Felieton Marka Bieńczyka

Marek Bieńczyk
19.12.2023

Pojęcie „Chrystusa literatury” wymyślił bodaj Maxime du Camp z myślą o swoim przyjacielu Gustawie Flaubercie. Chodziło mu o męczeństwo pisarza, jego całkowite poświęcenie się pisaniu.

Pisać i nic więcej: w pewnym momencie swojego życia Flaubert, jak wiadomo jurny facet, zaczął odsuwać od siebie przyjemności cielesne (na ile się dało), by wszystkie siły żywotne poświęcić tworzeniu. Przy czym to poświęcenie nie miało nic wspólnego z objętością dzieła. Nie chodziło o pisanie więcej, chodziło o pisanie trafniej. Co oznaczało ślęczenie nad każdym zdaniem, niezliczone powroty do powstałych już fragmentów, skreślanie wystających jak koszula spod swetra słów, tępienie nadmiaru metafor (moje ukochane zdanie Flauberta o sobie: „trzeba tępić metafory niczym pluskwy”), z których tak trudno jest zrezygnować. Z sześciuset stron Pani Bovary zostawało trzysta, z opisu na pół strony – dwa zdania. Ciosał i zalewał się potem, ciosał i męczył się jak na krzyżu. 

Trudno przypuszczać, by ktoś tak przywiązany do każdego niuansu nie histeryzował i nie wpadał w otchłanie rozpaczy i niepewności. Czemu, Panie Literatury, mnie opuściłeś? Flaubert zadręczał wszystkich niewiarą w pisane właśnie dzieło, wyzywał siebie od nieudaczników i tak dalej. I tak dalej: większość piszących doskonale rozpoznało otchłań, w którą wpada się dzień w dzień, kiedy wali się w klawisze czy zasmarowuje kartkę, i która pogłębia się po złożeniu książki w wydawnictwie: chciałoby się wówczas schować w mysiej dziurze. 

To jest ten drugi, towarzyszący pierwszemu, właściwemu, stan pisania, stan narkotyczny, tyle że nie o działaniu euforycznym, lecz gnębiącym. W chwili, gdy pisze się książkę, a już zwłaszcza w chwili, gdy praca nad nią dobiega kresu, zdolności percepcyjne twórcy są zaburzone. Tak jakby jedna półkula, trzymana absolutnie w ryzach, oddawała się twórczości, kontrolowała tak zwany proces twórczy, realizowała mniej lub bardziej racjonalnie zamysł artystyczny, a druga półkula żyła oddzielnie i bliższa była psychotropów niż refleksji nad liczbą przymiotników w zdaniu. 

W przypadku podobnych Flaubertowi pisarzy męczenników ujawnia się wstydliwy fakt, który określę kryptonimem „Akcja Psu na Buty”. Flaubert, który przeszedł do nieśmiertelności, wyjdzie z niej obronną ręką, lecz cała reszta? Postawić kropkę czy dać średnik, napisać „chyżo” czy może „rychło”, „ale” czy „lecz”? Zacząć akapit już teraz czy raczej pociągnąć jeszcze przez chwilę poprzedni? Setki takich pytań, których rozwiązanie zajmuje dnie, tygodnie, miesiące. I wszystko psu na buty: czytelnik i krytyk nie zwrócą nawet uwagi na słowo czy znak przestankowy, nad których użyciem zastanawialiśmy się godzinami, parokrotnie zmieniając decyzję. Polubi całość albo nie, może jakieś bardziej spektakularne wyrażenie wychwyci, wyczuje ogólny ton, lecz ostatecznie nasza praca nad detalami w dużej części okaże się zbędna. Mówię tu o całych książkach, nie o tekstach pisanych do prasy wielkonakładowej czy wielkointernetowej. W przypadku tych ostatnich sytuacja jest 4 1 

 

beznadziejna od samego początku: wasz akapit składa się z siedmiu zdań, redaktor zrobi z niego cztery akapity pod pretekstem większej czytelności, w wyniku czego wasz tekst staje się zbiorem jedno- czy dwuzdaniowych pseudoaforyzmów. 

