Z Katarzyną Nosowską rozmawia Agnieszka Szydłowska
Zacznijmy w miejscu, w którym kończysz rozmowę z Bartkiem Chacińskim po przyznaniu ci przez redakcję „Polityki” tytułu Kreatora Kultury, którego partnerem jest ZAiKS. A zatem mówisz tam: „Tylko młodzi ludzie są na tyle naiwni, że myślą, że mogą wszystko. A ja nie myślę, ja wiem”. Naprawdę możesz wszystko?
Myślę, że tak. Ale to nie dotyczy tylko mnie i nie tylko w kwestiach artystycznych. Myślę, że przekroczenie bariery 50 lat automatycznie gwarantuje człowiekowi taką swobodę. Bo to już nie są żarty. Od pięćdziesiątki w górę człowiek zdaje sobie sprawę, że każda chwila jest naprawdę cenna. Absurdem byłoby tworzyć samemu albo podlegać tworzonym przez innych ograniczeniom. Tak mi się wydaje, a właściwie to jestem tego pewna. Oczywiście jesteśmy tak pięknie wytresowani w kierunku pewnego posłuszeństwa, że wiele osób nie jest w stanie uwierzyć, że ma jakieś prawo. Do tego by robić to, na co ma ochotę w przeróżnych sferach życia. A ja jestem pewna, że to jest jakiś mit, że uwierzyliśmy tej koncepcji bez mówienia „sprawdzam”. A ja sprawdziłam i tak, mogę wszystko.
Za tym idzie kolejna sformułowana przez ciebie koncepcja, nazywasz ją pielęgnowaniem mikroniepodległości.
Ona jest mikro w skali świata, ale dla jednostki rozważenie, pokontemplowanie idei wolności i niepodległości jest szalenie ważne i to jest skala największa. My musimy na pewnym etapie życia po prostu przysiąść i w spokoju, w ciszy rozważyć te najważniejsze kwestie. I gdyby ludzie masowo pozwalali sobie na głęboką refleksję, to mogłoby się okazać, że to znajduje odzwierciedlenie w tak zwanym wielkim świecie.
Dla mnie to jest bardzo atrakcyjna wizja. Ale ona zakłada istnienie na dnie każdego z nas dobra. Bo tacy, którzy własną wolność postrzegają jako prawo do krzywdzenia innych, mogliby wszystko szybko popsuć.
Dla mnie dobro jest oczywiste. Wiesz, jeszcze nieświadomie albo nie zdając sobie z tego sprawy, napisałam kiedyś o tym maleńkim zawijasku, który cały czas jest obecny w człowieku, w środku. Taki malutki pręcik, który wszyscy mamy. Czasami ukryty bardzo głęboko, co jest powszechne w dzisiejszych czasach. Ja tak bardzo wiem, że każdy to ma, że nawet nie odczuwam potrzeby dyskutowania o tym. Po prostu albo mi uwierzysz, że to masz, albo ja i tak będę wierzyła, że to masz.
Mam wrażenie, że świat często pokazuje nam, że samo dobro nie wystarcza. Dobry człowiek wobec plag dzisiejszego świata często ma poczucie kompletnej bezradności. Jak ma na przykład nakłonić wielkie korporacje, by zrezygnowały z walki o jeszcze większe zyski kosztem planety?
Nie, to nie korporacje mamy nakłaniać do rezygnowania z zysku. To my musimy zrezygnować z korporacji w naszym życiu. O taką kolejność chodzi. Chodząc i prosząc, stawiamy się w pozycji mniejszych. A moim zdaniem chodzi o to, byśmy zrozumieli, że nie jesteśmy pionkami w tej grze, ale to my uzasadniamy istnienie takich wielkich tworów korporacyjnych. Nasze zwykłe, proste „nie jestem zainteresowana”, oczywiście w wykonaniu wielu osób naraz, pokazałoby, że to oni są bezsilni wobec naszego braku zainteresowania. Niestety, nie jestem w stanie tego udowodnić, bo nie sposób namówić ludzi, aby przestali poświęcać swoją uwagę tworom w świecie zewnętrznym. I nie jestem też taką siłaczką, aby próbować namówić do tego wszystkich. Ale każdego dnia dokonuję wielu świadomych wyborów, to jest mój wkład. Na tym małym gruncie to się sprawdza. To ja decyduję – nie zasilać, nie klikać, nie wybierać, nie odpowiadać. Dzięki temu całkiem sporo rzeczy nie funkcjonuje już w mojej codzienności. Choćby taki Facebook. Przecież miałam go od początku, ale dwa lata temu stwierdziłam, że to zaczyna mi szkodzić. Sytuacja na świecie zrobiła się bardzo trudna, niecodzienna, każdy na swój sposób próbował się w tym odnaleźć. Budzę się rano w świetnym nastroju pomimo okoliczności. Wstaję prawą nogą (tak sobie ustawiłam łóżko, że zawsze wstaję prawą) i odpalam Facebook, a tam groza. A ja nie chcę oceniać ludzi, żreć się z nimi w komentarzach, nie chcę, aby ludzie, których znam od wielu lat, stawali się w moich oczach kimś, kogo nie poznaję. Podjęłam więc decyzję, że rezygnuję.
