Żywot krytyka szczęśliwego

Łukasz Maciejewski
4.05.2022

Każda historia krytyka filmowego jest jednostkowa, każda opowieść indywidualna

Próbuję sobie wyobrazić, co by było, gdyby. Co by było, gdybym urodził się trochę później, w innych czasach, w kompletnie innym układzie medialnym. Podejrzewam, że nie wybrałbym tej profesji. Nie zostałbym krytykiem. Uznałbym, zapewne słusznie, że dziennikarstwo filmowe to nie jest dobry pomysł dla mnie. Nigdy nie chciałem być celebrytą, osobą rozpoznawalną, rozpychać się łokciami, a dzisiaj ta cecha wydaje się wręcz pożądana. Z drugiej strony, na warsztatach dziennikarskich, na które jestem od czasu do czasu zapraszany, patrząc w błyszczące, pełne wiary oczy młodych uczestników takich spotkań, mówię im, i jest to zgodne z moją wewnętrzną prawdą, że uprawiam model krytyki szczęśliwej, czy raczej krytyki uszczęśliwiającej. Nie w sensie samozadowolenia z siebie, ale wynikającej z poczucia sensu z pracy i życia. Tak, jestem krytykiem szczęśliwym. I szczęśliwym człowiekiem.

***

Warto przy okazji spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie – czym jest dzisiaj recenzja teatralna i filmowa, czym powinna być? Łacińska etymologia słowa, „recensio” – spis, przegląd – nie brzmi zbyt ponętnie. Recenzja chce być czymś zdecydowanie więcej niż spisem, objaśnieniem, informacją. Recenzja jest utworem literackim, a przynajmniej tak się czasami zdarza. Ten utwór ma jednak określone funkcje. Owszem, informuje, objaśnia zjawisko jakim jest spektakl teatralny, nowa płyta albo premierowy film, ale ważniejsza jest ocena.

Krytyk-autorytet w swojej dziedzinie, zachęca lub zniechęca do przeczytania książki, obejrzenia filmu. Ważne jest, żeby zarówno entuzjazm, jak i sceptycyzm, zostały poparte argumentami, by wynikały z autentycznej potrzeby podzielania się wrażeniem po spotkaniu z dziełem literackim czy muzycznym, a nie wynikały z potrzeby podbudowania własnego ego lub, co gorsza, z kompleksów.

Na warsztatach dziennikarskich mówię często młodzieży o ogólnych schematach pisania recenzji. Zwłaszcza dla początkujących tego rodzaju rady dotyczące podstaw organizacji tekstu są przydatne i pomocne. Im dalej jednak w las, im więcej zawodowych doświadczeń, tym nie tylko łatwość w pisaniu jest większa, a zasób słownictwa bogatszy, ale przy okazji klaruje się z wolna coś, co określamy własnym stylem. Reguły pisania recenzji zapamiętuje się podprogowo, ważniejsza jest jednak w tym momencie swego rodzaju wolność piszącego, wyłamywanie się od schematów. Tylko takie teksty ostatecznie będą zapamiętane, tylko takie mają szansę na przetrwanie.

Owe żelazne części składowe recenzji to przede wszystkim pamięć o kompozycji. Recenzja powinna zawierać kilka żelaznych elementów – w uproszczeniu chodzi o część informacyjną, w której pojawiają się nazwiska, treść dzieła, także kontekst historyczny czy kulturowy. Sąsiaduje z nią część analityczna, tam właśnie recenzent zamienia się w krytyka, interpretuje zjawisko, szuka i odnajduje sensy w opisywanym dziele, oraz potrafi to zapisać. Wreszcie trzecia, najważniejsza partia tekstu – oceniająca. Najważniejsza i często najtrudniejsza, wymagająca niekiedy odwagi, przejrzystych kryteriów, co w przypadku oceniania sztuki jest trudne, prawie niemożliwe. Ocena dzieła to spór z twórcą, dyskusja z nim, a czasami zachwyt. Wszystkie te emocje są uzasadnione, ważne by wynikały z autentycznych odczuć autora. Szczerość i uczciwość nie tylko w sztuce jest cnotą. W pisaniu o sztuce również.

