Jedno nie ulega zmianie: wspólny głos twórców

28.10.2022
Miłosz Bembinow. Fot. Karpati&Zarewicz
Miłosz Bembinow. Fot. Karpati&Zarewicz

Z Miłoszem Bembinowem, Prezesem ZAiKS-u, rozmawia Wojciech Orliński


Obejmuje pan prezesurę w wyjątkowo trudnych czasach. ZAiKS wprawdzie przetrwał wojnę, przetrwał PRL, bywało gorzej, rzec można, ale to gorzka pociecha. Chciałem więc zacząć od pytania, czy nie boi się pan wyzwań, jakie stać będą przed ZAiKS-em w ciągu najbliższych lat?

Gdybym się bał, to nie podjąłbym się przewodniczenia zarządowi tej organizacji. Rzeczywiście, organizacja powstała, jeszcze zanim Polska odzyskała niepodległość, w marcu 1918 roku. Warto podkreślić, że jej założycielami byli sami twórcy, wśród nich m.in. Julian Tuwim i Antoni Słonimski, żeby wspomnieć chociaż te dwa ikoniczne nazwiska.

Ta organizacja była potrzebna twórcom wtedy i pozostała potrzebna przez następne sto cztery lata. Przetrwała drugą wojnę światową, a po niej udało jej się aż do 1989 roku zachować samorządność, co było dużym sukcesem. W innych krajach bloku wschodniego, w Czechosłowacji, Rumunii, Bułgarii i oczywiście na terenie Związku Radzieckiego takie organizacje upaństwowiono. Po upadku ZSRR to odpaństwowienie nie wszystkim się do dziś udało, choć przecież minęło dobre trzydzieści lat – przykładami Białoruś, Gruzja, sama Federacja Rosyjska.

Wspólnota międzynarodowa zbiorowego zarządu prawami autorskim wspiera organizację ukraińską, ale oni też realnie zaczęli pracować kilka lat temu. Wojna teraz im bardzo to utrudnia. My też ich wspieramy.

Rzeczywiście więc ZAiKS przetrwał wojnę, przetrwał PRL, przetrwał stan wojenny. I co jest bardzo istotne, cały czas zarządzany był i jest przez twórców. Zawsze potrafiliśmy się dopasować do rzeczywistości, co pozwala na przekonanie, że poradzimy sobie również z wyzwaniami rynku cyfrowego. Jesteśmy jedyną na terytorium Polski organizacją zbiorowego zarządzania, która sama jest w stanie rozliczać serwisy streamingowe bez udziału zewnętrznych firm. Zbudowaliśmy własny system do identyfikacji treści, ma on bardzo dobre parametry w porównaniu do systemów organizacji zachodnioeuropejskich. Będziemy go oczywiście rozwijać, czego wymaga sam rozwój rynku…

Rynek cyfrowy to temat rzeka, więc na chwilę zatrzymałbym się jeszcze przy historii…

Sto lat temu sytuacja była w gruncie rzeczy podobna. Nie mieliśmy oczywiście nie tylko internetu, ale nawet radia i telewizji. Twórca stał na przegranej pozycji, rozliczając się z dyrektorami teatrów czy filharmonii, bo podsuwali mu bardzo niekorzystne umowy na eksploatację repertuaru.

Wzorując się na istniejących już w Europie Zachodniej pierwszych organizacjach tego typu, polscy twórcy postanowili stworzyć swoją. Stąd historyczna nazwa: Związek Autorów i Kompozytorów Scenicznych. Chodziło wtedy głównie o kabarety, teatry, sale koncertowe i tak dalej. Niebawem doszło radio, pojawił się gramofon, kinematograf, potem telewizja, etc. Ale ogólna zasada, praprzyczyna powołania ZAiKS-u, pozostawała bez zmian: autor w pojedynkę nie jest w stanie skutecznie zadbać o ochronę swoich praw. Jeśli połączy siły z tysiącami innych autorów, ma większe szanse.

Te „tysiące” to nie jest metafora. W tej chwili ZAiKS bezpośrednio reprezentuje blisko 20 tysięcy autorów setek tysięcy utworów różnego gatunku. Na mocy porozumień z siecią innych organizacji tego typu na całym świecie mówimy zaś o repertuarze kilku milionów autorów obejmującym setki milionów dzieł.