Szczęśliwie dla tego świata i dla stanu jego nerwów istnieją też twórcy, którzy zagryzają zęby i lecą przed siebie bez opamiętania. Jakby byli bohaterami Szału Podkowińskego. Przecinek czy średnik, no, bez przesady, to nieistotne. Nie znaczy to, że piszą gorzej, bynajmniej, jeśli tylko są choć trochę natchnieni. 

Albo natchnieni bardzo, jak inny „Chrystus literatury”, Roberto Bolaño (1953-2003). Chilijczyk, który młodość spędził w Meksyku, po czym przeprowadził się w okolice Barcelony. Dla wielu jeden z najwybitniejszych pisarzy końca poprzedniego i początku obecnego stulecia. Jego dwie ostatnie i najważniejsze powieści, napisane w ciągu kilku lat (a jeszcze pisał w tym czasie inne rzeczy), czyli Dzicy detektywi oraz 2666, liczą w druku prawie dwa tysiące stron. A znormalizowanego tekstu jakieś cztery tysiące, gdyż strony trzeba drukować gęsto, aby z książki nie uczynić dwukilogramowego monstrum. Nie da się fizycznie napisać takiej liczby słów, nie biegnąc ostro do przodu. I zastanawiając się nad brzmieniem każdego zdania. Jednak zdania są fantastyczne. Jak on to robił? Jakiemu Mefisto sprzedał duszę? Obie te powieści (ale utworów Bolaño jest całe morze) są wybitne, są inne, są szalone. Bolaño od 35. roku życia był ciężko chory, po czterdziestce już wiedział, że długo nie pociągnie. Jego twórcze męczeństwo zbiegło się z mordęgą fizyczną; trudno sobie wyobrazić, patrząc na ogrom zapisanych stron, że w ogóle odchodził od maszyny, kartki czy komputera. Setki stron, lecz za pan brat z daimonionem. Nie ma obsunięć, mielizn; żadną miarą nie można powiedzieć o Bolaño, jak mówi się o innych, że „za dużo pisał i lepiej by zrobił, pisząc mniej”. Na dodatek czytał bez przerwy, był autentycznym erudytą. 

Ale też nazywa się go „Chrystusem literatury” z innego jeszcze powodu. Z powodu, by tak, rzec, nieprzekupności, siły, by pójść do końca własnego przeznaczenia. A to wiązało się z jego spojrzeniem na pisanie. Jego koncepcja literatury mówiła: „to nie igraszki, chodzi o życie”. Nie miejsce tu, by to wyjaśnić szerzej, przywoływać określenia typu „życiopisanie”. Chodzi, ujmując rzecz w skrócie, o pisanie pojmowane jako gest najwyższej wagi, gest Chrystusowy. Jeden z jego bohaterów mówi: „Jezus jest dziełem podstawowym. Złodziejaszki na krzyżach obok są dziełami pomniejszymi. Po co tam są? Nie po to, by uwydatnić ukrzyżowanie, lecz po to, by je ukryć”. Co to znaczy? Znaczy to, że literatura, jaka dziś w znakomitej większości powstaje, jest bez znaczenia, jest literaturą mniejszą, jest literaturą „złodziejaszków”, gdyż skrywa literaturę walczącą, przełomową, odważną i najczęściej słabo sprzedawalną. A tylko taką, sugeruje Bolaño, należy pisać. Na jego pogrzebie Rodrigo Fresán zakończył mowę pożegnalną takimi słowy: „Roberto Bolaño spoczywa w pokoju, jego książki są na wojnie”. 

Flaubert i Bolaño, dwa męczeństwa. Które wybrać, które uznać za bliższe? Nie wybieram; wreszcie mogę być symetrystą.

Przeczytaj więcej

Nie ma więcej tekstów na ten temat

Nie ma więcej tekstów na ten temat
#Artykuł z kwartalnika
#felieton
#twórcy
#kwartalnik nr 40