Piszący o filmie powinien pamiętać o tym, kto będzie adresatem tekstu, kto tę recenzję przeczyta. Zupełnie inaczej piszę teksty do „Kwartalnika Filmowego”, inaczej posty na Facebooku. To są odmienne szkoły pisania – łączy je jednak zawsze, a przynajmniej powinna łączyć, wiedza piszącego, wiedza głębsza niż znajomość tematu przyswojona przez większość czytających, ale także znajomość kryteriów oceny, wreszcie subiektywizm. W krytyce obiektywizm nie istnieje. George Bernard Shaw pisał: „Nigdy w życiu nie napisałem obiektywnej krytyki i mam nadzieję, że nigdy mi się to nie zdarzy”. Podpisuję się pod tym zdaniem. Nigdy w życiu.

***

Kwestia kolejna, komu krytyka jest dzisiaj potrzebna, po co pisze się recenzje? Wydawałoby się, że w medialnym i socialmediowym rozprężeniu każdy może być dzisiaj krytykiem, opiniować cudzą twórczość. Specjalistów od komentowania kina (teatru, literatury) jest więcej niż tworzących artystów. Mimo to, będąc częścią tej profesji od kilkunastu lat, nie mam poczucia zbędności. Przeciwnie, wciąż towarzyszy mi poczucie, że moja praca ma sens, jest potrzebna.

To jak wizyta w galerii malarstwa. Można oglądać wystawę bez planu, zaufać intuicji. To stanowi pewnie osobną jakość, ale o ileż wartościowsza wydaje się obserwacja tych samych dzieł po wcześniejszym wprowadzeniu przez kuratora czy krytyka sztuki. Wiemy wtedy więcej, potrafimy odnaleźć właściwy klucz do rozeznania intencji artysty, a przy okazji wciąż korzystać ze świętego prawa widza i odbiorcy do własnej, niepodległej interpretacji. Podobnie jest z kinem. Sam czuję się kontynuatorem linii wyznaczonej niegdyś przez prekursora polskiej krytyki filmowej, profesora Aleksandra Jackiewicza, który twierdził, że krytyk filmowy ma obowiązek być erudytą w wielu dziedzinach. Traktuje kino, film jako punkt wyjścia do analizy dzieła filmowego w kluczu filozoficznym, plastycznym czy socjologicznym. Oczywiście, czasy się zmieniły, trudno wyobrazić sobie obszerne analizy dotyczące kina czy teatru drukowane w popularnych tygodnikach (za czasów Jackiewicza to była codzienność), ale przecież wciąż warto szukać tekstów, które się wyróżniają. Są nie tylko manifestacją wiedzy filmowej piszącego, ale także znawstwa w innych dziedzinach. Tak, recenzent powinien być w jakimś stopniu mentorem, autorytetem wprowadzającym do świata filmu lub ten świat objaśniającym.

Gdybym nie miał poczucia, że moje pisanie, opowiadanie o kinie jest potrzebne, od dawna dałbym sobie spokój. Tymczasem właściwie coraz częściej, coraz młodsi kinomani podchodzą do mnie na spotkaniach autorskich, dziękują i proszą, żebym trzymał kurs, bronił wartości. Dopóki są.

A co z reakcjami twórców? Bywa różnie. Wielokrotnie w wywiadach z aktorami czy reżyserami można przeczytać, że z zasady nie śledzą recenzji. Trudno mi w to uwierzyć. Być może niektórzy rzeczywiście pomijają je, ale to zdecydowana mniejszość. Moment premiery teatralnej czy filmowej to podsumowanie wieloletniej często pracy, trudnej, niewdzięcznej, obarczonej dużym ryzykiem. Przyjęcie filmu obwarowane jest zatem niepokojem, a każdy pozytywny głos liczy się na wagę złota.

Pamiętam kilka przykrych sytuacji, kiedy po napisaniu krytycznej recenzji zostałem zaatakowany przez twórców, oskarżony o różne rzeczy – w tym o głupotę i brak kompetencji. Niekiedy po wielu latach nawet okazywało się, że reżyser zna moją krytyczną recenzję na pamięć. Wciąż chowa urazę. Były też momenty trudniejsze. Jeden z urażonych reżyserów starał się usunąć mnie z redakcji, ktoś inny zareagował naprawdę nerwowo, nie szczędząc wyrażanych publicznie inwektyw. Nigdy na to nie reagowałem, nie tłumaczyłem się, to nie jest moja rola. Było mi przykro, ale zdawałem sobie sprawę, że taki jest los krytyka, mój los. Że gdybym ugiął się lub przestraszył albo skłamał – pisząc, byłby to koniec mojej pracy.

