Jubileusze, rocznice, wspominki… Koncerty odwołujące się do sentymentów święcą triumfy, również na polskiej ziemi. Czy to chwilowa moda? Powód do zmartwień? A może niezbity dowód na to, że w muzyce popularnej wszystko już było?
Vader, deathmetalowy walec produkcji polskiej, najpierw przetoczył się przez ojczyznę, a kiedy piszę te słowa, miażdży Europę – wszystko to pod dumnym szyldem „40 lat Apokalipsy”. Reni Jusis świętuje właśnie dwie dekady płyty „Trans Misja” koncertami pod szyldem „Re-Trans Misja”. Jubileuszowe trasy w tym sezonie grają też Myslovitz, IRA, Closterkeller i KSU, i pewnie paru innych artystów, bo to się po prostu opłaca. Publiczność lubi okrągłe rocznice, zarówno pracy twórczej, jak i ulubionych płyt, z wdzięcznością reaguje na każdą okazję, by powzdychać za przeszłością – swoich idoli, ale chyba bardziej własną, choć nierozerwalnie z muzyką związaną. To normalne zjawisko, czy powinniśmy się jednak martwić, że zamiast zachwycać nas premierami, artyści mile łechcą naszych wewnętrznych inżynierów Mamoniów? A tym, jak wiadomo, podobają się tylko te melodie, które wcześniej słyszeli…
CZY ICH JESZCZE PAMIĘTASZ?
Na pewno jest to zjawisko nienowe. Pierwsze triumfalne – i opłacalne – powroty na scenę po dłuższej lub krótszej przerwie miały miejsce jeszcze w ubiegłym stuleciu, w latach 70. i 80. – ktoś pamięta, jak fetowano Deep Purple wstających z grobu dzięki albumowi „Perfect Strangers”? Trzeba przyznać, że rodzimi artyści należeli w tej dziedzinie do grona światowych pionierów, choć na słowa uznania zasłużył przede wszystkim nieodżałowany Franciszek Walicki. Ten sam, który skutecznie przeszczepił nad Wisłą rock’n’rolla, nazywając go bigbitem. W połowie lat 80. zrozumiał, że muzyka, którą ukochał i wylansował, jest już niemodna, coraz mniej chętnie grana przez radio i telewizję. Młodzi mieli swoich idoli – mówimy o epoce triumfu polskiego rocka, zarówno tego mainstreamowego, od Perfectu przez Lady Pank po Maanam, jak i buntowników z Jarocina – a ich rodzice powoli zaczynali zapominać o emocjach, które dawał im kiedyś kontakt z muzyką. Cóż, to jeszcze były czasy, kiedy ludziom wmawiano, że dorosłość wiąże się z rezygnacją z przyjemności z lat młodzieńczych… Tak czy owak, Walicki słusznie odwołał się do pamięci i nostalgii, nazywając wymyślony przez siebie format po światowemu „Old Rock Meeting”, ale z polskim podtytułem (w dodatku trawestującym hit Niemena): „Czy nas jeszcze pamiętasz?”. Mniej fortunne było nazwanie artystów w okolicach czterdziestki „dinozaurami”, ale wtedy wydawało się, że muzyka rockowa to domena wyłącznie smarkaczy i Sobczyk, Majdaniec, Gąssowski albo Breakout podskakują jeszcze wyłącznie dlatego, że im zagrali. Swoją drogą, Maryla Rodowicz ponoć nie wystąpiła na napędzanych nostalgią imprezach Walickiego, bo dinozaurzycą za nic być nie chciała. Wyprzedziła swoją epokę, nie po raz pierwszy i nie ostatni.
Internet sprawił, że muzyka z przeszłości nigdy nie jest zapominana, bo nie trzeba już liczyć na łaskę radiowców i firm płytowych, można sobie ją przypomnieć jednym kliknięciem.
Czas przemian ustrojowych na jakiś czas kazał polskiej publiczności zapomnieć o dawnych idolach, bo w latach 90. wszystko, co kojarzyło się z poprzednią epoką, źle się kojarzyło. Nikt nie tęsknił za PRL-em, a więc i tamtą muzyką. Wspomnienia powróciły ze zdwojoną siłą dopiero w nowym stuleciu. Jedną z pierwszych lokalnych inicjatyw o tym charakterze była skrzyknięta przez dziennikarza Grzegorza Brzozowicza supergrupa Yugoton (a w niej m.in. Kazik, Katarzyna Nosowska, Olaf Deriglasoff), proponująca spolszczony repertuar tuzów jugosłowiańskiego rocka lat 70. i 80. To prywatna nostalgia Brzozowicza plus pewnie garstki tych, co mieli w czasie rzeczywistym dostęp do płyt importowanych z Bałkanów, ale udało się nią zarazić masowego odbiorcę. Innym przykładem jest wydana w 2003 roku książka Mikołaja Lizuta zatytułowana Punk Rock Later. Zawierała wywiady z punkowymi herosami lat 80., towarzyszyła jej płyta z archiwaliami, ale za tym wszystkim poszły też wypełnione po brzegi i entuzjastycznie przyjmowane koncerty.
