O nowej płycie, języku i współczesnym świecie z BRODKĄ rozmawia Łukasz Kamiński
Po kilkunastu latach śpiewania po angielsku wracasz do języka polskiego. Czy jest coś takiego, co jesteś w stanie wyrazić po polsku, a czego nie jesteś w stanie wyrazić po angielsku?
Tak, zdecydowanie. Powrót do języka polskiego sprawił mi ogromną frajdę. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak za nim tęskniłam. Przede wszystkim mój zasób słownictwa w ojczystym języku jest dużo większy i bardziej świadomie tym językiem operuję. W języku polskim jest zupełnie inna poetyka niż w angielskim. Dostrzegam też zalążki własnego stylu pisania.
Co to znaczy?
Czuję po prostu, że mój język jest coraz bardziej spójny. W pełni też zdaję sobie sprawę, jakimi językowymi narzędziami się posługuję.
Poza tym od zawsze była mi bliska zabawa słowem, posługiwanie się językiem z wszystkimi jego możliwościami, ale też niedoskonałościami.
Na przykład?
Te świszczące zgłoski tworzą ciekawy rytm! Fascynujące są też słowa dźwiękonaśladowcze. Weź słowo „ślina”, przecież od razu słychać, że to musi być coś gęstego, ciągnącego się!
Popraw mnie, jeżeli się mylę, ale miałem wrażenie, że tym razem podchodziłaś do niektórych słów z większą niż kiedyś ciekawością, przyglądałaś się im, smakowałaś je.
Robiłam to świadomie i nieświadomie, a wynika to z tego, że ta płyta powstawała w inny sposób od poprzednich. Pracę nad moimi wcześniejszymi albumami zaczynałam od muzyki, to ona była najważniejsza. „Sadzę” rozpoczęłam od pisania tekstów. To słowa, więc ich melodia, liczba sylab determinowały to, jak zabrzmi sama muzyka. I z tego powodu zdecydowałam się pewne słowa wypowiedzieć, a nie zaśpiewać. Chciałam bardzo opowiedzieć pewną historię, bardziej niż zaśpiewać piosenkę.
Przez dwanaście lat zmieniła się rzeczywistość, zmienił się świat. Czy twoim zdaniem język też jest inny?
Mój język nie jest do końca związany z rzeczywistością. Dlatego nie sądzę, żeby się jakoś zmienił. Ale to jest język mojego pokolenia. To oczywiste, że dzisiejsi nastolatkowie czy dwudziestolatkowie mówią inaczej niż ja, inaczej niż ty. Dostrzegam też inne zmiany. Fakt, że ostatnio coraz częściej rozmawiamy na zoomach, skype’ach sprawił, że zniknęła nieco bezpośredniość, pojawiły się za to nowe zapożyczenia z języka angielskiego, bo nie zdążyliśmy dogonić rozwijającej się technologii. Zauważyłam też u siebie słabość do archaicznej poetyki. Bardzo lubię odgrzebywać słowa, które wychodzą z obiegu. Mam taki fetysz, by posługiwać się słowami, które być może nabiorą nowych znaczeń, nowego życia. Kto wie, może po posłuchaniu „Sadzy” niektórzy słuchacze będą używali sformułowań „sadza się osadza” czy „rama nie ta sama” w kontekście własnego życia, własnej codzienności.
Na płycie pojawiają się wulgaryzmy. Mam wrażenie, że twój język, przy całej swojej fascynującej plastyczności, przy całej sile oddziaływania na wyobraźnię, stał się też twardszy, mocniejszy.
Pozwoliłam sobie na wulgaryzmy, ponieważ zależało mi na osobistym przekazie. Pomyślałam, że skoro używam ostrych słów na co dzień, to dlaczego miałabym ich nie użyć w piosence?
Nad „Sadzą” pracowałaś z cenionym producentem – 1988 – znanym z solowych nagrań doskonałego zespołu Syny czy współpracy z jednym z najważniejszych polskich raperów w historii, czyli Włodim. Na ile hip-hopowa estetyka wpłynęła na twój nowy album?
Pracując nad płytą, słuchałam więcej rapu niż zwykle. Fascynuje mnie w nim szczerość i bezpośredniość języka. I sądzę, że taka szczerość i bezpośredniość mi się udzieliły.
A jaki wpływ na „Sadzę”, na płytę po polsku, miał sukces twojego udziału w #hot16challenge2?
