wtedy na widowni ktoś szczególnie dla was ważny?
DCz: Są takie wydarzenia w życiu, które zasługują na miano magicznych. Koncert z okazji rozdania nagród ZAiKS-u z pewnością do nich należy, jeśli o moje i Hani życie chodzi. W tamtym momencie album „Biała flaga” nie był jeszcze wydany przez Deutsche Grammophon, a nasze podejście do tego projektu było bardzo swobodne, być może naiwne, nie miało nic wspólnego z pracą – to była odskocznia od codziennego ćwiczenia na instrumencie, pierwsze próby odnalezienia własnej wypowiedzi artystycznej. I tutaj nagle dostajemy zaproszenie od Miłosza Bembinowa, aby ten materiał wykonać na uroczystości. Jakim zaufaniem obdarzył nas wtedy Miłosz! Proszę sobie wyobrazić nasze twarze, kiedy na próbie generalnej, już
w siedzibie ZAiKS-u, zobaczyłyśmy nazwiska gości na rezerwacjach. To był szok. Ludzie, którzy tworzą kulturalną Polskę, tuzy polskiego kina, najwspanialsi muzycy, kompozytorzy, pisarze... A my, zaraz przed nimi, mamy zagrać recital. Sama nie wiem, jak tego dokonałyśmy. Prawdopodobnie atmosfera była tak życzliwa, że dało nam to siłę. Każda z tych niesamowitych osób przecież też stawiała swoje pierwsze kroki. Myślę sobie, że im większy artysta, tym więcej w nim pokory i zrozumienia dla drugiego człowieka. Myśmy wtedy to zrozumienie i otwartość otrzymały. Od największych.
Nie mogę oczywiście nie wspomnieć, że dokładnie naprzeciwko nas, w pierwszym rzędzie, siedział Roman
Polański, a w jednej z aranżacji Hani, w utworze Śmierć na pięć przeplata się przecież motyw z Rosemary’s Baby. Po latach, zupełnie okrężną drogą, dowiedziałam się, że było to wzruszające nie tylko dla nas, także dla reżysera. Każda z tych osób, która dostała wtedy nagrodę, zasługuje na największe uznanie. Dla mnie osobiście dużym przeżyciem było spotkanie Anny Dymnej, Jerzego Skolimowskiego oraz wspomnianego Romana Polańskiego. Myślę też, że to odpowiednie miejsce, by podziękować Miłoszowi Bembinowowi za tamto nieprawdopodobne zaufanie.
Chwilowo realizujecie solowe projekty, za chwilę pewnie znów zagracie wspólnie – jak funkcjonujecie jako zespół?
DCz: Przede wszystkim dajemy sobie dużo przestrzeni i nie naciskamy na siebie. Jeśli chodzi o „Inner Symphonies”, to był to taki moment, pięć lat od wydania „Białej flagi”, Hania miała już swój dorobek, a ja, pracując w filharmonii, czułam, że też chcę się otworzyć na tego typu działalność twórczą. Doszło do tego to, że pani dyrektor Dorota Serwa zaproponowała nam nagranie albumu w Filharmonii w Szczecinie. Wszystko wyszło naturalnie. A teraz jest taki moment, że dajemy sobie czas – nie mówimy, że kolejny album będzie, ale też nie mówimy, że go nie będzie, wspieramy się w solowych działaniach. Ja właśnie nagrywam coś dla Hani, ona z kolei pomagała mi przy albumie „Dreamscapes”. Wiemy, co się u nas wzajemnie dzieje.
HR: Wspieramy się do tego stopnia, że ostatnio na występie w Newcastle Dobrawa grała support przed samą sobą – swój solowy koncert przed naszym duetowym. Jeśli chodzi o decyzje muzyczne, to zawsze jest pewien etap – właśnie kończę solową płytę, która ma się ukazać jesienią i mam wrażenie, że to jak spojrzenie w lustro w danym momencie. „Inner Symphonies” była ciekawym momentem dla nas obu. Dla Dobrawy – pierwszym krokiem, jeśli chodzi o podzielenie się swoimi kompozycjami ze światem, dla mnie – krokiem milowym, jeśli chodzi o produkcję i przetwarzanie dźwięku, co okazało się ważne dla muzyki filmowej, którą później pisałam. „Biała flaga” – choć to może etap dość naiwny i człowiek nie może się dziś nadziwić, że taki był – też była potrzebna jako etap rozwoju. Na razie najpierw Dobrawa, a później ja gramy swoje trasy koncertowe i ciężko nam się będzie spotkać. Ale jestem pewna, że wrócimy do wspólnego komponowania, bo świetnie nam się razem gra – a zaczęłyśmy przecież tę współpracę w jednym zespole muzyki kameralnej w Gdańsku w wieku 13-14 lat. To połączenie muzyczne, jeśli gdzieś zaiskrzy, potem po prostu się to kontynuuje. Jeśli masz przyjemność z przebywania z drugą osobą albo lubisz, jak ona pracuje z tym swoim instrumentem, jak słucha ciebie, to nawet jeśli są to dwa różne światy, jeśli ludzie są odmienni, udaje się to skleić. To jest fenomenalne.