To jak z nałogiem?
Dokładnie. Ja nie mam czasu na „pomalutku”. Muszę powiedzieć, że to jest wspaniałe. Mój Paweł ciągle jeszcze siedzi na Facebooku, widzę, jak się denerwuje. A ja mu mówię „zapraszam do mnie” (śmiech).
Podobnie miałam z telewizjami informacyjnymi. Pewnego dnia wyrwałam się z oglądania, mimo że kiedyś potrafiły mi wyznaczać rytm dnia. Niby widziałam, jak są robione, jak napędza się tematy, a jednak długo temu ulegałam.
Ja, gdy jeszcze oglądałam, to starałam się oglądać kilka, by sprawdzać różne optyki, manipulacje. Miałam pełną wiedzę, jak w Polsce różne stacje robią nam tak naprawdę świat. Nawet udało mi się przekonać mamę, by zrezygnowała z wiadomości w telewizji, choć martwiła się, że nie będzie wiedziała, co się dzieje na świecie. Powiedziałam jej: „Mamo, jak stanie się naprawdę coś ważnego, to sąsiedzi przybiegną”. Więc mama słucha teraz radia i twierdzi, że woli mieć muzyczkę, chce wiedzieć, co nowego grają (śmiech). Ale najważniejsza lekcja, jaką wyciągnęłam z ostatnich lat, to niech się każdy zajmuje sobą.
Wiesz, ja tu słyszę też opowieść o głęboko zaimplementowanej nam potrzebie bycia na bieżąco. To oglądanie, to słuchanie też do tego prowadzi. Co robią inni? Czym się interesują? A całkowite odcięcie się to jak deklaracja – kiedyś było super, a dziś mnie rozczarowuje. Deklaracja starości.
Nie. Mnie nadal interesuje człowiek. I zawsze interesowało mnie to, jakim zasadom podlega nasze życie, bardziej na poziomie wewnętrznym. Zauważyłam, że jesteśmy do siebie bardzo podobni. Mnie interesuje, w jaki sposób my te swoje życia przepędzamy. Gdzie są różnice, a gdzie posługujemy się tymi samymi wzorami. I ja bym chciała być na bieżąco z tym, jak drugi człowiek porusza się w zmieniającej się rzeczywistości. Ale nie napinam się, by wiedzieć, co wydarzyło się w szeroko pojętej kulturze. Wiedzieć o wszystkim.
Co jest rzecz jasna niemożliwe i warto uświadomić sobie to w miarę szybko.
Na przykład jeśli chodzi o literaturę. Mnie nie interesuje już fikcja literacka. Kompletnie. Nie kupuję, nie czytam powieści. Zdecydowanie wolę wspomnienia, listy, biografie, reportaże. Natomiast nie chce mi się już czytać o światach, które wymyśla człowiek, wolę o nim przeczytać.
Ale to może się zmienić?
Tak, oczywiście. Wiesz, mnie zawsze informacji o książkach, o muzyce dostarczali ludzie. Jest dookoła mnie wielu takich, którym ufam. Więc zdaję się na to, że jeśli coś ma do mnie przyjść, to przyjdzie. Sama już nie szukam.
Muszę przyznać, że to też mój ulubiony sposób poznawania sztuki. Przychodzi z ludźmi. I często w moich wywiadach z muzykami pojawia się ten wątek, wywołując wiele wspaniałych opowieści. Jako Kreatorkę Kultury chciałam cię właśnie zapytać o innych ludzi. Innych artystów. Mam w pamięci taką scenę z koncertu Basi Wrońskiej, który prowadziłam. Czekałaś w kulisach cały wieczór, pięknie ubrana i pomalowana, by wyjść na scenę i zaśpiewać z Baśką jedną piosenkę. Ujmę to najkrócej – dlaczego masz ochotę na takie sytuacje? Co z tego masz jako artystka?