To wyrównuje negocjacje. Teraz ja jako autor, jako kompozytor, mam wreszcie jakieś szanse w relacji z użytkownikiem moich praw autorskich, czyli na przykład serwisem streamingowym albo nadawcą telewizyjnym.

Widać tu zabawną prawidłowość: co dziesięć lat pojawia się jakiś wynalazek, który rzekomo ma sprawić, że artysta już nie potrzebuje takiej organizacji, poradzi sobie bez niej.

Tak, ja też to wiele razy słyszałem i nadal słyszę. Że „nowe technologie, jak NFT czy Web 3.0, wszystko zmieniają – teraz jest zupełnie inaczej, to już nie te czasy, zbiorowy zarząd się kończy, wyczerpała się formuła” – to jest mantra…

Myślę, że ta mantra zawsze towarzyszyła powstawaniu nowych środków rozpowszechniania. Patrzcie – patefon. To wszystko zmienia! Patrzcie – telewizja. To wszystko zmienia!

A przecież jedno nie ulega żadnej zmianie: wspólny głos twórców. Jeśli mówią jednym głosem, to ma to inny wymiar, inną siłę oddziaływania niż kiedy każdy będzie mówił indywidualnie. Naturalnie jest nas niewielu, statystycznie przecież mało kto jest twórcą. Ale to nadal co innego, gdy wszyscy twórcy występują razem, niż gdy każdy sam próbuje bronić swoich interesów.

Kryptowaluty i metawersum tego nie zmieniają, tak jak kiedyś nie zmieniała tego radiofonia czy kinematografia. Jedno pozostaje niezmienne: twórca działający w pojedynkę jest bezsilny, może tylko liczyć na państwowe regulacje. Oczywiście międzynarodowe konwencje mówią, że autorowi należy się godziwe wynagrodzenie za jego pracę twórczą, to samo mówi prawo, to samo mówi konstytucja, ale jednostka przecież nie będzie w stanie tego wywalczyć dla siebie, działając w pojedynkę, bez podpory organizacji wspierającej tysiące takich jednostek.

 W najbliższym czasie internet ma wyglądać inaczej, dzięki unijnej dyrektywie o jednolitym rynku cyfrowym. Ale co się właściwie zmieni?

Trzeba spojrzeć na to co najmniej z dwóch stron. Dla naszego odbiorcy – słuchacza, widza, fana, czytelnika, nic się nie powinno zmienić. Ma mieć dokładnie taki sam dostęp do niezmierzonych, nieograniczonych praktycznie pokładów treści różnego rodzaju. Takie jest założenie.

Ta dyrektywa – z innej strony to rozpatrując – ma wreszcie uregulować pracę dostarczycieli tych treści. W ciągu ostatnich dwudziestu lat internetem zaczęło władać kilka podmiotów – korporacji, które go po swojemu ukonstytuowały. Jedna uzyskała monopol na media społecznościowe, druga na wyszukiwanie i nagle okazało się, że wszyscy mamy się dostosowywać do ich reguł, w dodatku bazujących na prawie amerykańskim.

Ta dyrektywa ma dostosować europejski internet do europejskich norm – przecież podstawowa internetowa zasada safe harbour nie pochodzi w ogóle z naszego kontynentu…

Muszę powiedzieć stop. Jeśli już użyliśmy tego pojęcia, musimy je teraz zdefiniować…

Safe harbour dosłownie oznacza „bezpieczną przystań”. U zarania internetu obawiano się, że te raczkujące firmy internetowe – ten malutki googielek czy fejsbuczek – będą zatupane przez gigantów z biznesu klasycznego, analogowego. Amerykanie wymyślili więc formułę prawną dającą firmom internetowym specjalne przywileje za sam fakt działania w internecie. Dwadzieścia lat później to Google i Facebook są gigantami mogącymi zatupać innych, ale przywileje mają nadal te same. Wykorzystali je na milion procent.

Te firmy zarabiają krocie na treściach, które my tworzymy jako twórcy, jako autorzy, jako kompozytorzy, artyści. Nie taka była intencja twórców tego zapisu, co oni sami zresztą przyznawali po latach. To dziś nie ma żadnego racjonalnego uzasadnienia.