Jak będzie wyglądał na koncertach repertuar z nowej płyty „Dreamscapes” Dobrawy, opartej w dużej mierze na postprodukcji studyjnej?
DCz: Korzystam z możliwości, jakie daje looper. Dzięki niemu inaczej podeszłam do tych utworów. Ciekawie jest sprawdzić, jak utwór działa w przestrzeni domowej, odtwarzany z nagrania, a jak funkcjonuje, gdy przenoszę go na scenę. Dlatego trochę przearanżowałam te utwory i dostosowałam do sposobu prezentacji, ale jestem w stanie dosłownie każdą z tych warstw na żywo zagrać, zapętlić i przedstawić. Tyle że nie prowadzę już jednej melodii, którą odpowiadam na to, co gra Hania – jak na koncertach
z repertuarem z naszej wspólnej płyty – tylko muszę sama od podstaw zbudować całą tę mapę brzmienia, cały ten świat.
Do tej pory nie kojarzono cię z taką grą z licznymi efektami na wiolonczeli, jaką prezentują choćby Hildur Guðnadóttir, a u nas Resina. To taki niemal gitarowy, Hendrixowski styl.
DCz: Trochę może Hendrix, ale jednak staram się te wszystkie efekty na bieżąco sama tworzyć. Jakieś formy echa czy efektów, które generują nową przestrzeń brzmieniową, robię na żywo. Wykorzystuję szmery, odgłosy, techniki pizzicato, flażolety, które są dla mnie podstawą do budowania na tym jakieś bardziej lirycznej, narracyjnej struktury.
Wiosna zapowiada się na czas siostrzanej rywalizacji między wami?
DCz: Rywalizacji? Nigdy.
To złe słowo?
DCz: Ja się z nim nie czuję dobrze, nie chciałabym, żeby kiedykolwiek coś takiego między nami powstało.
W świecie muzyki poważnej kojarzy się pewnie z bezlitosną, konkursową rywalizacją…
HR: A widziałeś film Tár z Cate Blanchett? To jest właśnie opowieść o zdobywaniu pozycji w kontekście muzyki klasycznej. My z Dobrawą miałyśmy doświadczenia i pewne marzenia związane z muzyką klasyczną. Ja na przykład myślałam, że będę coachem operowym. A Dobrawa pewnie, że będzie w orkiestrze – co się zresztą udało. Dla światka klasycznego ten film jest bardzo ważnym obrazem.
A w jakim stopniu ten obraz pokazany na ekranie jest prawdziwy, wiarygodny?
DCz: To na tyle świetny, uniwersalny film, że nie musiałby się odnosić tylko i wyłącznie do tego świata.
HR: Zresztą reżyser tłumaczył, że podchodząc do zadania, wyobrażał sobie inną postać, która ma dużą władzę – to mógłby być równie dobrze szef wielkiej korporacji.
DCz: Ale trzeba przyznać, że wejrzenie w ten świat dyrygentury jest imponujące i zastanawiam się, jak autorzy do tego doszli. Jest w tym filmie bardzo dużo prawdy. Przede wszystkim zadaje pytanie, czy osoba, która ma jakieś niesłychane predyspozycje do wykonywania tego czy innego zawodu i w naszych oczach jest geniuszem, ma prawo do wykorzystywania tej pozycji, którą ten geniusz jej zapewnia. I nie jest to wcale jednoznaczne, widzimy wiele twarzy tej Lydii Tár. Mocno wybrzmiewa pytanie o to, czym jest autorytet – w sferze muzyki poważnej, ale nie tylko.
Skoro jesteśmy przy filmach: wychodzi też kolejna filmowa płyta Hani, „On Giacometti”, z muzyką do dokumentu o słynnym szwajcarskim rzeźbiarzu Alberto Giacomettim. Niedawno sama współtworzyłaś instalację muzyczno-przestrzenną pokazywaną w pawilonie Zodiak w Warszawie. Skąd u ciebie te wszystkie odniesienia do sztuk plastycznych?
