Ze Sławkiem Wierzcholskim, wirtuozem harmonijki ustnej, wokalistą, autorem tekstów rozmawia Rafał Bryndal
W jednej ze swoich najbardziej popularnych piosenek, Chory na bluesa, śpiewasz: „Czternasty października, siedemdziesiąty rok / A w radiu ta muzyka, to był prawdziwy szok!”. To rzeczywiście był ten dzień, kiedy poczułeś bluesa?
To licentia poetica, pasowała mi ta fraza do melodii. Trochę nagiąłem, bo tak naprawdę pierwszy raz usłyszałem bluesa w radiowej Trójce w audycji Majki Jurkowskiej „Blues wczoraj i dziś”. To był pewnie 1976 rok, ale „siedemdziesiąty szósty” brzmi gorzej. Wtedy w audycji świętej pamięci Majki usłyszałem duet Sonny’ego Terry’ego i Browniego McGhee i jakbym dostał czymś w głowę: śpiew, gitara i harmonijka ustna. Zrozumiałem, że muzyka to coś ważnego, pięknego, coś, co mnie porusza. Ale nie mam pojęcia, dlaczego akurat blues zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, że został ze mną na całe życie.
W połowie studiów wyjechałeś do Stanów. Grałeś już wtedy na harmonijce?
To skomplikowana sprawa, bo czy instrumenty produkowane przez Fabrykę Instrumentów Muzycznych w Częstochowie można było nazwać harmonijką? (śmiech). Zakład był przykrywką dla fabryki zbrojeniowej, z której wychodziły może i dobre granaty, ale nie harmonijki ustne. Coś tam więc grałem, ale te instrumenty były naprawdę szkodliwe dla zdrowia, można było sobie trwale poharatać usta.
Jedziesz zatem do Stanów jak do źródeł, do korzeni bluesa, by przy okazji kupić lepszy instrument?
Szczerze mówiąc, wyjechałem do dziewczyny. Nic z tego na dłuższą metę nie wyszło. Jedyna wtedy miłość, jaka pozostała, to miłość do bluesa.
Pamiętam, gdy wróciłeś, stałeś się naszym rodzimym bluesmanem, poza tym jak nikt inny mówiłeś po angielsku.
Ten język mnie fascynował od dziecka i dzięki niemu mogłem swobodniej śpiewać.
W tym roku mija 40 lat twojej pracy artystycznej. Od którego momentu stałeś się zawodowym twórcą?
Dokładnie w 1982 roku razem z moim zespołem Nocna Zmiana Bluesa – notabene nie cierpię tej nazwy – dostaliśmy pierwszy raz pieniądze za granie. Nie była to oczywiście wielka kasa, ale poczułem się profesjonalistą, bo zapłacono nam za występ. Muszę powiedzieć, że wówczas mieliśmy szczęście do menadżerów. Na początek to był Sławek Krupowicz, szef toruńskiego studenckiego klubu Imperial, który wziął nas pod swoje skrzydła; potem przez wiele lat naszym menago był Grzegorz Grabowski. Oni sprawili, że poczułem sens tego, co robię. Uwielbiałem występować i, ku mojemu na początku zdziwieniu, dostawałem za to pieniądze. Teraz po latach uważam, że nic lepszego nie mogło się w moim życiu zdarzyć.
No tak, bo z Nocną Zmianą Bluesa zawojowaliście najpierw Toruń, a potem już całą Polskę.
Można tak powiedzieć. Zawsze dużo koncertowaliśmy, właściwie nie ma miasta, gdzie byśmy nie grali. Zresztą nie tylko w miastach, bo grywało się w najróżniejszych miejscach. Lata 90. to był wspaniały czas dla bluesa. Był Stevie Ray Vaughan, Blues Brothers, a w Polsce Elżbieta Mielczarek, reaktywowany Tadeusz Nalepa, no i Dżem. Każdy oczywiście w odmiennej stylistyce, ale my też się jakoś w tym odnajdywaliśmy.
Wspomniałeś, że nie podoba ci się nazwa Nocna Zmiana Bluesa.
Nie podobała mi się od samego początku. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że będę tyle lat grał, koncertował i nagrywał, ale podświadomie czułem, że Nocna Zmiana Bluesa to nazwa mało praktyczna, bo za długa.