To wzrasta na gruncie konkretnej fascynacji. W tym przypadku Basią. Jej sztuka mnie woła. Zachwyca mnie Barbara i sposób, w jaki opowiada siebie. Dlatego zawsze będę lgnęła do takich osób, będę ich ciekawa właśnie dlatego, że one mnie interesują. Zawsze pierwsza jest ta fascynacja człowiekiem. Chyba trudno by mi było oddzielić człowieka od jego dzieła w tym momencie. Jestem na takim etapie, że bardzo trudno byłoby mi odjechać na punkcie sztuki kogoś, z kim mi kompletnie nie jest po drodze.
Gdy ktoś okazuje się skurwysynem, to rezygnujesz z jego sztuki, mimo że wcześniej lubiłaś?
Wydaje się, że gdzieś musi być jakiś rodzaj nieprawdy. Albo ten człowiek jest nieprawdziwy, albo jest nieprawda w jego dziele, jakieś kłamstwo. Może to zabrzmi jak wariactwo, ale ja nie jestem w stanie się niczym zachwycić, choć nadal szukam tych zachwytów. Dostrzegam obłędną formę, ale nie porusza mnie, gdy nie ma w tym czegoś żywego. Jestem w stanie docenić wykonanie, wybitną kompozycję, ale jeśli się nie popłakałam, jeśli całe moje ciało nie zareagowało entuzjazmem, to nie jest mi po drodze z takim artystą. Być może jest tak, że jeśli pod wpływem obcowania ze sztuką artysty delikatniejesz, jesteś skłonna na moment odpuścić wszystkie swoje zapory, to znaczy, że jest to jasna osoba. Może nawet z boskim pierwiastkiem.
Wracając do przykładu koncertu z Basią, to bardzo dobrze rozumiem też, jakim wsparciem i czułym gestem z twojej strony jest ta obecność. Przyjęcie zaproszenia i wymiana artystyczna. Ale ostatnio poszłaś krok dalej i zostałaś akuszerką projektu Anieli… A właściwie powinnam powiedzieć: kreatorką…
No jestem. Nigdy nie przypuszczałam, że ja mogę mieć takiego „nosa”. Aśka [Joanna Prykowska] nagrała przecież dwie płyty i miało być na grubo, miałyśmy wieść podobne życia. Był zespół Firebirds, była wytwórnia, były koncerty, wszystko to było. Ona zaistniała w świadomości publiczności. Często o niej myślałam, choć latami nie miałyśmy ze sobą kontaktu. A znamy się od tak dawna, spotkałyśmy się jako nastolatki. Wiedziałam, jaki ma stosunek do pisania, do śpiewania, do muzyki. Najkrócej mówiąc, wiedziałam, że jest do tego stworzona. Potem tak jej się życie poukładało, że nawet jeśli próbowała wrócić do muzyki, podejmowała próby, to mam wrażenie, że nie mogła trafić na „swego”. Tak jak ja. Ja zawsze miałam dar, aby trafiać na ludzi, z którymi łączyło mnie głębokie i serdeczne porozumienie. Trafiałam na swoich McCartneyów i Lennonów. Spotykałam kolegów, z którymi robiłam piosenki. A Aśka nie spotkała takiego kolegi dla siebie. Na przestrzeni lat dużo o tym myślałam. Z drugiej strony miałam Pawła, który po różnych własnych perturbacjach nie dotykał gitary prawie trzy lata. Był tak bardzo zaangażowany w budowanie siebie na nowo, że nie było miejsca na tworzenie. Na początku pomyślałam, że zrobimy trio. To się zaczęło faktycznie dziać, Aśka przyjechała do nas do domu, Paweł miał już zalążki kilku piosenek. Aśka zeszła do naszej pieczary [studio Pawła w piwnicy domu] jako pierwsza, a ja zostałam na górze… I słyszę, jak ona śpiewa. Z totalną swobodą, tak lekko – w przeciwieństwie do mnie, ja zawsze się wstydzę śpiewać. I już wiedziałam, że tam zachodzi właśnie to – oni znaleźli siebie. Wzruszam się na samo wspomnienie! Natychmiast oznajmiłam im, że koncepcja trio właśnie upadła. Uważam też, że Paweł po tylu latach bycia w Heyu, tego liczenia się z wieloma głosami, zasługuje na to, aby zrobić coś po prostu tak, jak chce, z kim chce.