Niestety, rozwiązanie rozlało się z Ameryki na cały świat. Być może kraje europejskie zbyt późno zareagowały – z dzisiejszej perspektywy powiedziałbym nawet, że stanowczo za późno. W Europie poszanowanie kultury i sztuki jest fundamentem, co stanowiło jedno z kluczowych założeń wspólnotowych Roberta Schumana.

Nowa dyrektywa to próba przywrócenia normalności w tej materii. Europejskiej normalności. Oczywiście wszystko zależy od odpowiedniej implementacji w porządkach krajowych. Zaczęła ona obowiązywać w kilku krajach Europy, ale trudno ocenić, na ile to pomogło uprawnionym autorom treści w uzyskaniu godziwych wynagrodzeń.

Na razie utrzymuje się nienormalna sytuacja. Masowa skala eksploatacji utworów nie idzie w parze z wynagrodzeniem. Jako ZAiKS wiemy najlepiej, z czego twórcy mają przychody – znakomita większość pochodzi nadal ze źródeł klasycznych: z telewizji, radia, teatru, koncertów i tak dalej, przychody z internetu to margines. Czyli jest tak, jakby nikt nie słuchał muzyki przez internet, tylko wszyscy chodzili na koncerty. Skala jest zupełnie nieadekwatna do rzeczywistości.

To jest paradoks, na który często narzekam jako publicysta. Że ta sama audycja radiowa czy serial telewizyjny nadane na antenie podlegają zupełnie innym regulacjom, niż gdy je udostępniamy w serwisie streamingowym. A przecież internet odbierany jest przez telewizję kablową poprzez ten sam nośnik –
a jednak sztucznie jedne zera i jedynki nazywamy „internetem”, a drugie „telewizją kablową”. To nie ma sensu!

Oczywiście mówimy o zmianach całego porządku prawnego, który w tej chwili jest po prostu absurdalnie nielogiczny, jak to pan zresztą powiedział. Różne sposoby słuchania muzyki mają swoją magię, coś niepowtarzalnego. Wizyta w filharmonii to zupełnie co innego niż puszczenie playlisty w samochodowym odtwarzaczu.

Logika serwisu streamingowego jest taka, że odtworzenie to odtworzenie, nieważne o jaki rodzaj utworu chodzi. Moja symfonia ma takie same parametry rozliczeniowe jak piosenka trwająca 2,5 minuty. Ale z natury rzeczy nawet największy meloman nie będzie słuchać w kółko tej samej symfonii. To jest możliwe w przypadku popularnych piosenek, nie w przypadku takiej muzyki, jaką ja uprawiam. W tradycyjnym radiu moja symfonia jest odtwarzana, powiedzmy, raz do roku – i to jest uwzględnione, że to powinno być liczone inaczej, niż gdyby popularny przebój odtwarzano tylko raz do roku. Tak powinno być, ale w internecie tego nie ma.

W efekcie to jest trochę tak, jakbyśmy orkiestrę symfoniczną próbowali wtłoczyć do klubu jazzowego. To nie zadziała. W drugą stronę owszem, jazz w filharmonii ma długą tradycję. Ale teatr, balet, opera, symfonia – mają swoje wymagania. Dużo się dziś mówi w Europie o haśle fair practice: to właśnie uczciwa praktyka traktowania różnych gatunków kultury według zasad, które do nich przystają.

Serwisy streamingowe to też temat rzeka – martwię się, że w ogóle nie są przewidziane w tej dyrektywie.

Ja bym powiedział, że to kwestia modeli biznesowych, a nie regulacji prawnych. Natomiast to się jedno z drugim łączy. Z jednej strony modele biznesowe, narzucone głównie przez podmioty zarejestrowane w Ameryce, są ewidentnie nastawione na rynek czysto komercyjny, a więc będą promować popularne produkcje muzyczne, filmowe, telewizyjne i tak dalej. Z drugiej strony mamy organizacje reprezentujące twórców, takie jak ZAiKS – i wygląda na to, że stawki licencyjne w serwisach streamingowych po prostu są zaniżone. Wszyscy twórcy są stratni, także ci najpopularniejsi – bo powinni przecież dostawać jeszcze więcej.