Nasz ówczesny skrzypek uważał jednak, że jest idealna. Miała oznaczać, że władza nam nie pozwala grać w dzień, więc gramy po nocach. Pod taką nazwą zagraliśmy w 1982 roku na festiwalu w Białymstoku i zrobiliśmy furorę. Nazwa się przyjęła, byliśmy z nią kojarzeni i żal było to zmieniać. Potem się okazało, że przeszkadza szczególnie na zagranicznych trasach i od pewnego czasu zacząłem już całość firmować własnym nazwiskiem (też nie najłatwiejszym dla cudzoziemców).
Czy są koncerty, których nigdy nie zapomnisz?
O, wiele ich było, w latach 90. graliśmy przecież po sto dwadzieścia, sto czterdzieści koncertów rocznie. Ale te szczególne to na przykład nasze trzydziestolecie, zagraliśmy z big bandem jazzowym na Przystanku Woodstock. Konkurencja niemała, bo na dużej scenie grał syn Boba Marleya. Ale daliśmy radę, wielu słuchaczy przychodziło pod naszą scenę i tak zebrało się podobno 50 tysięcy ludzi. Tak, Przystanek Woodstock jest zawsze niezwykły. Graliśmy na nim kilka razy. Ale jest jeszcze inny niezapomniany występ, bardzo szczególny. To było jakieś sześć lat temu. Najpierw pojawiła się wiadomość w radiu, że powodu oszczędności zdecydowano, iż hejnał mariacki nie będzie grany na trąbce, a na harmonijce. Podawano tę informację we wszystkich serwisach. Ale ponieważ to był 1 kwietnia, nikt w to nie uwierzył. A tu proszę, południe, godzina dwunasta, jestem w Krakowie na Wieży Mariackiej i gram na harmonijce. Wszystko było oczywiście ustalone z dyrektorem Programu I Polskiego Radia i z prezydentem Krakowa. Wzruszające to było, bo jestem z pokolenia, które pamięta, że zawsze latem punktualnie o dwunastej ze wszystkich okien słychać było hejnał i te kroki. I wiesz, mogłem się przekonać, że, po pierwsze, hejnał zawsze jest transmitowany na żywo, o czym nie wszyscy wiedzą, czasem nawet można usłyszeć jakiś błąd. Ponadto w Warszawie jest płyta na wypadek, gdyby coś się stało hejnaliście, wtedy hejnał będzie odtworzony z płyty. Moja harmonijka też została nagrana.
Pytając o najważniejsze koncerty myślałem, że powiesz o koncercie z B.B. Kingiem…
A tak, dwa razy nam się to zdarzyło. W 1986 roku witaliśmy go na lotnisku na Okęciu i był to o tyle przełomowy moment, że Nocna Zmiana Bluesa z dnia na dzień stała się znana i rozpoznawana w Polsce. Telewizja miała raptem dwa programy, ale wszystkie serwisy informacyjne na obu kanałach pokazały moment przyjazdu B.B. Kinga, kiedy ja stoję i śpiewam jakimś bulgoczącym głosem utwór Caldonia – King się śmieje i śpiewa razem ze mną. To się wszystkim ogromnie podobało, że oto nasze chłopaki witają mistrza. Bo w tamtych czasach przyjazd gwiazdy światowego formatu to nie było takie oczywiste. To było ogromnie ważne wydarzenie. W pewnej chwili King wziął nawet instrument od naszego gitarzysty i zagrał z nami. Dziesięć lat później przyjechał ponownie do Polski i grał w Kongresowej, a my graliśmy już jako suport. No i co tu dużo gadać, zagraliśmy tak dobrze, że publiczność domagała się bisu. Powiedziałem, że nie wyjdę, nie będę bisował przed mistrzem. I wtedy Mariusz Adamiak, ówczesny szef Klubu Akwarium, ten w cylindrze, mówi: „Już, kurwa, na scenę!”. Noo, na takie dictum szefa… nie mogłem nie wyjść. Zagraliśmy ten bis. Później poszedłem do Kinga z gitarą, którą mam do tej pory, z prośbą, żeby złożył na niej autograf, a on pokręcił głową i powiedział: „No, jeszcze nikt nigdy w życiu przede mną nie bisował” (śmiech).
Muzykujesz na różne sposoby, ale jesteś propagatorem bluesa, masz audycje radiowe, w których mówisz o muzyce i bluesie.