Tak naprawdę żaden. Może poza tym, że właśnie wtedy po raz pierwszy zrobiłam coś z 1988 i gdzieś tam zakiełkowała we mnie myśl, że fajnie by było zrobić coś więcej. Wtedy znalazłam dla siebie formę wyrażania się w melorecytacji, w deklamacji tekstu. Tak jak już wspominałam, poczułam, że nie zawsze muszę śpiewać, czasami mogę po prostu mówić.
Czyli jednak łapiesz się na hip-hop, którego estetyka, przekaz mają bardzo wyraźny pokoleniowy wymiar i sznyt. Fisz w wywiadzie dla „Wiadomości” ZAiKS-u mówił, że zawsze znajdzie dla siebie coś ciekawego w nowej, młodej muzyce, ale ma czasem problem z przekazem oraz marketingiem, w który opakowana jest współczesna sztuka, również ta hip-hopowa.
Wiesz, ja się ani na to łapię, ani nie łapię. To jest tak szeroki gatunek, że trudno mi generalizować. Podoba mi się w hip-hopie umiejętność szybkiego i natychmiastowego streszczenia swojej rzeczywistości, opisania jej. Hip-hopowcy nie rzeźbią płyty dwa lata tak jak ja. Nagrywają to, co mają do powiedzenia, i wypuszczają w świat. W hip-hopie są rzeczy, które do mnie trafiają, są takie, których nie rozumiem. Bliskie mi są rymowane formy i bezpośredniość komunikatu. Podoba mi się ten odłam polskiego rapu, który nie jest tylko zapożyczeniem z tego, co modne na Zachodzie, który nie jest sztuczną gangsterką.
Gangsterskie miny, pozy i słowa grzecznych na co dzień dzieci faktycznie wyglądają groteskowo. Ale jest przecież w polskim hip-hopie mnóstwo historii wprost z ulicy.
Oczywiście. Kiedy słucham nagrań z lat dziewięćdziesiątych, opowieści chłopaków, którzy wyrastali gdzieś na Służewiu i Ursynowie, ich historii związanych z Warszawą, to wiem, że to jest prawdziwe. Nie trafiają do mnie natomiast kalki opowieści o życiu w wielkomiejskim getcie, walce o przetrwanie. Współczesny hip-hop traktuję trochę jak socjologiczną analizę tego, o co chodzi młodemu pokoleniu. Przyglądam się też wrażliwości lub jej braku u młodych artystów.
Masz jakichś ulubionych artystów młodego pokolenia?
Zakumplowałam się z chłopakami z TONF-y. Spędzałam z nimi sporo czasu podczas pracy nad płytą. A płytę przecież nagrałam razem z 1988, czyli też przedstawicielem innego niż moje pokolenia. Cenię Osę, który się pojawia na „Sadzy”, bo ma swoją ciekawą wrażliwość. Lubię i szanuję Matę, choć nie wszystkie jego rzeczy do mnie trafiają. Słuchając jego tekstów czuję, że to inteligentny gość, któremu o coś chodzi. Na pewno w dużo odważniejszy sposób niż wielu innych ludzi z jego pokolenia opisuje otaczającą go rzeczywistość.
A masz jakieś ulubione raperki?
Strasznie mało jest tych kobiecych głosów, które rzeczywiście się wybijają i mają coś ciekawego do zaproponowania.
Young Leosia pozdrawia cię w kawałku Stonerki.
Ja też ją pozdrawiam. Nie wiem, czy to jest do końca muzyka, która do mnie trafia, ale Young Leosia na pewno jest zjawiskiem, za którym idą tłumy. I to też jest ciekawe.
Byłaś jedną z pierwszych artystek, która otworzyła bramy do nowego polskiego popu, estradowego w rozmachu, ale podszytego artystycznymi ambicjami. To było już jakiś czas temu. Gdzie dzisiaj jest twoje miejsce na scenie muzycznej?