Dyrektywa o jednolitym rynku cyfrowym ma przede wszystkim regulować poziom stawek, wymuszać elementarną uczciwość rozliczenia. Modele biznesowe są z tym powiązane. W tej chwili artysta jest stawiany przed faktem, że serwis streamingowy narzuca mu swoje zasady rozliczania. Dyrektywa może pozwolić nam uzyskać wpływ na część ważnych dla nas mechanizmów. I to nie jest coś, czego oczekują tylko polscy twórcy – to jest oczekiwanie twórców europejskich.

To znaczy, że dyrektywa sama w sobie daje pewnego rodzaju narzędzie do negocjacji. Bo w tej chwili nawet nie chcą z wami rozmawiać, by uwzględnić wasze postulaty, a za sprawą dyrektywy będą musieli usiąść do stołu i zacząć negocjować. Dobrze to rozumiem?

Tak. Oczywiście poruszamy się w obszarze publicystycznych uproszczeń, ale można to tak nazwać. Wreszcie zyskujemy szansę, by jako świat twórczy mieć jakiś wpływ na ten biznes, który dotąd traktował nas z całkowitą bezwzględnością.

Chyba nadal traktuje…

Ma pan rację, okazałem się optymistą odruchowo, używając czasu przeszłego. Ale owszem, to nadal czas teraźniejszy.

 Pesymiści mówią, że za sprawą tej dyrektywy muzyka może zniknąć z YouTube’a i Facebooka…

Mam na to bardzo prostą odpowiedź: gdyby zniknęła muzyka z YouTube'a i Facebooka, to znikną też YouTube i Facebook. Oni lubią udawać, że są „mediami społecznościowymi”, ale bez treści tworzonych przez artystów nie będzie tej społeczności. Konsument po prostu pójdzie sobie gdzie indziej, do jakiegoś miejsca, gdzie te treści są. To nie jest tak, że „słuchamy muzyki dzięki YouTube”, tylko że YouTube powstał dzięki muzyce, za którą zapłacił wcześniej ktoś inny, a YouTube wziął ją sobie za darmo, korzystając z nienależnego przywileju safe harbour.

Powtórzę: serwisy społecznościowe istnieją dzięki naszym filmom, książkom, piosenkom, spektaklom. Spotykamy się tam, by o nich rozmawiać. Te serwisy doskonale o tym wiedzą i doskonale to wykorzystały przez ostatnie dwie dekady. Nie chcemy im robić krzywdy, chcemy tylko, by się z nami dzieliły owocami swojego sukcesu.

Jeśli nawet powstaną zupełnie nowe modele biznesowe, o których dużo się dziś dyskutuje, jak Web 3.0 czy metawersum, to utrzymają tę samą zasadę: ludzie będą tam przychodzić dlatego, że tam znajdą muzykę, film, serial telewizyjny. Czyli to, co twórcy tworzą w swojej głowie, w swojej wyobraźni. Zatem my jako twórcy jesteśmy tutaj pierwotnym interesariuszem obiegu treści. To, czego się domagamy, to przecież elementarna sprawiedliwość: skoro to wszystko jest budowane na naszych treściach, powinniśmy mieć coś do powiedzenia w kwestii tego, jak to wszystko ma funkcjonować.

Czasem jesteśmy oskarżani o chciwość. To bardzo zabawne, kiedy prezes miliardowej korporacji zarzuca to skrzypkowi z filharmonii. Jako kompozytor przede wszystkim cieszę się z tego, jak moja muzyka jest przeżywana, jakie ludziom przynosi doznania, jak się dzielą ze mną tymi wrażeniami, mówią, jak moja muzyka na nich wpływa. To jest bezcenne, tego się nie da wycenić. Ale prawda jest taka, że muszę w to włożyć naprawdę bardzo dużo pracy. Zasługuję na wynagrodzenie.

Kiedy to zacznie działać? Kiedy artyści poczują pierwsze korzyści z tej dyrektywy? Czy ma pan już w głowie jakieś kalendarium?

W niektórych krajach Unii Europejskiej ta dyrektywa w pełni obowiązuje już od paru lat. W Polsce jeszcze nie mamy nic. Nie ma więc na razie możliwości odpowiedzi na to pytanie. Skoro już jesteśmy spóźnieni, nikt nie wie, jak bardzo jeszcze się spóźnimy.

Wiem tyle, że w lipcu zamknięto pierwszą rundę konsultacji otwartych i procedujemy dalej zgodnie z ogólnymi krokami legislacyjnymi. Nie jestem jednak w stanie podać żadnego harmonogramu. To zależy od zbyt wielu czynników, na przykład od tempa konsultacji międzyresortowych.