Z drugiej strony, wciąż otrzymuję wyrazy wdzięczności od twórców. To są wzruszające, podnoszące na duchu wyznania, z których dowiaduję się, że tekst pozwolił niektórym reżyserom zobaczyć swoją pracę na nowo albo że trafiłem na cięższy moment w życiu znakomitego aktora – a przeczytana przezeń recenzja pomogła mu wyjść z dołka. W tej pracy są momenty trudniejsze i łatwiejsze, chwile zmęczenia i podważania sensu uprawiania tego zawodu, ale potem listonosz przynosi list od pana Jerzego Antczaka, twórcy Nocy i dni, w którym czytam: „Kochany Mój, jest Pan w moim życiu wartością nadrzędną. Wielkim Darem Losu. Niech Pan kontynuuje swoją misję promocji Kina tego sprzed lat i tego nowego i robi wszystko, aby w gorączce dnia codziennego, kaleczony arogancją i kłótniami o prawie, a raczej bezprawiu do regulowania narodowej egzystencji tej w życiu i Sztuce, nie zagubił naszej przyjaźni”. Dostaję taki list i wszystko wraca do normy. Znowu się uśmiecham. Tak, recenzent też chce być czasami zrecenzowany. Najlepiej na sześć gwiazdek.

***

Komu zatem potrzebny jest dzisiaj krytyk filmowy czy szerzej: krytyk kulturalny, kim w ogóle jest? Kim jestem? Parametry są rozchwiane jak nasze czasy, a definicja właściwie nie istnieje. W chwilach euforycznych myślę o sobie, że jestem przewodnikiem między artystą a widzem, że przez wiele lat zbierałem wiedzę z różnych dziedzin właśnie po to, żeby dzisiaj poczuć, że mam prawo interpretować dzieło sztuki albo sztukę popularną i nie muszę się tłumaczyć ani przepraszać za moje sądy. Co więcej, chwilami mam poczucie, że te sądy komuś i czemuś służą i na pewno nie chodzi w tym przypadku o mnie. Piszę dla ludzi, ale zawsze tak jakbym pisał dla siebie. Jakbym sam chciał być czytany.

Dzisiaj zresztą myślę o sobie dużo surowiej niż kiedyś. Im dłużej pracuję w zawodzie, im więcej tak zwanych sukcesów, tym ocena moich osiągnięć staje się coraz bardziej powściągliwa. Do tego stopnia, że kiedy jakiś czas temu pojawiła się propozycja wydania moich dawnych tekstów, po ich przejrzeniu uznałem, że to się jednak nie nadaje do druku. Przykra w gruncie rzeczy konstatacja, przesądzająca o tym, że może my – krytycy – tak naprawdę istniejemy tylko na chwilę, na moment czytania. Dawniej złośliwcy twierdzili, że los recenzji prasowej jest przesądzony. Praca krytyka i tak w końcu ląduje w koszu. Chcieli być złośliwi, ale mieli rację. Większość moich tekstów nie istnieje, nie zaistnieje nigdy, zostały obliczone na jeden moment. Datę wydarzenia, w którym uczestniczyłem lub datę filmowej premiery. Stare teksty zostały przykryte nowymi inicjatywami, wyzwaniami. Kosza na prasę też już nie ma. Prasa drukowana zniknęła razem z nim (tym większa satysfakcja, że wciąż mamy jednak drukowane „Wiadomości” ZAiKS-u). Gdzie więc dzisiaj lądują nasze teksty publikowane w internecie? W niepamięci najczęściej. Kosz na śmieci nazywa się teraz spamem. Tam lądujemy. Czy to smutne? Chwilami, może. Czy przygnębiające? Niekoniecznie.

Piszę, ponieważ czuję, że chcę być czytany; w ocenie dzieła filmowego używam ustanowionych przez siebie argumentów, ponieważ wiem, że trafiają do innych – do wąskiej grupy być może, czasami do twórców. Nie martwię się zanadto, że moje pisanie o filmie to nie są dzieła, które przetrwają. Znam swoje miejsce w szeregu. Najczęściej jestem rzemieślnikiem z własnym stylem uprawionego rzemiosła krytycznego. Bardzo rzadko mam poczucie, że udało się zrobić coś więcej, napisać lepiej. I są to chwile uniesienia, radości towarzyszącej artystom. Dzień jest uratowany, tydzień lub rok. Piszę, więc jestem.

