Umowy na złe czasy

Beata Ejzenhart-Ismayilov
11.04.2023
Umowy na złe czasy
Umowy na złe czasy

Akt wyjścia poza siebie i stworzenie utworu dla kogoś innego jest momentem przełomowym w życiu każdego twórcy. Nie ma tu znaczenia, czy mamy napisać sam tekst, skomponować wyłącznie melodię czy stworzyć całość.

Piosenka, która ma inspirować lub opowiadać historię kogoś innego zamiast naszej, jest zawsze wyzwaniem, nobilitacją i czymś, do czego podskórnie każdy twórca zmierza. O ile nie śpiewamy własnych utworów, jest to wręcz klasyczne wyjście… z szuflady.

Najlepsze w tym jednak jest to, że kiedy kończymy przygotowywać utwór, który z założenia ma inspirować kogoś innego, prawie zawsze nieuchronnie kończymy, inspirując siebie przy okazji.

Jeśli już tworzymy dla innych artystów – niezależnie od tego, czy to kolega/koleżanka czy ktoś zupełnie obcy, czy też ktoś całkiem sławny – konkretne ustalenia przed przystąpieniem do dzieła zmaterializowane w umowę to podstawa (między innymi dla jasności czego artysta od nas oczekuje, dla przejrzystości rozliczeń, naszego spokojnego snu i zdrowia psychicznego). Poniżej zwracam uwagę na kilka najważniejszych zapisów, które powinny się w takiej umowie znaleźć.

  • Jaki mamy czas na stworzenie utworu (deadline).
  • Jaki czas ma zleceniodawca (artysta, wydawca, płatnik) na wniesienie uwag – nie chcemy chyba czekać pół roku w zawieszeniu, a historia zna nie takie przypadki. O tym, że zabija to jakiekolwiek flow, wspominam pół żartem, pół serio. Warto zadbać o zapis jasno stwierdzający, że jeśli w konkretnym terminie nie wniesiono uwag, dzieło uznaje się za zaakceptowane.
  • Jaki mamy czas na dokonanie poprawek (i znów jaki czas ma zleceniodawca na wniesienie uwag).
  • Czy poprawki są wliczone w cenę – jeśli tak, to czy wszystkie; jeśli nie wszystkie, to ile i jaki jest koszt tych płatnych. Jeśli tworzymy całość sami, warto zaznaczyć, że poprawek dokonuje twórca do wskazówek zleceniodawcy – to pozwoli uniknąć sytuacji, w której w refrenie po samowolnej korekcie tekstu zastaniemy rym „mnie“ do „mnie“, sygnowany finalnie naszym nazwiskiem, „bo już się tak nagrało”.
  • Informacja, że zarząd nad naszymi prawami sprawuje ZAiKS – nie oddajemy praw(!), nie udzielamy licencji(!) – wszelkie licencje pozyskują od ZAiKS-u użytkownicy (najczęściej już je mają – nadawcy, serwisy streamingowe).
  • Wyraźne określenie czy synchronizacja z materiałami reklamowymi, filmowymi (nie dot. teledysku), grami, etc. jest płatna dodatkowo i wymaga/ nie wymaga zgody twórcy.
  • Zobowiązanie do rejestracji utworu w ZAiKS-ie wspólnie z resztą twórców nie później niż w dniu premiery utworu – niby oczywiste, a później po kilka lat nie można się doprosić o rejestrację utworów, nawet tych które zarabiają (ważne przy współpracy z twórcą niestowarzyszonym – w przypadku „problematycznych” twórców stowarzyszonych zastosowanie będzie miała wprowadzona niedawno rejestracja warunkowa).
  • Podział procentowy udziału we wkładach autorskich (a później w tantiemach) – niby znamy nasz wkład i wszystko wydaje się oczywiste, a po oddaniu dzieła się okazuje, że jak X i/lub Y (niezależnie od wkładu twórczego) nie dostanie 50% z całości, to nie wyda utworu.
  • Termin i forma rozliczenia z zaznaczeniem, że prawo do pierwszego udostępnienia nabiera mocy prawnej i obowiązuje dopiero po otrzymaniu należności do ręki bądź na konto – otóż są „przelewy-widma”, które wychodzą i nie dochodzą.
  • Zobowiązanie zleceniodawcy do oznaczenia twórcy w opisie na YouTube, metadanych serwisów streamingowych, wszelkich materiałach promocyjnych oraz prasowych – o ile nie chcemy pisać jako ghostwriter.

 

Nie jest to katalog zamknięty – zapisy te nadal uzupełniam, uczona rokrocznym doświadczeniem. Naturalnie każdy zapis jest kwestią indywidualną i zależy od tego, czy tworzymy sami czy wspólnie z artystą lub innymi twórcami. Im więcej szczegółowych zapisów zawiera umowa, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że przyjemność, jaką daje nam nasza praca, zostanie naznaczona piętnem nieporozumień.

Umowy nie są nikomu potrzebne, kiedy jest dobrze. Wtedy wszystko załatwimy na słowo honoru. Słowem honoru jednak nie wyprosimy uznania autorstwa w kredytach, nie wyegzekwujemy terminów płatności ani nie opłacimy rachunków. 

Życzę nam wszystkim samych dobrych czasów, a na te złe polecam umowy – po sporządzenie których powinniśmy zgłosić się do profesjonalisty. Internet jest pełen wzorów umów, niestety w gremialnej większości nie są one pisane przez specjalistów, a te przez nich pisane nie zawierają najczęściej wszystkich niezbędnych zapisów, właśnie po to, żeby finalnie się do nich zgłosić.

Nie każdy prawnik będzie w stanie sporządzić dobrą. Niezbędna jest specjalistyczna znajomość prawa autorskiego w odniesieniu do specyfiki branży muzycznej, dlatego warto szukać prawnika specjalizującego się stricte w tym właśnie zakresie. Płacimy raz za dobrze skrojoną umowę, a ta zostaje z nami na zawsze (albo do zmiany przepisów lub jej zapisów, które jednak możemy z czasem modyfikować).

Po latach pracy jako tekściarka zapewniam, że umowa nie raz będzie naszym jedynym sprzymierzeńcem i niepodważalnym argumentem w dyskusji.

#Artykuł z kwartalnika
#Umowy
#prawo autorskie