W połowie lat 80. trafiłem na książkę The Blues Roberta Palmera. To kluczowe dzieło, jeśli chodzi o historię bluesa. Postanowiłem ją przetłumaczyć, ale nie było to takie łatwe, jak myślałem. Wciągnęło mnie to jednak na tyle, że połowę tej książki przetłumaczyłem, zapisując tekst w zeszycie, bo wtedy jeszcze nie miałem komputera. Na festiwalu w Brodnicy spotkałem redaktora Włodka Kleszcza, któremu pokazałem mój przekład, a on stwierdził, że to jest materiał na audycję. No i w ówczesnym Programie IV Polskiego Radia czytałem tłumaczenia i ilustrowałem nagraniami ze swoich płyt, których sporo przywiozłem ze Stanów. Robiłem to przez dwa lata i na tyle dobrze, że jak już musiałem się rozstać z Programem IV, to zaraz Paweł Sztompke z Trójki zaproponował mi autorską audycję, gdzie spędziłem kolejnych 12 lat. Zrobiłem dla „Trójki” ponad tysiąc pięćset autorskich audycji!
W karierze każdego są jakieś przełomowe momenty, które sprawiają, że coś się zmienia w życiu artystycznym.
Wiesz, jeszcze nikt mnie o to nie pytał, ale przychodzi mi go głowy jeden taki moment. Początek lat 90., graliśmy w Sandomierzu. To była impreza plenerowa. Dookoła mury starego polskiego miasta. Przed nami mnóstwo ludzi, a ja śpiewałem w owych czasach wyłącznie po angielsku. Bo na początku, jak większość muzyków zafascynowanych bluesem, chciałem się zbliżyć do moich ideałów. Chciałem śpiewać jak ci starzy amerykańscy muzycy. Nagrałem zresztą wtedy kilka płyt z moimi wersjami bluesowych klasyków, raczej mniej znanych, bo starałem się mimo wszystko nie grać tak oczywistych rzeczy jak Sweet Home Chicago. Dlatego zaczynałem od śpiewania po angielsku. Przyszedł jednak ten koncert w Sandomierzu. Gramy na rynku, ale coś mi tu nie pasuje. Mnóstwo ludzi słucha, a ja muszę tłumaczyć, o czym śpiewam. Pomyślałem wtedy, że trzeba to zmienić. Muszę zacząć pisać swoje teksty po polsku, co na początku wcale nie było takie łatwe. Bo o czym śpiewać? No i wtedy zwróciłem się do ciebie, żebyśmy pisali razem, bo ty już miałeś pozycję człowieka, który świadomie pisze teksty nagradzane na festiwalach studenckich i nie tylko.
To było wieki temu. Od tamtej pory napisałeś już sam wiele tekstów, których tematyka ewoluowała.
Zdecydowanie tak, ale to było takie szukanie trochę po omacku. Miałem zawsze ogromny szacunek dla Tadeusza Nalepy i Bogdana Loebla, od którego zresztą wiele się nauczyłem. Ale jego widzenie świata mi wtedy zupełnie nie odpowiadało. Bogdan uważał, że życie jest ciężkie, a na końcu jest śmierć, co pewnie jest prawdą. Tyle że ja myślałem: „Po co jeszcze o tym pisać i śpiewać?”. I chciałem raczej, żeby to było coś takiego jak Louis Jordan, The Blues Brothers, czyli blues z bardzo pozytywnym przekazem. Po latach moje ówczesne teksty wydają się trochę naiwne, wesołkowate, ale szczere.
Miałem wtedy dylemat, bo według mnie teksty nie powinny być za bardzo osobiste, skoro są na sprzedaż. Bogdan Loebl powiedział mi jednak, że to działa wręcz przeciwnie. Nasze pisanie musi wypływać z naszych przeżyć i uczuć. Wtedy tekst jest coś wart. Nie może być oderwany od tego, co czujemy. Bardzo jestem mu wdzięczny, że mi to uzmysłowił, bo był dla mnie zawsze autorytetem. Od tamtej pory nie boję się pisać tekstów intymnych.
Spotkania z mistrzami człowieka dowartościowują. Miałeś przyjemność spotkać jakichś jeszcze innych mistrzów?
Bruce’a Willisa, który dla wielu jest z pewnością mistrzem. Niewielu wie, że ten znakomity aktor przez ileś tam lat był zawodowym muzykiem. Naprawdę świetnie śpiewa i gra na harmonijce. Mam dwie jego płyty. Kilka dobrych lat temu Willis przyjechał do Polski, żeby podpisać kontrakt na reklamowanie wódki Sobieski. Organizatorzy tego spotkania chcieli jakoś uhonorować mistrza. Wzięli więc ode mnie harmonijkę (do dziś mi za nią nie zapłacili) i wygrawerowali tam napis, że dla Bruce’a Willisa od fanów czy coś w tym stylu. Na spotkaniu mistrz siedział na kanapie, a my graliśmy. Po tym krótkim występie chciałem do niego podejść. Ochroniarz z łaską mnie do niego dopuścił. Nie pozwolił mi jednak z nim rozmawiać. Mimo wszystko coś tam zagadałem, ale Bruce był tak zmęczony Sobieskim, że tylko coś burknął…
W 1989 roku występowaliśmy w Niemczech przed legendarnym zespołem Blues Brothers. Graliśmy na tyle dobrze, że przyszedł do nas ich bębniarz Danny Gottlieb, który gra na co dzień z Patem Methenym, i podłączył się do nas.