A przecież, z tego również zdaję sobie doskonale sprawę, dzisiaj pisanie o kinie czy pisanie o kulturze jest zajęciem niszowym, pretekstowym, na pewno nie przynoszącym ani profitów ambicjonalnych, ani stabilności finansowej. Trzeba sporo się napracować, żeby mieć komfort swobodnego pisania o kinie, ale warto, moim zdaniem wciąż warto o kinie pisać. Nie tylko oglądać, prowadzić, organizować imprezy.

Nie tak dawno spotkałem się z licealistami w małej miejscowości. Uczniowie sami to zorganizowali, sami mnie zaprosili. Kiedy przyjechałem, zobaczyłem wykonany przez nastolatków afisz z moim zdjęciem i wykaligrafowanym podpisem: „Łukasz Maciejewski udowadnia, że pisanie o kinie może być literaturą”. Ci młodzi ludzie wzruszyli mnie do łez. Ich reakcja była potwierdzeniem, że trzeba, warto ciągnąć ten wózek, nawet jeżeli czasami wydaje się, że pisze się właściwie dla nikogo, że nikt tego nie czyta, nikogo to nie obchodzi. Jedno spotkanie z licealistami – i opcja diametralnie się zmienia. Dla takich spotkań pracujemy. Są świętem, ale codzienność również może być ciekawa.

Kiedy zaczynałem przygodę z pisaniem o kinie, działałem w dużej mierze intuicyjnie, podświadomie. Krytyka filmowa to nie był dla mnie plan na życie. Maria Kornatowska, zmarła dziesięć lat temu wybitna krytyczka filmowa, powiedziała mi kiedyś: „Łukaszu, nie znam nikogo, kto marzyłby o tym, żeby pisać o kinie”. Zastanawiające, ale prawdziwe. Dziewczynki chcą być księżniczkami, chłopcy strażakami (nie mam pojęcia, kim teraz chcą być chłopcy), ale krytyka filmowa? Wykluczone. A zatem chodzi o proces, długą drogę, odkrywanie kina i fascynację nim, bo nie wierzę, że można zostać krytykiem ze złości albo z nienawiści. Taka droga nie jest możliwa.

***

Każda historia krytyka filmowego jest jednostkowa, każda opowieść indywidualna. W moim przypadku, mam takie wrażenie, los nieustannie decydował za mnie. To dlatego czuję się niekiedy jak bohaterowie późnych filmów Kieślowskiego. Jesteś, bo ktoś cię odkrył; jesteś, bo zostałeś zauważony, chociaż sam zrobiłeś niewiele, absolutne minimum. Jesteś, przy całej świadomości, że innych nie ma. Ty jesteś.

Zaczęło się od zachwytu Amadeuszem Formana. W szkole podstawowej otrzymałem z wypracowania piątkę z trzema wykrzyknikami (szóstek nie było), a przenikliwa polonistka powiedziała mi: „Powinieneś oglądać dużo filmów, pisać o filmie, robisz to lepiej niż cokolwiek innego”. Byłem za młody, żeby o tym pamiętać. Przypomniałem sobie te słowa po wielu latach, kiedy mojej nauczycielki już nie było. Nie zdążyłem jej podziękować, tak jak nie podziękowałem dziesiątkom osób, które, nie bardzo wiadomo dlaczego, zaufały akurat mnie, zawstydzonemu, niepewnemu siebie chłopcu z Tarnowa, pomagali, wspierali, promowali, a potem życzliwie komentowali moje działania. To było ważne, najważniejsze, zwłaszcza w momentach, kiedy pokonywałem pierwsze etapy aktywności krytyka filmowego. To było bezwiedne, w dużym stopniu nieświadome, moje awanse stanowiły konsekwencje działania tych, którzy we mnie uwierzyli, na mnie liczyli, starali się, bym nie zginął w tłumie.

Jestem świadomy kredytu zaufania, jakim zostałem wówczas obdarzony. Być może dlatego wciąż wolę być niemodny. Piszę (chociaż wcale już bym nie musiał), ponieważ wierzę w słowo pisane, wierzę w interpretację historycznofilmową, i w moim przypadku chodzi o dług wdzięczności spłacany w ratach tym, którzy kiedyś we mnie uwierzyli, inwestowali we mnie swój czas i energię.