Ja się po prostu cały czas frywolnie unoszę nad tym wszystkim, sama jestem sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Zawsze wszystko, co robiłam, wynikało głównie z mojej ciekawości albo chęci zgłębienia jakiegoś tematu, z danego momentu w życiu, w którym jestem, i który chcę opisać. Wynikało też z chęci wychodzenia ze strefy komfortu, z potrzeby rozwoju. „Granda” była początkiem tego typu myślenia i duży sukces tej płyty pokazał mi, że jest ono dla mnie najważniejsze. Każdy kolejny projekt zaczynałam z podobną myślą: że zrobię znowu to, co chcę i nie będę się zastanawiać nad tym, jakie to jest, w jaką szufladkę ktoś zechce to wrzucić, do czego to doczepić, dokleić. To pozostaje niezmienne, jeśli coś się zmienia, to narzędzia, których używam przy pracy nad poszczególnymi projektami.
Czyli ryzyko artystyczne to zdrowe i konieczne ryzyko?
Nie zastanawiam się nad ryzykiem. Działam bardzo intuicyjnie i czuję, że jest jakaś dziwna, wyższa siła, która pcha mnie w takim, a nie innym kierunku.
Z muzyki chciałbym przeskoczyć do filmu, który cię coraz bardziej wciąga, sama już zajmujesz się reżyserowaniem własnych teledysków. Czy jest coś, co może oddać obraz, a czego nie oddają słowa?
Obraz na pewno jest pogłębieniem tego, co robię muzycznie. Gdy tworzę własne utwory, bardzo często pojawia mi się już jakaś bardzo konkretna wizualna myśl. I czuję, że ona bardzo dobrze idzie w parze z tym, co chciałam przekazać.
Obraz też jest doskonałym nośnikiem znaczeń.
Tak i nie. Słowo ma znaczenie samo w sobie. Wpisując je w Google’a, znajdujemy od razu gotową odpowiedź, co to słowo znaczy, jak można je interpretować, czy ma jakieś podwójne znaczenia, synonimy. Z obrazem już tak nie jest. Interpretujemy go, posługując się naszą wrażliwością.
Układając słowa tworzysz całe zdania. Układając sceny, tworzysz film.
To prawda, w końcu montaż jest jakimś rodzajem manipulacji. W zależności od tego jak ten obraz czy scena będą podane, różne mogą być ich interpretacje.
Śledzisz to, co się dzieje we współczesnym kinie?
Film fascynował mnie od zawsze. Jako nastolatka, licealistka miałam taki okres, kiedy rzeczywiście bardzo dużo pochłaniałam filmów, one budowały moją wrażliwość. Człowiek w określonym wieku ma taki czas, kiedy bardzo tego potrzebuje i bardzo dużo chłonie. Dziś jest nieco inaczej. Oglądam filmy bardziej wybiórczo, bardziej świadomie, kierując się nazwiskiem reżyserów, których lubię. Nie łapię się już tak bardzo mocno na polecenia znajomych, recenzje. Platformy streamingowe i łatwy dostęp do filmów spowodowały, że nie są one już tak bardzo atrakcyjne. Przestałam też jeździć regularnie na festiwale filmowe, ale to ze względu na nadmiar obowiązków. Strasznie żałuję, bo często bywałam na Nowych Horyzontach, na festiwalach, gdzie pokazywano kino niezależne.
To co dziś oglądasz?
Stare filmy, nadrabiam zaległości z klasyki, którą przegapiłam. Wracam do filmów, które już kiedyś widziałam. Czasami, w poszukiwaniu technicznych podpowiedzi, oglądam też coś pod kątem teledysku, nad którym pracuję. Wiesz, ta fascynacja filmem jest właściwie bardzo podobna do fascynacji muzyką.
A czy masz w takim razie takie filmy w swoim życiu, które, jak piosenki, zostały już z tobą na zawsze?
Film, który obejrzałam najwięcej razy w życiu to Człowiek z księżyca Miloša Formana.
O, dlaczego?
Zupełnie nie wiem. Był po prostu w pewnym momencie dla mnie bardzo ważny. Z jednej strony rozrywkowy, z drugiej mądry. Miał świetne kreacje aktorskie. Często też wracam do Paula Thomasa Andersona. Jego filmy są szalenie mądre i głębokie. Wytrzymują próbę czasu.
A czy mówisz cytatami z filmów, czy myślisz cytatami?
Im bliżej jestem czterdziestki, tym częściej mówię sobie „ty stara dupa jesteś” (śmiech). Są jakieś zdania z pewnych filmów, które zauważyłam, które tkwią mi w pamięci. Pamiętam takie zdanie, albo z filmu Babel, albo z Traffic, że ludzie tak bardzo potrzebują bliskości, że zderzają się ze sobą po to, żeby cokolwiek poczuć.