HORMONY I DEMOGRAFIA
Chwilę później tęsknić zaczęli wszyscy za wszystkim i nostalgia stała się kołem napędowym kultury popularnej. Przede wszystkim za sprawą internetu, co jest już fenomenem nie lokalnym, ale globalnym. Internet sprawił, że muzyka z przeszłości nigdy nie jest zapominana, bo nie trzeba już liczyć na łaskę radiowców i firm płytowych, można sobie ją przypomnieć jednym kliknięciem. To zjawisko świetnie nazwał i opisał w książce Retromania: Jak popkultura żywi się własną przeszłością brytyjski dziennikarz Simon Reynolds, podsumowując pierwszą dekadę XXI wieku (polskie wydanie ukazało się w 2018 roku, w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego, nakładem oficyny Kosmos Kosmos). Straszył „muzeifikacją muzyki” i kręcił nosem na wszystkie znane mu próby zerkania w lusterko wsteczne. „Zasadniczo unikam konfrontacji z reaktywowanymi zespołami, szczególnie jeśli widziałem ich na żywo w pierwotnym wcieleniu. Trasa My Bloody Valentine, podczas której grali utwory wyłącznie z epoki »Isn’t Anything«/»Loveless«, była gotowym przepisem na głęboki zawód. Tę muzykę spowijał nimb bardzo osobistych wspomnień, przesyconych hormonalnym pędem pierwszych miłości, a więc mogących z powodzeniem jeszcze dziś wywołać rumieńce. Razem z moją panią nie chcieliśmy znaleźć się w jednym pomieszczeniu z innymi parami w średnim wieku, które usiłują rozpalić na nowo dawne ognie” – pisał, chwaląc się przy okazji, że niemal wszystkie swoje ulubione zespoły widział „za pierwszym razem”. A co z tymi fanami, którzy byli wtedy za młodzi? Albo co z nami, mieszkańcami Europy Wschodniej, do których w XX wieku docierały ledwie blade echa tego, co działo się w muzyce na Zachodzie? Do dziś nadrabiamy zaległości.
Reynolds pewnie nie spodziewał się, że zjawisko retromanii w kolejnych latach tylko przybierze na sile, zataczając coraz szersze kręgi. Od Stranger Things i niezliczonych wariacji na temat Gwiezdnych wojen, przez trącącą myszką (ale jakże znakomitą!) ścieżkę dźwiękową Strażników galaktyki, po niezliczone filmy, seriale i książki biograficzne – pastelowa, beztroska, bo już niegroźna przeszłość wydaje nam się znacznie bardziej atrakcyjna od niepewnej, a przez to ponurej przyszłości.
Oczywiście, zwalanie wszystkiego na internet jest zbyt daleko idącym uproszczeniem. Zaryzykowałbym nawet hipotezę, że za retromanię w znacznie większym stopniu odpowiada stara (nomen omen) dobra demografia. W latach 70. za leciwych wykonawców i fanów rocka uchodzili trzydziestolatkowie, starszych po prostu nie było, bo muzyka była nowa. Wtedy też powstało i utrwaliło się absurdalne przekonanie, że rock’n’roll – czy szerzej: pop – to propozycja wyłącznie od małolatów dla małolatów. Tymczasem wykonawcy po czterdziestce, kiedyś wręcz zmuszani do przedwczesnych emerytur (szczególnie kobietom jeszcze w latach 90. wyznaczano taką cezurę), nie czuli, że muszą schodzić ze sceny, skoro w sercu gra muzyka i ciało jeszcze służy. Utwierdzali ich w tym przekonaniu fani, którzy też nie młodnieli. Nieliczni wciąż poszukiwali nowych wrażeń i świeżych brzmień, ale większość pozostawała wierna starym idolom, tworząc nieznany wcześniej rynek wspominkowo-powrotowy. To wszystko ma bardzo poważne konsekwencje: muzycy rockandrollowi, którzy debiutowali w latach 60., konkurowali więc tylko ze swoimi rówieśnikami, a ci, którzy wchodzili na scenę w ostatnich latach, ścigają się nie tylko z innymi młodziakami, ale też ze starszymi braćmi, rodzicami i wciąż dziarskimi dziadkami. Tak trudno dziś się przebić, bo jest zbyt gęsto, nie dlatego, że młodzież mniej utalentowana i leniwa. Ale o tym później.