HR: To naturalne, że nie da się cały czas czerpać inspiracji muzycznych z samej muzyki. Dla mnie sztuki wizualne są po prostu ciekawym światem. Sama bardzo mocno wizualnie postrzegam muzykę – może nie w kontekście kolorów, ale na pewno przestrzeni, w których się ona pojawia, albo w których słuchacz miałby z nią obcować. Nie wiem, kiedy zjawiła się w moim życiu sztuka Alberta Giacomettiego, ale bardzo mnie zainteresowała, podobnie jak sama postać – z jego destrukcyjnością, niszczeniem własnych rzeźb, powtarzaniem tych samych motywów. I kiedy dostałam propozycję napisania muzyki do tego dokumentu, bardzo się z niej ucieszyłam. Muzyka filmowa czy teatralna jest dla mnie niesamowitą lekcją, szansą na zbadanie jakiejś nowej dziedziny. W tym wypadku pojechałam pisać tę muzykę do Szwajcarii, do miejsca pochodzenia artysty – mam wrażenie, że nigdy nie zrobiłam tyle dla żadnej zamówionej u mnie pracy.
Pewnie wylewają wam się ze skrzynek mailowych zamówienia na muzykę ilustracyjną?
HR: Przede wszystkim dużo jest w naszym wypadku licencjonowanej muzyki – jeśli chodzi o „Inner Symphonies”, to już parokrotnie została wykorzystana albo będzie użyta w serialu czy w filmie. I „Dreamscapes” Dobrawy też pewnie okaże się mocno „filmowym” albumem. Świat ilustracji muzycznej jest dla nas obu bardzo ważny. Nie ma znaczenia, czy są to duże czy małe produkcje, znaczenie ma to, czy otwierają współpracę z twórcami, których perspektywę, twórczy język chciałybyśmy poznać.
DCz: Czekamy na te pękające w szwach skrzynki. Z „Dream-
scapes” jestem jeszcze na innym etapie niż kariera solowa Hani. Ale w wypadku wspólnej płyty miałyśmy parę propozycji związanych z kupowaniem praw do naszych utworów, nawet od dużych platform w rodzaju Netfliksa.
A kiedy w takim razie płyta z waszymi duetami instrumentalnymi w sonatach Szostakowicza, Chopina czy Rachmaninowa? Trochę bliżej czy ciągle daleko?
DCz: To pytanie trafia w sedno tego, nad czym się obecnie zastanawiam. Bo z jednej strony chciałabym rozwijać własną działalność kompozytorską, pracować dla filmu czy teatru, a z drugiej – cały czas obecny jest we mnie ten świat klasyki, z filharmonii nigdy nie zrezygnowałam, cały czas jestem członkinią zespołu orkiestrowego i kwartetu smyczkowego. Cały czas noszę w sobie dylemat: czy ja muszę wybierać? Bo niby wewnętrznie czuję, że powinnam, a z drugiej strony – życie mi pokazuje, że jestem najmocniej sobą, kiedy łączę te światy. Problem polega na tym, że człowiek nie ma tyle energii, żeby to połączyć na takim poziomie, jak by chciał. Obie te sfery wymagają wielkiego zaangażowania. Na co dzień trzeba więc dokonywać wyborów i ta odpowiedź jest niejednoznaczna.
HR: Ja z muzyką klasyczną w tym wymiarze rzemiosła, o którym mówi Dobrawa, mam już niewiele wspólnego. Chyba od czasu dyplomu nie wykonywałam jej publicznie. Choć lubię chodzić na koncerty i jej słuchać. Mam nowe fascynacje, których się wcześniej nie spodziewałam: śpiewanie, przetwarzanie dźwięku, choć zarazem blisko mi do komponowania muzyki stricte klasycznej. I teraz mam taką możliwość, którą wykorzystuję z pewnymi problemami, bo przez lata tworzyłam muzykę w nieco inny sposób niż zapisując nuty. Mierzę się mianowicie z napisaniem koncertu fortepianowego. Z perspektywy komponowania jest to dla mnie świat bardzo bliski, z punktu widzenia wykonawczyni – straciłam już pewne umiejętności, które miałam siedem lat temu. Choć z drugiej strony – być może niespecjalnie je wypróbowuję. Wiele osób pyta o to, czy nie żal mi tych wszystkich lat nauki – łącznie w moim wypadku to było 20 lat grania muzyki klasycznej, od 7. do 27. roku życia. I odpowiadam, że nie jest mi żal ani jednej godziny. To był czas, który najwyraźniej był mi potrzebny.