Ułomki pamięci. List licealisty wysłany na adres „Kina” po obejrzeniu filmu Przez dotyk Magdaleny Łazarkiewicz i zaadresowany na nazwisko męża reżyserki, Piotra Łazarkiewicza, pracującego wówczas w redakcji. Łazarkiewicz odpisała mi. Poważnie, empatycznie potraktowała nastolatka z Tarnowa. To było święto. Dalej, pierwszy wyjazd do Gdyni, na festiwal, a tam pokaz specjalny Teatru Telewizji Małego Księcia według Saint-Exupéry'ego i spotkanie z grającym w tym widowisku lisa Krzysztofem Majchrzakiem. Powiedziałem na tym spotkaniu coś osobistego, pewnie dziecinnego, ale Majchrzak, wielka gwiazda, wcale mnie nie zignorował. Dostrzegł potencjał, zaprosił na piwo (wypiłem herbatę, pierwszy łyk alkoholu miałem dopiero przed sobą). I tak zaczęła się nasza, trwająca blisko trzydzieści lat, przyjaźń. Albo kilka lat później, już w liceum, wizyta w Krakowie, spotkanie o Jerzym Grotowskim, gościem była Maja Komorowska. Po spotkaniu podszedłem do pani Mai. Coś mnie tknęło, poczułem, że jej akurat mogę się zwierzyć. Przyjęła mnie serdecznie. Przytuliła tak mocno, że siłę tamtego uścisku czuję do dzisiaj. Po doświadczeniach tego typu nie znałem już innego drogi. Tylko filmoznawstwo, tylko pisanie.

Miałem może tę tylko przewagę nad innymi, nad rówieśnikami (z całego mojego rocznika tylko ja uprawiam ten zawód), że już wtedy wiedziałem na pewno, że tylko to chcę robić. Mniej ciekawiły mnie kolokwia, bardziej przeprowadzanie wywiadów do „Filmu”, poznawanie ludzi, szukanie siebie najpierw w kinie, potem – to dzięki arcydziełom Lupy – również w teatrze i absolutna niechęć do tego, żeby robić w życiu cokolwiek innego.

Nie pasuję zatem do obiegowych, czyli rzadko prawdziwych stwierdzeń, że na filmoznawstwo idą ci, którzy nie spełnili się jako aktorzy, reżyserzy, scenarzyści albo traktują studia jako pomost do uprawiania innych zawodów. Wiem, że tak się zdarza – pamiętam chociażby wielogodzinne rozmowy z nieodżałowanym Marcinem Wroną, niemal moim rówieśnikiem. My, zakochane w polskim filmie dzieciaki z Tarnowa, wspólnie obgadywaliśmy naszą świetlaną przyszłość w branży. On od początku chciał być reżyserem, ja nie widziałem siebie w tej roli (ani w żadnej innej), chciałem oglądać filmy, pisać o kinie. Marcin po latach zadzwonił do mnie i powiedział coś w rodzaju: „Wiesz, czasami wspominam naszą przeszłość i wydaje mi się, że stało się najlepiej jak mogło się nam przytrafić, robimy swoje”. Tak, to jest definicja. Robić swoje.

***

Nigdy nie obrażałem się na czasy, że się zmieniają, ale starałem się do nich dostosować. To mi pomogło. Gdybym w pierwszych latach studiów usłyszał, że za parę lat będę pracował w telewizji, prowadził swoje programy w internecie, będę organizatorem i dyrektorem wielu festiwali i imprez, że jako krytyk zwiedzę połowę świata, mocno bym się zdziwił. I chyba uciekłbym z tych studiów. Z zadziwienia, ale i z przerażenia, że przy moim temperamencie to nie jest absolutnie możliwe. To się nie uda.

Nie, nie wszystko się udało, ale nie zawieszam broni. Wciąż szukam nowych pomysłów na siebie, ciekawią mnie innowacyjne technologie, chcę brać czynny udział w tej rewolucji. I ciągle nie znalazłem odpowiedzi na pytanie, kim jestem – wobec artystów, wobec kina, wobec siebie. Nie wymagam wielkich definicji, to do mnie nie pasuje, ale mam wrażenie, że kiedyś, dawno temu, po obejrzeniu w towarzystwie mamy Amadeusza w kinie Kosmos w Tarnowie, od wspomnianej wcześniej polonistki usłyszałem słowa, które zaważyły na moim losie. Okazały się przesłaniem i mottem. I że dzisiaj, po ponad trzydziestu latach uprawiania zawodu, nie mam poczucia straconych lat ani niewykorzystanych szans. Jestem dokładnie w tym miejscu, w którym chciałem być. Uczę się wciąż kina, kocham swoją pracę, kocham swoje życie. To się zdarza. Żywot krytyka szczęśliwego.

#Artykuł z kwartalnika
#Łukasz Maciejewski