A czy już teraz rozmawiacie z internetowymi gigantami o nowych zasadach współpracy?

Umowy, jakie mamy podpisane z większością serwisów muzycznych i filmowych, są zazwyczaj renegocjowane co jakiś czas, co dwa lata, czasem rzadziej. Większość rozmów na temat zasad współpracy ma miejsce właśnie podczas tych negocjacji. I ogólnie powiedziałbym, że sytuacja autorów jest coraz lepsza.

ZAiKS w ciągu ostatnich czterech lat zwiększył wpływy z obszaru internetu o 500%. Jeśli chodzi o liczby bezwzględne, to ciągle jest stanowczo za mało. Ale musi pan przyznać, że 500% w cztery lata to fantastyczny wzrost.

Niestety, na przykładzie muzyki można pokazać, jak bardzo niesprawiedliwy jest obecny system. Typowa stacja radiowa nadaje około 20 tysięcy utworów rocznie. W tym samym czasie typowa platforma streamingowa oferuje ich setki milionów. Nawet jeśli więc zapłacą, dajmy na to, tyle samo – to w jednym przypadku to jest dzielone na 20 tysięcy, z uwzględnieniem czasu trwania utworu, a w drugim przypadku dzielimy na setki milionów, traktując godzinną symfonię tak samo jak krótką piosenkę. W tej chwili więc nawet gdyby wyjściowa stawka była dobra, a negocjujemy je naprawdę skutecznie, to i tak nie jest to sprawiedliwe dla twórców.

O ile mogę sobie wyobrazić, w jaki sposób inspektor ZAiKS-u sprawdza, czy dyskoteka się uczciwie rozlicza z muzykami, to nie umiem sobie wyobrazić sprawdzania serwisów streamingowych. Czy uchyli pan rąbka tajemnicy?

O technikaliach niestety nie mogę panu zbyt dużo powiedzieć. Zacznijmy od tego, że w rozliczeniu udział bierze szereg grup interesariuszy, bo poza artystami to są także ich wydawcy, wytwórnie fonograficzne. One też badają zgodność tych informacji.

Największa trudność jest w operowaniu metadanymi, czyli „danymi opisującymi dane”. To są ilości informacji nieporównywalne z czymkolwiek w klasycznych źródłach obiegu kultury. To bazy danych mające miliony, jeśli nie miliardy pozycji.

Nie biorę pod uwagę scenariusza, że ktoś by oszukiwał przy raportowaniu, bo łatwo dałoby się to odkryć. Problemem jest raczej rzetelność metadanych. W klasycznym modelu to użytkownicy praw autorskich, czyli radio i telewizja, odpowiadali za raportowanie. W końcu sami najlepiej wiedzieli, co, kiedy wyemitowali. Serwis streamingowy dostarcza nam dane, które on sam pozyskał przy współpracy z innymi podmiotami, czyli wytwórniami fonograficznymi albo tak zwanymi agregatorami treści. Ich sprawdzanie polega więc najczęściej na kontroli krzyżowej. Stosuje się do tego samouczące się algorytmy, czyli mówiąc szumnie – sztuczną inteligencję.

Na tym polu ZAiKS ma bardzo dobre osiągnięcia. I co warte podkreślenia – rozliczamy te serwisy streamingowe bardzo detalicznie. Większość z nas tworzy w języku polskim, co czyni nas niszą na rynkach światowych. Kiedyś bywało tak, że wystarczyła polska literka w tytule utworu, a on już nie był uwzględniany w rozliczeniach, bo system traktował takie dane jako błąd. Dlatego zbudowaliśmy od zera własny system, zaprojektowany z myślą o polskich twórcach. Śledzę jego doskonalenie od początku, uczestniczyłem w tych pracach od siedmiu, ośmiu lat – więc można mi wierzyć, że postęp w tej dziedzinie jest ogromny.

Brakuje już tylko jednej składowej. Dla kogoś innego może nieistotnej, dla ZAiKS-u ważnej: żeby wynagrodzenie samo w sobie było godziwe. Cała reszta już działa.