Dla wielu młodych ludzi stałeś się już mistrzem. Jak się czujesz w roli mentora?
Lubię przekazywać wiedzę i dzielić się doświadczeniem. Stąd te moje dwie książki – pierwszy w Polsce podręcznik gry na harmonijce Harmonijka i blues i, po kilku latach, coś dla bardziej zaawansowanych: Sekrety harmonijki. Przez wiele lat prowadziłem warsztaty gry na tym instrumencie. Mamy teraz w Polsce sporą grupę osób grających naprawdę na bardzo wysokim poziomie, europejskim, i właściwie wszyscy z nich to moi uczniowie sprzed lat. Oczywiście w większości przypadków przerośli mistrza. Kiedyś, gdy trzeba było gdzieś w filmie dograć harmonijkę, to dzwoniono do mnie. Teraz najczęściej w takiej sytuacjach daję kontakty do moich uczniów, którzy robią to lepiej, czasem szybciej.
Stworzyłeś nawet festiwal poświęcony harmonijce.
Od dziewiętnastu lat organizujemy w Toruniu Festiwal „Harmonica Bridge”. To impreza, która nie jest festiwalem bluesowym, tylko festiwalem harmonijkowym. Na harmonijce można grać praktycznie wszystkie gatunki muzyczne: jazz, muzykę country, muzykę folkową, a nawet poważną. Są muzycy, którzy potrafią na tym prostym instrumencie stworzonym do grania prostych melodii ludowych grać takie wyrafinowane kompozycje, że budzą ogólny podziw. To właśnie oni głównie przyjeżdżają co roku z całego świata na nasz festiwal.
Oprócz bluesa, harmonijki bardzo udanie uprawiasz inne gatunki muzyczne.
Robiąc to już od tylu lat, zacząłem poruszać się w innych gatunkach, chociaż zawsze blues był punktem wyjścia. Tak było w przypadku płyty „Polski Blues”, która zwiera blues grany na polskich instrumentach ludowych. Podobnie było z moim projektem „Blues w Filharmonii”. Zacząłem też tworzyć muzykę do filmów, do spektakli. Chyba najważniejszym moim osiągnięciem z tego gatunku jest muzyka do musicalu Tajemnica Tomka Sawyera na kanwie książki Marka Twaina z librettem Jerzego Andrzeja Masłowskiego,
wystawianego w warszawskim teatrze Scena Relaks. Zrobiłem też muzykę do pięciu płyt dla dzieci, w ubiegłym roku dostałem za to Nagrodę ZAiKS-u. W czerwcu tego roku ukaże się płyta zatytułowana „Jazz dla dzieci”, na której występuję w roli autora tekstów. Bo chociaż zasadniczo jestem muzykantem, to warstwa tekstowa jest dla mnie równie ważna.
Należysz do sekcji B i D naszego stowarzyszenia i aktywnie działasz…
Tak, sekcja B była moją zasadniczą, D jest dodatkową. Lubię przebywać w dobrym towarzystwie, a w ZAiKS-ie towarzystwo jest najlepsze. No, ale nie przychodzę tu, żeby się bawić i wygłupiać, robimy ważne rzeczy. Moja wiedza merytoryczna czasem się przydaje, a teraz też i doświadczenie, bo jestem już jednak od wielu lat aktywnym wiceprezesem SAWP, czyli zajmuję się prawami wykonawczymi.
Teraz jesteś w trakcie promowania swojej ostatniej płyty.
Tak. „Amazonia” to dosyć nieoczywisty tytuł jak na album o charakterze jednak zdecydowanie bluesowym. Myślę, że jest najlepszy z tych, które zrobiliśmy, chociaż to zwykle o swojej ostatniej płycie zawsze się myśli, że jest najlepsza. Ale tu rzeczywiście, dzięki współpracy ze znakomitym producentem Mateuszem Brzostowskim, udało się wykreować coś, co w sensie nie tylko brzmieniowym dorównuje najwyższym standardom.