Trafne.
Bo rzeczywiście trochę tak jest, że ludzie często potrzebują silnych bodźców po to, żeby naprawdę cokolwiek poczuć.
Chciałabyś się zmierzyć z fabułą, taką dużą?
Oczywiście, że bym chciała! Ale mam wrażenie, że to jest szalenie trudne. To jest teledysk razy milion. Nie miałabym problemu z wykreowaniem historii, które nadawałyby się na film. Największa trudność to napisanie dialogów, które nie brzmiałyby sztucznie, które oddawałyby język, jakim ludzie się na co dzień posługują. W gruncie rzeczy mam jeszcze za mało doświadczenia, żeby zrobić swój własny film. Zaczęłabym od czegoś krótszego, etiudy.
To musi być fascynujące, tworzenie zarysu filmu, potem panowanie nad nim na planie, kierowanie całą grupą ludzi tak, żeby opowiedzieli twoją historię.
Kierowanie, a czasem nawet prowokowanie ich, wkurwianie, wyciąganie z nich emocji. Do tego trzeba mieć talent, to trzeba wypracować. Nie bez przyczyny do szkoły filmowej w Łodzi na reżyserię nie przyjmowało się ludzi od razu po zdaniu matury tylko nieco starszych, często po studiach licencjackich. Bo człowiek musi dojrzeć i pewne rzeczy w życiu przeżyć, być o nie bogatszy, żeby być w stanie potem reżyserować.
Jesteś w stanie oglądać film, jeżeli nie podoba ci się muzyka?
Jestem w stanie, aczkolwiek muzyka potrafi mnie zirytować. Nie lubię muzyki, która ma mnie sztucznie wprowadzać w jakieś napięcie. Oczywiście ona musi ilustrować pewną scenę, ma zbudować napięcie. Nie powinna jednak robić tego nachalnie.
Czyli Hitchcock z całym swoim arsenałem intensywnej muzyki odpada?
Nie, nie, Hitchcock jest w porządku. Chodzi mi bardziej o współczesne filmy. Z kolei podobają mi się filmy kompletnie bez muzyki. Pamiętam Funny Games Hanekego, który jest praktycznie bez muzyki, a kiedy ona się już pojawia, to zaczyna grać bardzo mocno i w szokujący sposób wbija w fotel. Lubię też, kiedy muzyka używana jest w ciekawy, oryginalny sposób. To chyba do Interstellar Hans Zimmer skomponował muzykę organową, która ilustrowała kosmos. Brzmiała, jakby pochodziła z czasów baroku, a obraz był mocno hi-techowy. Oczywiście w moim filmie muzyka byłaby niesłychanie ważna.
A widzisz siebie w roli kompozytorki?
To jest duże wyzwanie, ale chętnie bym się go podjęła.
Tylko do swoich filmów czy cudzych też?
Do cudzych też, jak najbardziej.
To poproszę o kilka nazwisk.
Wspomniany Paul Thomas Anderson. Charlie Kaufman, który jest jednym z moich ulubionych i scenarzystów, i reżyserów. Agnieszka Smoczyńska, Jagoda Szelc, bo chętnie popracowałabym z kobietami. Jestem totalnie otwarta, ale wiem, że pomysł na współpracę musiałby we mnie zarezonować, a film musiałby poruszyć moją wyobraźnię.
Interesujesz się kinem społecznym, zaangażowanym?
Nie potrafię ci odpowiedzieć jednoznacznie. Wszystko zależy od tego, czy film jest dobry czy nie. Po prostu. Nie ma takiego gatunku, którego z założenia nie oglądam bądź oglądam namiętnie. Film społecznie zaangażowany może być świetny, a może być beznadziejny.
A ma dla ciebie znaczenie, kto zrealizował film, kto w nim zagrał? Pytam, bo Hollywood, ale nie tylko, sypie się ostatnio pod ciężarem skandali.
Zawsze bardzo mocno rozdzielałam twórczość danego artysty od tego, jakim jest człowiekiem. Jego twórczość od jego prywatnych sfer i jego ułomności, błędów życiowych, które popełnia. Wydaje mi się, że artyści to są generalnie szaleńcy, to nie są ludzie, u których szuka się normalności. To często ludzie, którzy po prostu mają bardzo specyficzną wrażliwość, inną niż pozostali. Mają pewien rodzaj obłędu i szaleństwa w sobie, inaczej nie tworzyliby takich dzieł. Więc zawsze to rozdzielam, nie wiem, czy czyjeś prywatne historie są w stanie na mnie wpłynąć aż tak bardzo, żeby już nigdy więcej nie włączyć sobie w odtwarzaczu płyty danego artysty, zespołu czy filmowca.
