z Piotrem Roguckim – wokalistą, autorem tekstów i piosenek, a także aktorem rozmawia Rafał Bryndal
W jakim stopniu w swojej karierze muzycznej wykorzystujesz doświadczenia aktorskie?
Na to pytanie nie sposób odpowiedzieć. Obie dziedziny, zarówno aktorstwo, jak i muzyka, przenikają się od początku mojej pracy artystycznej. Zakładam, że energia występu scenicznego jest identyczna w obu przypadkach, każdy muzyk grający koncert przed publicznością jest aktorem, ma tylko trochę inaczej rozpisany scenariusz. Natomiast praca nad albumem muzycznym przypomina pracę nad postacią, trochę inna technologia i narzędzia, ale założenia niemal identyczne – wzbudzić w odbiorcy emocje, które wcześniej zakodowałem w dziele.
Można powiedzieć, że po rozwiązaniu się Comy nie miałeś jakieś szczególnie długiej… komy. Szybko znalazłeś swoją drogę i znów jesteś na topie. Jak to robisz?
Na szczęście nie jestem na topie, bycie na topie jest bardzo wyczerpujące i w gruncie rzeczy nie o to chodzi, a ponadto nie mam do tego predyspozycji. Mam wrażenie, że to, co robię z Kubą Karasiem, zostało zaakceptowane i to cieszy, ale nie wpadam w euforię. Wiem, co się dzieje również po drugiej stronie, kiedy to, co robisz, spotyka się z dezaprobatą. Zatem – faktycznie, sukces jest widoczny, ale zawsze okupiony długą pracą i szeregiem bolesnych upadków i niepowodzeń, tak jest uczciwie i zdrowo dla organizmu.
Nie zakładaliśmy, że i tym razem się uda, zrobiliśmy to z całą szczerością i miłością do wspólnego spotkania i procesu twórczego, realizując wcześniejsze założenia artystyczne i okazało się, że jest grupa ludzi, która się z tym identyfikuje. Cieszymy się tą chwilą, a potem polecimy pewnie dalej, gdzieś indziej.
Z czego czerpiesz twórczą energię?
Ze spokoju i równowagi. Zanim zacznę pracę nad kolejnym tematem, muszę sobie posprzątać w mieszkaniu, wiedzieć, że dzieci są zdrowe i bezpieczne w szkole, muszę mieć popłacone mandaty, podatki i raty kredytu, perspektywę, że nie czeka mnie żadna wyczerpująca praca w ciągu najbliższych tygodni i że mam czas na czytanie i słuchanie muzyki. Potem siadam wygodnie przed klawiaturą i rzeczy zaczynają spływać: słowa, dźwięki, pomysły na postać…
Jak znajdujesz swoich muzycznych przyjaciół, z którymi współpracujesz? Co o tym decyduje?
To się dzieje samo, jestem otwarty na ludzi i ich szczerą moc. Jeśli mają się pojawić i zostać, byśmy mogli zrealizować wspólny plan, to praca musi być wykonana zarówno po mojej stronie, jak i ekipy, która powstaje. Lubię pracować w teamie, zatem w przypadku duetu Karaś/Rogucki mamy już zespół z Wiktorią Jakubowską i Kamilem Kryszakiem, tworzymy razem. Jeśli jednak pojawia się brak zrozumienia albo za dużo złych emocji, albo jeżeli pomysł się wyczerpuje, to wektory takiego spotkania automatycznie przesuwają się w innych kierunkach i każdy idzie dalej własną drogą, czasem to trwa kilka lat, a czasem dwadzieścia, jak w przypadku Comy. Doskonałe są dla mnie działania filmowe, gdy wiadomo, że spotykasz ludzi tylko na określony czas i zazwyczaj szkoda energii, żeby się obrażać, walczyć czy stawiać na swoim, bo wówczas praca będzie ciężka. Zawodowcy to wiedzą, że najlepiej idzie wtedy, gdy bez względu na różnice znajdziemy wspólny flow, gdy pozwolimy sobie cieszyć się spotkaniem, wówczas powstają najlepsze rzeczy.
Jesteś laureatem Nagrody im. Grzegorza Ciechowskiego, byłeś też członkiem kapituły tej nagrody (ja również mam przyjemność w niej zasiadać). Co dla ciebie znaczyła ta nagroda i czym się kierowałeś w typowaniu swoich kandydatów?
Ta nagroda to był piorun z jasnego nieba, nie zdawałem sobie sprawy, że ona istnieje, bo byłem jednym z pierwszych laureatów. Po otrzymaniu wyróżnienia rozpoczęła się moja never ending story z dziełem Grzegorza Ciechowskiego. Poznałem Republikę, zagrałem w kilku koncertach z ich twórczością, wystąpiłem na płycie „Nowe Sytuacje”, pojechaliśmy w trasę wraz z Budyniem, Tymonem Tymańskim i Republiką, odtwarzając materiał z pierwszej płyty zespołu. Stałem się częścią świata Republiki. Teraz jesteśmy w trakcie trasy „Obywatele Republiki”, wraz z Kasią Sochacką, Renatą Przemyk, Błażejem Królem zagramy serię dużych koncertów z największymi utworami Ciechowskiego i jego ekipy. Jest w tym niezniszczalna moc i niepokojąca aktualność. A jeśli chodzi o wybór kolejnych laureatów, to sprawa nie jest prosta. Jest tak wielu zdolnych artystów w Polsce, że czasem trudno podjąć decyzję, zazwyczaj liczy się to, co widać w determinacji artysty, w podejściu do swojej pracy, wszechstronność, ambicja, cierpliwość, klasa, wyjątkowość. To widać i myślę, że takie cechy reprezentują laureaci nagrody Grzegorza Ciechowskiego.