Jak im poszło?
Pracowali bardzo szybko, jak w natchnieniu. Wczoraj właśnie słuchaliśmy całej płyty i nie mogę się doczekać, kiedy usłyszą ją ludzie. I choć nie znoszę, gdy ktoś w styczniu typuje „płytę roku”, to dla mnie to jest właśnie płyta roku. Chociaż sama wydaję w tym samym roku własną. Ale to ta ich jest moją płytą roku!
Doceniam, że recenzujesz ich współpracę po posłuchaniu całej płyty, znam takich, którzy mają recenzję po pierwszym utworze… A może to fantastyczne zajęcie dla ciebie – spotykanie ludzi, którzy nie mogą sami na siebie trafić?
Ja tego nigdy wcześniej nie robiłam, a to jest wspaniałe. Paweł i Aśka mają 50 lat, nie są już dziećmi i to też mnie wzrusza. To jest dodatkowy przekaz – niezależnie od wieku możemy robić nowe rzeczy. O, widzisz, oni zrozumieli, że mogą, nawiązując do początku rozmowy.
Skoro sama wywołałaś temat swojej powstającej płyty, to powiedz, proszę, więcej. Już obiecałaś publicznie, że będziesz na niej śpiewać i rezygnujesz z „pseudorapu”. Na marginesie – ja pielęgnuję w sobie otwartość wobec artystów i jak ognia unikam oczekiwań. To bardzo ułatwia bycie zaskoczonym.
Wydaje mi się, że dziennikarz powinien mieć to wmontowane na stałe.
Ja się tego nauczyłam od samych artystów. Dorastałam muzycznie na Radiohead, a oni zaskakiwali każdą kolejną płytą. A wracając do twojej płyty?
Mamy siedem piosenek. Za chwilę siadam do pisania tekstów. Niebawem wydamy pierwszy singiel. Czyli nadal jesteśmy w trakcie prac, bo to jeszcze za mało. A co do zaskakiwania słuchaczy, to na pewno dziwne jest to, że śpiewam, bo ja dawno nie śpiewałam. Ciekawe jest też to, że są na niej moje melodie, a dawno nie wymyślałam melodii. Mam wrażenie, że są dosyć nietypowe jak na mnie, ale i jak na nasze czasy. Ale pewnie największym zaskoczeniem będzie to, że pracuję znowu z Foxem. Wszyscy przyzwyczaili się, że Fox to ten koleś od elektroniki. Otóż nie! Tu będzie inaczej.
Fox też zrozumiał, że może wszystko?
O tak. Jesteśmy we dwójkę podekscytowani tym, co się dzieje. Kiedy robiliśmy płytę „Basta”, radowało nas to, że ani ja nie robiłam wcześniej takiej płyty, ani on. Czuliśmy się jak dzieciaki. I teraz mamy znowu to samo. Narzędzia są zupełnie inne, ale radość porównywalna, gdy próbujemy nowych rzeczy. I Fox po prostu rozsadza szufladę, do której go wsadzono. Po naszej płycie nikt go nie nazwie gościem od tych basów i tej elektroniki. Bo za tymi jego okularami ukrywa się taka emocja, że byś nie przypuszczała!
Nie przypuszczałam nigdy, że mój syn, lat 14, zapyta mnie kiedyś, czy znam Macieja Maleńczuka, a zapytał niedawno… Okazało się, że jego ulubiony raper, Sentino, dograł zwrotkę do remiksu Ostatniej nocki, której oryginalną wersję lub raczej polską wersję można znaleźć na płycie „Yugopolis 2”. I tak oto mój syn poznał Maleńczuka, a nawet jego biografię. Czy miałaś podobne propozycje? Czy młodsi artyści chcą cię śpiewać na nowo lub samplować?
Parę razy byłam samplowana i zawsze się zgadzam na takie żonglowanie moimi piosenkami. Paru raperów wzięło jakąś frazkę, ludzie nagrywają też moje piosenki, ale raczej nie przebija się to do powszechnej świadomości. Ale nie mam poczucia, żeby chętnie brano mnie na warsztat.
Ciekawe, dlaczego?
Nie wiem, szczerze mówiąc.