Niezadowolony artysta ma teraz właściwie tylko jedno wyjście: może wycofać swój repertuar z serwisu…

Ale to jest sytuacja hipotetyczna, w dodatku nieprawdopodobna. Wiadomo, że tak się nie stanie. Obie strony chcą się dogadać, nikt nie ma interesu w wywróceniu stolika.

Był taki precedens z waszym niemieckim odpowiednikiem, GEMA – procesowali się z YouTube’em i w efekcie przez parę lat niemiecka muzyka była w tym serwisie nieobecna.

Była to bodaj jedyna taka sytuacja w relacji twórców z Google’em, do którego należy YouTube. GEMA poszła na zwarcie z tym gigantem. Ale GEMA to potężna organizacja, z ugruntowaną wieloletnią tradycją w ochronie praw autorskich. Prawo niemieckie silniej broni twórcę od polskiego.

Oni wiedzieli, że od strony prawnej mają mocniejszą pozycję, dlatego zaryzykowali taki spór. Co to w praktyce oznaczało? Część treści była nadal dostępna, tyle że nie mogła być objęta tzw. monetyzacją. Czyli twórca mógł być obecny na YouTubie, jeśli takie było jego życzenie, ale nie mógł na tym zarabiać. GEMA w końcu wygrała ten proces, choć w moim odczuciu odniosła jednak pyrrusowe zwycięstwo. To się ciągnęło przecież parę lat. W cyfrowym świecie to epoka. Artyści, którzy na tak długo wypadli z istotnej części cyfrowego obiegu, sporo na tym stracili, nawet jeśli na koniec wygrali i dostali lepsze umowy. Pewne straty są przecież nie do odrobienia.

A jak właściwie wygląda wasza współpraca z innymi organizacjami tego typu? Przecież nie zawsze interesy są zbieżne. Nas interesuje ochrona niszy, Amerykanów niekoniecznie. Nisze też są różne – my jesteśmy niszą w porównaniu do Niemców, Niemcy w porównaniu do Amerykanów, Czesi w porównaniu do nas… Czy w tych warunkach można wypracować wspólne stanowisko w negocjacjach z YouTube’em?

Dobre pytanie i trafna analiza, zwłaszcza gdy chodzi o proporcje niszowości. Język angielski to absolutny numer jeden, potem hiszpański, potem może francuski, ale już na którymś miejscu. Polski bardzo daleko, a czeski jeszcze dalej. Konkurencja jest przecież naturalna, bo rynek treści też jest rynkiem. Nie ma takiej zasady, że polskiego twórcę na rynku francuskim ma reprezentować polska organizacja. Może go reprezentować francuski SACEM, czemu nie. Obowiązuje jedynie ograniczenie, że nie można w tym samym zakresie być reprezentowanym przez dwie różne organizacje, ale może być tak, że jedna chroni mnie w internecie, a druga na rynku płytowym.

Namawiam polskich twórców, by wybierali w takiej sytuacji ZAiKS, bo po prostu jako polska organizacja za priorytet uważamy interesy polskich twórców. Ale nikogo nie mogę zmusić i bardzo dobrze, sam bym nie chciał tu być do niczego zmuszany.

Inne organizacje traktujemy nie tyle jak konkurentów, ile partnerów. Prowadzimy dialog z absolutnie wszystkimi, z większymi od nas organizacjami zachodnimi, ale także z mniejszymi, z Azji czy z Afryki. Jesteśmy członkami międzynarodowej federacji organizacji zbiorowego zarządzania. Dzięki temu w wielu sprawach mówimy jednym głosem. Nie we wszystkich oczywiście, ale współpraca międzynarodowa pomaga nam w szukaniu nowych rozwiązań.

Świat reprodukcji dzieł kultury ciągle się zmienia, dlatego nigdy nie będziemy mogli powiedzieć, że już jest dobrze, już wszystko wywalczyliśmy i właściwie możemy się samorozwiązać. Nigdy nie osiągniemy takiej strefy komfortu. Nawiasem mówiąc, nie lubię powiedzenia o „wychodzeniu ze strefy komfortu”, bo mam wtedy uczucie, że jeszcze nigdy się w niej nie znalazłem. Zawsze było coś do poprawienia. I zawsze będzie.

W sprawie praw autorskich jest jeszcze jeden interesariusz, o którym dotąd nie mówiliśmy. To państwo polskie. Czy nie powinniśmy oczekiwać od niego większej aktywności?