Wróćmy do muzyki. Skończyło się lato, skończyły się festiwale. Czy miałaś wrażenie, że było tak jak kiedyś, czy jednak pandemia coś w ludziach, w nas wszystkich zmieniła?
Pamiętam, jak rozmawialiśmy o tym wiosną. Wtedy sądziłam, że po powrocie festiwali, koncertów, już bez obostrzeń, wszystko wróci do stanu sprzed pandemii. I latem czułam się tak, jakby tych dwóch ostatnich lat rzeczywiście nie było. My, artyści, mieliśmy bardzo intensywny sezon, dawno nie czułam się tak wyczerpana, przemielona. Bo obok występów pracowałam też nad nowym materiałem. Jestem mimo to zadowolona, bo dostaliśmy od ludzi niesamowity feedback, często słyszałam, że gram najlepsze koncerty w swoim życiu. Teraz natomiast czuję smutek, że lato już odeszło, że jesień wjechała na pełnej…
To prawda, ale na osłodę masz to, że wraz z jesienią wjechała twoja nowa płyta.
Która powstała bardzo szybko i narodziła się trochę na kanwie jakichś moich osobistych doświadczeń, zadziałała na mnie bardzo terapeutycznie. Poczułam taki wiatr w żaglach, po raz pierwszy czułam taką dużą siłę w pisaniu po polsku. Tak jak mówiłam, myślę, że to jest początek jakiejś mojej nowej drogi.
Nasza rozmowa ukaże się w „Wiadomościach” ZAiKS-u. Zawsze mnie ciekawiło, na ile artyści są świadomi swoich praw, obowiązków, na ile się sprawnie poruszają w labiryncie przepisów.
To jest ciekawe pytanie, bo odpowiedź na nie cały czas się zmienia. Cały czas trwa dyskusja na temat praw autorskich. Weź na przykład obraz. Gdy publikujesz swoje prywatne zdjęcia na Instagramie, to właściwie kto jest jego właścicielem? Ty czy może aplikacja? Całą masę pytań rodzi też sztuczna inteligencja, która przejmuje trochę świat. Kto właściwie jest właścicielem dzieł, które tworzy taka sztuczna inteligencja? Takich pytań jest mnóstwo! Z muzyką jest na szczęście nieco prościej, ale prawa autorskie muszą być nieustanie aktualizowane, żeby nadążyć za rzeczywistością, w której się obracamy.
Czyli, gdyby się zgłosili do ciebie ludzie z ZAiKS-u i poprosili, żebyś usiadała z nimi i pomogła wskazać, co trzeba zmienić, to potrafiłabyś wytłumaczyć, co wymaga korekty, uaktualnienia?
Nie wiem, czy bym potrafiła, ale to na pewno byłaby bardzo ciekawa dyskusja. Chętnie wzięłabym udział w rozmowach o NFT, o tym, jak bardzo to wpływa na sztukę, na rynek. To jest niesłychanie ciekawe, że można sprzedawać, inwestować w coś, co istnieje tylko w wersji cyfrowej.
Ja podchodzę do tego ostrożnie, ale mam jedno NFT, dla ciekawości, sprawdzenia jak to działa. Uczestnicząc w koncercie Dolly Parton, dostałem plakat z koncertu właśnie w wersji cyfrowej. Fajnie się go ogląda na komputerze, ale wolałbym go widzieć na swojej ścianie w domu. A ty masz jakieś NFT?
Ja nie, ale moja managerka ma. Ja na razie cały czas próbuję pojąć moim rozumem, jaki jest w tym sens i logika, czemu to ma służyć, jakie można mieć z tego profity, jaki może mieć wpływ na moją branżę, na wszystkie inne branże. Ja to więc na razie sobie obserwuję, przyglądam się jako bardzo dziwnemu zjawisku, ale też megaciekawemu.
Tak naprawdę jestem dość analogowa. Cały ten świat sztucznej inteligencji, cyfryzacji wszystkiego z jednej strony mnie ciekawi, ale z drugiej strony trochę przeraża.