Jak traktujesz nagrody, które co jakiś czas otrzymujesz?
Nie mam w domu półki ze statuetkami albo ściany ze złotymi płytami, wszystkie oddałem na aukcje albo gdzieś zgubiłem w trakcie przeprowadzek, to jeśli chodzi o przedmioty. Same nagrody kiedyś były dla mnie ważne. Sprawiały, że zdobywałem świadomość, że to, co robię, jest widoczne, słyszalne. Potrzebowałem informacji zwrotnej o tym, że istnieję jako artysta. Teraz to nie ma znaczenia, jest miło, ale nie chcę się ekscytować nagrodami czy recenzjami bez względu na ich wartość czy sąd. Trochę się tego boję, bo takie konfrontacje z oceną wystawiają na próbę moje ego, które nie raz pozwalało sobie na zbyt dużą swobodę w interpretacji rzeczywistości. Staram się trzymać procesu twórczego, wiem, co mam do powiedzenia i zazwyczaj wiem, w jakim stopniu udało mi się to zrealizować i próbuję nie wychodzić poza ten kontekst, reszta jest gdzieś obok i lepiej się do tego nie zbliżać za bardzo.
Czy przy tworzeniu piosenek najpierw pojawia się w twojej głowie muzyka, a dopiero później tekst, czy bywa odwrotnie?
Stosuję obie metody. Zazwyczaj mam zapas tekstów, a gdy zaczyna brakować melodii albo wykończenia tematu, który w danym momencie eksploatuję, to dopracowuję resztę, pisząc słowa do gotowych melodii.
Biorąc pod uwagę twoje doświadczenie, spróbuj opisać, jak przez lata zmieniał się sposób promocji płyt i piosenek?
Bardzo! Kiedy zaczynałem w Łodzi z zespołem Coma, regularnie przed koncertami robiliśmy nocne wypady na miasto, by rozlepiać plakaty w przejściach podziemnych. To było oczywiście zabronione, więc musieliśmy szybko biegać. Wystarczyło trzysta plakatów i na koncercie pojawiało się tysiąc osób. Potem wszedł internet, amatorskie fora dyskusyjne, pierwsze strony www, następnie Face-
book i współcześnie Instagram, TikTok to jeśli chodzi o kontakt z ludźmi. Jeśli chodzi o możliwość komunikacji muzycznej, to radio odgrywało podstawową rolę, potem telewizyjne stacje muzyczne MTV, VIVA. Z pierwszą płytą zespołu Coma można nas było zobaczyć jeszcze w telewizji, było kilka programów, które zapraszały muzyków, by pogadać o sztuce, a nie tylko o ploteczkach z ich prywatnego życia. Teraz rynek muzyczny w Polsce został mocno zinstytucjonalizowany przez korporacje zajmujące się produkcją festiwali, korporacje zajmujące się dystrybucją streamów czy korporacje zajmujące się wydawnictwami. Odrobina swobody została w hip-hopie, ale tam również rządzą algorytmy głównie youtubowe. Poruszanie się w tym środowisku jest dla mnie ciekawe, ale zupełnie inne niż wszystko, co było kiedyś. Jednak nie mam z tym problemu, wszystko się zmienia.
Czy korzystasz ze strony zaiks.online, by sprawdzić chociażby swoje twórcze dochody?
Tak, korzystam, cieszę się, bo to cholernie pożyteczne narzędzie, zwłaszcza w komunikacji dotyczącej rejestracji nowych utworów. Kiedyś trzeba się było poważnie napocić, zanim jakiś znajomy rozpisał partyturę. No i można sprawdzić, co już zarejestrowano, a co nie i spokojnie sobie wszystko uporządkować, nie jadąc specjalnie do Warszawy, jak to ongiś bywało. Bardzo bym chciał, żeby tak działały wszystkie kwestie urzędowe w Polsce.
Koncerty na wielkich festiwalach czy kameralne występy w klubach? Co ci bardziej odpowiada i jakie są różnice w emocjach towarzyszących ci podczas takich występów?
Każdy rodzaj obcowania z publicznością ma swoje zalety. Po czasie pandemii zauważyłem, że ludzie są bardzo wdzięczni, jeśli w ogóle mogą pracować w zawodzie, każdy koncert z ludźmi to święto. Klubowe są trochę łatwiejsze pod względem energetycznym, bo zazwyczaj przychodzi nasza publiczność i wiedzą, na co przyszli, ale w przypadku gorszego dnia, takie się przecież zdarzają, klub jest bezlitosny i obnaży każdą słabość. Plenery to zazwyczaj festiwale, krótsze sety, więc można włożyć więcej energii, ale publiczność nie zawsze poddaje się interakcji, bo przyjechali niekoniecznie na twój zespół, więc trzeba poświęcić trochę czasu, by ich przekonać. Niemniej to naprawdę nie ma znaczenia, ważne, by była okazja do grania.