PIOSENKI, KTÓRE KIEDYŚ POMOGŁY
Dinozaury były różnej wielkości – od gigantów o rozmiarach małej góry, po walecznych kurdupli o posturze kury. Na rynku nostalgicznym każdy z nich się wyżywi, choć oczywiście duży może więcej. Śmiem twierdzić, że w koncertowej nadaktywności seniorów o globalnym zasięgu można upatrywać jednej z przyczyn słabszego sezonu festiwalowego w naszym kraju. Bo kto i za co ma jeździć na festiwale, skoro na dziesiątkach koncertów halowych i stadionowych swoje największe hity prezentują nie tylko aktualne gwiazdy, jak The Weeknd, ale też artyści, którzy swoje pięć minut mają już za sobą. Niektórzy lata temu, inni wręcz dekady. Co więc przyciąga tłumy widzów na koncerty takich zespołów jak KISS, Peter Gabriel, Iron Maiden, Sting, Scorpions, Def Leppard, Deep Purple czy Depeche Mode? Oprócz najwyższej jakości spektaklu i wzdychania za własną młodością – cynicznie podsycane przez samych artystów i organizatorów imprez przeświadczenie, że to już może być ostatni raz, że warto zapłacić małą fortunę za ten powrót do przeszłości, bo kolejnej okazji nie będzie. Nie miałem pewnie piętnastu lat, kiedy po raz pierwszy wyczytałem o pożegnalnej trasie KISS i tak żegnają się do tej pory. Na koncert Stonesów też pędziłem jako gołowąs, przekonany, że to ostatnia szansa, a jakiś czas temu przypomnieli o sobie nowym, świetnym singlem. Dobiegam pięćdziesiątki i wiem, że Keith Richards zatańczy na moim grobie. Ale zanim to nastąpi, pójdę jeszcze na kilka koncertów The Rolling Stones, bo wiecie, nigdy nie wiadomo. Trzeba się napatrzeć i nasłuchać, póki można.
Nie tylko międzynarodowe gwiazdy korzystają na tym, że publiczność chętnie patrzy w przeszłość. W 2019 roku miałem zaszczyt zapowiadać koncerty zespołów Vader, Roman Kostrzewski i Kat, Acid Drinkers oraz Quo Vadis w ramach podróżującego po Polsce pakietu „Legendy metalu”. Każdy z tych zespołów miał swoich fanów i regularnie koncertował (czas przeszły, bo Roman Kostrzewski nie żyje, a Acid Drinkers zawiesili działalność), jednak zjednoczenie metalowych sił pod wspólnym, budzącym emocje hasłem sprawiło, że kluby pękały w szwach, a na sali (i na scenie) panowała świąteczna atmosfera. Jakby dopiero ten sentymentalny szyld przypomniał i fanom, i muzykom, jak bardzo to wszystko było ważne.
Podobnym pomysłem jest objazdowy festiwal „Był kiedyś Jarocin”, który na jednej scenie gromadzi nazwy wielkie trzy dekady temu albo i dawniej, m.in. KSU, Zielone Żabki, Róże Europy, Sztywny Pal Azji czy Kobranockę. „Moim zdaniem istnieje pokolenie jarocińskie, ludzi wychowanych na muzyce granej w Jarocinie do roku 1994.
Często to ludzie oczytani, którzy już coś osiągnęli zawodowo, mają już też odchowane dzieci. To oni są głównymi odbiorcami koncertów »Był kiedyś Jarocin«. Mogą na chwilę wrócić do czasów swojej młodości i je sobie przypomnieć, a z drugiej strony nie widzą dla siebie niczego ciekawego w nowej muzyce” – mówi dziennikarz Leszek Gnoiński, prowadzący koncerty z cyklu „Był kiedyś Jarocin”. „Ci ludzie często przychodzą ze swoimi partnerami, którzy nigdy nie byli w Jarocinie. Zabierają też dorosłe dzieci. Co ciekawe, większość z nich zna te piosenki. Gdy prowadziłem koncert w warszawskiej Stodole, to przy barierce przez prawie cały koncert (dziewięciogodzinny!) stało kilkadziesiąt osób, które śpiewały wszystkie teksty. Rozmawiałem z nimi. W ich opowieściach, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, przewijało się głównie to, że te piosenki miały wpływ na ich życie, pomogły im w trudnych momentach i w podejmowaniu ważnych decyzji. Mówili też, że chcieli sobie przypomnieć dawne lata i poczuć się o te 30 lat młodsi. To są też po prostu dobre piosenki, które zakorzeniły się w polskiej kulturze i stały się, przynajmniej w części, standardami” – dodaje.
Proszę wybaczyć nagły zwrot. Wiem, że na występy gwiazd namawiać nie muszę. Trzeba za to chodzić na koncerty młodych artystów, nawet jeśli jest się przekonanym, że lepiej już było. Jeśli ktoś nie czuje potrzeby poznawania nowej muzyki, niech to potraktuje jako inwestycję w przyszłych klasyków. Trzeba przecież dokarmiać i pielęgnować małe jaszczurki, żeby wyrosły na piękne dinozaury.