Mnie się wydaje, że to dlatego, że twoje piosenki są kompletne. Są najlepszą wersją i trudno pokusić się o inną. Ciekawi mnie jednak, co by wyszło na przykład z twojego spotkania z Matą. Artystycznie, ale też w sensie ludzkim, bo Michał dźwiga nadmierny ciężar popularności i oczekiwań, głównie ze strony starszej publiczności. Wsadzono go do szufladki „głos pokolenia” i odebrano prawo do bycia młodym. Nawet zlikwidował na Instagramie swoje konto „Mata” i założył nowe – „Skute Bobo”, wręcz abstrakcyjnie zagłębiając się w imprezki i wygłupy.
Ja poznałam Matę. A nawet mam z nim jedną przygodę świadczącą o tym, że naprawdę zaszła zmiana pokoleniowa w polskiej muzyce. Fakty są takie, że jestem już dinozaurem. Na Męskim Graniu zaśpiewałam z Matą. Przed koncertem przyjeżdżamy do hotelu, biorę klucz, a pan na recepcji mówi do mnie: „Przepraszam, a to pani jest tą panią, która będzie śpiewała dzisiaj z Matą?”. No to mówię, że tak, a on na to: „A nie wie pani, kiedy on w końcu przyjedzie?”. Rozumiesz? Jestem tą panią, która śpiewa z Matą…W „Rozmowach w toku” byłabym podpisana: „Katarzyna Nosowska, pani, która śpiewa z Matą”. (śmiech) Ten pan nie znał Nosowskiej, Mojej i twojej nadziei czy Teksańskiego. Są ludzie, którzy w ogóle nie wiedzą, że coś takiego było.
W sumie to dobrze. Wyobraź sobie nasz świat, gdybyśmy za każdym razem musieli poznać wszystko, co już było. Nie byłoby miejsca na młodość i jej własne sprawy.
No tak. Może ja nawet jestem w wieku babci Maty…
Nie przesadzaj.
No, ale mogę być starsza od jego rodziców (śmiech). W każdym razie zamieniliśmy parę słów po próbie. I on był bardzo grzeczny, spokojny. Nie był tym chłopakiem z mediów społecznościowych. Więc zastanawiam się, czy wtedy taki po prostu był, a teraz to się zmieniło? On jest naprawdę bardzo młody. A sukces w dzisiejszych czasach poza popularnością wiąże się też z dużymi pieniędzmi. W czasach wybuchu popularności Heya tych pieniędzy nie było. I zastanawiam się, co on o tej swojej sytuacji myśli. Czy chciałby zrezygnować z tej rozpoznawalności? No i pytanie, jak dalej rozplanować życie artystyczne. Czy ci bardzo młodzi ludzie odnoszący sukces planują w kolejnym ruchu wskoczyć jeszcze wyżej? Bo to jest bardzo trudne, a przede wszystkim może zamykać na tworzenie. Jak sobie pomyślisz, że chcesz przeskoczyć „Patointeligencję” [Obie płyty Maty mają status diamentowych i kilkadziesiąt milinów odsłuchań w streamie – przyp. red.], może to się okazać frustrującą pułapką. Strasznie jestem ciekawa, jak to z nim jest. Bo może ma w sobie taki luz, że jak zechce nagrać płytę, która spodoba się dwóm tysiącom osób, to ją nagra?
No, to jest ciekawe. Ciekawe też, nawiązując do twojego szczęścia do spotykania kolegów, czy on też takie ma. Czy ma obok siebie ludzi, którzy są dobrzy.
Wydaje mi się, że kiedy człowiek odnosi ogromny sukces, zaczyna się zastanawiać, czy poznawani ludzie lgną do niego z powodu tego sukcesu. Czy ktoś chce spędzić z tobą wieczór, bo jesteś tym Matą, czy chciałby to zrobić również, gdybyś nie był. A to powoduje, że się zamykasz. I możesz przeoczyć wspaniałego przyjaciela. A przecież Mata jest teraz na tym etapie życia, kiedy spotyka się ważnych dla siebie ludzi, przyjaciół na całe życie.
I ciekawe, jakby Mata zareagował na twoją opowieść o mikroniepodległości. I gdybyś dodała, że zbudowałaś sobie w domu małe studio do lepienia z gliny… Ty naprawdę schodzisz do pracowni zawsze, kiedy masz ochotę?