To zasadne pytanie, głęboko zasadne. Po 1989 roku nie zadbano o wspieranie budowy społeczeństwa obywatelskiego. Kultura jest tylko elementem pewnej większej układanki, niestety zabrakło refleksji nad tym, jak ważną w tym społeczeństwie powinna odgrywać rolę. Odzwierciedla to sama nazwa ministerstwa – raz było ministerstwem kultury i sztuki, jakby to nie było to samo. Potem było ministerstwem kultury i dziedzictwa narodowego, a przez chwilę nawet i sportu, co już pominę, traktując to jako incydentalny wypadek przy pracy.

Budowa społeczeństwa obywatelskiego musi zakładać dbanie o kulturę. To przecież kultura uczy nas dialogu, empatii, szacunku dla innych, chęci samorozwoju. Tylko obywatel uczestniczący w obiegu kultury może być świadomym obywatelem. Doskonale to rozumieją na Zachodzie, w Niemczech, we Francji, w krajach skandynawskich. U nas, cóż… My bardzo lubimy mówić o „świadomości narodowej”.

To rzutuje na to, jak się w Polsce postrzega artystę. U nas samo to określenie wywołuje niepoważne skojarzenia. 
Artysta to taki trochę komediant, trochę żebrak, trochę kuglarz, a trochę degenerat. Siedzi pod sklepem z kapeluszem i czeka, aż mu ktoś wrzuci monetę, zamiast się zająć jakimś uczciwym zawodem.

Mieszkałem przez dwa lata w Niemczech i gdy tam na pytanie o zawód odpowiadałem, że jestem kompozytorem, spotykałem się z szacunkiem. Pani, która prowadziła małą piekarnię, była dumna z tego, że u niej zakupy robi kompozytor. Nigdy nie zdarzyło mi się tam to, na co regularnie trafiam w Polsce, jakieś kpiny, że może bym się zabrał za konkretną pracę.

To wszystko ma początek w edukacji. U nich od małego dzieci w szkole są uczone przyjemności, jaką daje słuchanie muzyki, czytanie książek, chodzenie do teatru. My uczymy dzieci, kto to był Mozart i na czym polega kolumna dorycka, a one na to odpowiadają „a po co mi to”. Rzeczywiście, po co znajomość biografii Mozarta komuś, kto nie umie znaleźć przyjemności w słuchaniu Mozarta?

Niestety, tego nie da się naprawić w krótkim czasie. Potrzebne jest kilkanaście lat pracy, żeby doczekać się pierwszego pokolenia wychowywanego w szacunku dla kultury.

I nie jest to kwestia tego, czy wybory wygra ta czy tamta partia, bo uczciwie mówiąc, wszystkie dotychczasowe rządy III RP były zjednoczone w lekceważeniu kultury. Nie chcę tutaj brzmieć jak dziaders, który zrzędzi na nowe czasy, po prostu mówię, jak jest.

Owszem: nie podoba mi się to. Chciałbym, żebyśmy to zmienili. Już nie tylko my jako ZAiKS, my jako społeczeństwo. Nie przyjmuję tego argumentu, że my pracujemy więcej niż Europa Zachodnia, więc siłą rzeczy mamy mniej czasu na kulturę.

Często to słyszę od znajomych, ludzi pozornie na poziomie „Jestem tak zapracowany, że nie mam czasu na teatr, nie mam czasu na filharmonię”. To prawda, statystyki mówią nam, że Polacy pracują ciężej od mieszkańców Europy Zachodniej, jesteśmy jednym z najbardziej zapracowanych społeczeństw w Unii. Ale może oni pracują wydajniej od nas między innymi dlatego, że mają czas na chwilę refleksji? Może Polacy powinni spróbować, czy przypadkiem ten wieczór w teatrze nie zrelaksuje ich bardziej niż wieczór przed telewizorem – a w efekcie następnego dnia praca pójdzie im lepiej?

Bo wie pan, jedno wiem na pewno: Niemiec czy Francuz nie powie „mam tyle obowiązków, że nie mogę chodzić do filharmonii”. On powie: „Mam tyle obowiązków, że nie mogę nie chodzić”.

Inne artykuły

Pokazuj
Wszystkie

Nie ma więcej artykułów

Nie ma więcej artykułów
#Artykuł z kwartalnika
#Miłosz Bembinow