No tak. Ale miałam długą przerwę, najpierw się przeprowadzaliśmy i przez wiele miesięcy nie miałam kontaktu z gliną. Po prostu nie miałam czasu. A potem, kiedy już mogłam i wszystko było pięknie przygotowane, nie mogłam tam zejść. Bałam się, że okaże się, że ręce wszystko zapomniały, że niczego już nie umiem. Albo że mi się tylko wydawało, że tak bardzo to kocham. A tam już wszystko było pokupowane.
Świątynia gliny powstała?
Nieomal. Krótko mówiąc, miałam na dole pomieszczenie, które wyglądało jak sklep. Na półkach leżało mnóstwo pięknie poukładanych nowiutkich rzeczy. Narzędzi, pilniczków i paczkami poukładanej na półkach gliny. Bardzo dużo gliny. To było tak smutne! Paweł do mnie mówił: „A czemu ty się tam nie przejdziesz, przecież to szkoda tego wszystkiego”, a ja odpowiadałam dramatycznie: „Wiem, ale nie mogę” (śmiech). W końcu, stosunkowo niedawno, przyjechała do mnie Misia, ceramiczka, którą poznałam dzięki Instagramowi, przyjechała moja menadżerka Marta, ona cały czas aktywnie lepi, wzięłam matkę, ciotkę i taką grupą kobiet zeszłyśmy do pracowni. Razem. One mnie wspierały (śmiech). I wtedy się to zaczęło! Schodzę do pracowni codziennie.
A Paweł ma po sąsiedzku studio muzyczne, tak?
Tak. I on czasami do mnie przychodzi. Ja do niego nie, bo jestem strasznie brudna (śmiech). Kiedy pracuję, jestem cała w glinie, no nie umiem jeszcze tego robić tak ślicznie, higienicznie, jak ci ludzie na Instagramie.
Masz jakieś prace, z których jesteś szczególnie dumna?
Ja się cały czas jeszcze uczę. Polecam wszystkim glinę, bo ona może być nauczycielką wszystkiego tak naprawdę. Każdy człowiek, który wejdzie w relację z gliną, musi się nauczyć rzeczy najważniejszych. Czyli cierpliwości – nie możesz nie być cierpliwy, kiedy chcesz nawiązać z nią relację. Uczysz się mega uważności. Po prostu, kiedy pracujesz z gliną, nie możesz bujać myślami gdzie indziej. Musisz być totalnie, laserowo skoncentrowana na tym, co się dzieje tu i teraz. To jest zajęcie nieomal medytacyjne. Wielki odpoczynek dla głowy, pokora. Uczysz się też odpuszczania. Praca może ci się rozpaść na każdym etapie. Nawet dwa lata po zrobieniu. Nigdy nie możesz mieć tego poczucia, że masz to. To jest wspaniałe! Zrobiłam kiedyś taką buźkę, takiego dzieciaka. Włożyłam w jej zrobienie dużo serca i czasu. A ona mi pękła w piecu. I wyrzucając ją do kosza, czułam, jak odpuszczam. Jak rośnie we mnie pewność, że będę próbowała do skutku, zamiast opłakiwać skorupy. To jest też wspaniała metafora tego, czym jest życie. My musimy w życiu, bez przerwy, odpuszczać. Coś, kogoś. Nic nie jest na stałe. Ale to jest też miłość. Glina pokazuje ci, czym jest prawdziwe zaangażowanie. Jeśli się poddasz, odpuścisz za wcześnie – ze strachu lub obrażenia – ona ma to gdzieś. Glina twoje obrażanie ma w dupie. No i czas. Mi te dwa lata pandemii minęły tak szybko. Albo byłam z gliną, albo rozmyślałam o niej. Oglądałam w internecie tych, którzy robią w glinie. Czasami to nawet myślę, czy gdybym wcześniej poznała glinę, to czy zostałabym piosenkarką. Bo może byłabym teraz na etapie robienia wielkoformatowych rzeźb, które stałyby po parkach….
Byłabyś Katarzyną Nosowską, najsłynniejszą gliniarką świata.
No właśnie.
PS Od Agnieszki Szydłowskiej (23.03.2022): Z Kaśką rozmawiałyśmy w momencie, w którym to pandemia wydawała nam się najtrudniejszym z doświadczeń. O nadchodzącej wojnie w Ukrainie, jak większość z nas, nie wiedziałyśmy. Jednak to w tym nowym kontekście czytana będzie nasza rozmowa, stając się frapującym zapisem naszej bezradności wobec zła.