Profesor estetyki śpiewanej

Piotr Bratkowski
13.10.2021
Fot. Michał Gałęzowski
Fot. Michał Gałęzowski

Jego pierwsza płyta ukazała się w 1966 roku. Na okładce jest zdjęcie młodego chłopaka w skórzanej kurtce, z firmowym później dla Młynarskiego – a wtedy chyba wciąż jeszcze modnym – jeżykiem. Ktoś nieznający ówczesnego kontekstu kulturowego mógłby pomyśleć o nim: trochę mods. A nawet: trochę punkowiec, choć nie z tych, co swoją punkowość podkreślali ekstrawagancjami wizualnymi. Raczej Joe Strummer niż Johnny Rotten.

A to był po prostu młody, warszawski inteligent tamtych czasów. Ze środka epoki gomułkowskiej – jeszcze przed Marcem 68, ale już dawno po rozwianiu nadziei wolnościowych Października 56. Tadeusz Różewicz nazwał tamten czas „naszą małą stabilizacją”. Wojciech Młynarski zaś w chwili wydania swej debiutanckiej płyty miał już w dorobku m.in. zrealizowany dla kabaretu Hybrydy spektakl Radosna gęba stabilizacji.

Oczywiście, że nie miał nic wspólnego z estetyką punkową czy w ogóle – rock and rollową. Swój pomysł na piosenkę wywodził z diametralnie innej tradycji: francuskiej piosenki literackiej; skądinąd właśnie w tamtych latach powoli tracącej swój globalny prestiż. Garażowa estetyka, z której miał później wyłonić się punk rock ze swoją uproszczoną i podatną na pewną histeryczność wizją świata, nie miała prawa spodobać się Młynarskiemu. Zwłaszcza że nie lubił piosenek-manifestów, łopatologicznie, sloganowo i bez literackiej finezji wyrażających stosunek autora do rzeczywistości. Do dziś pamiętam pewną audycję radiową sprzed ponad pół wieku, w której piosenki startowały w czymś w rodzaju plebiscytu z udziałem słuchaczy i ekspertów. Jednym z nich był właśnie Młynarski. Spytany o ocenę śpiewanej przez Tadeusza Woźniaka piosenki Wierzę w człowieka powiedział, że przesłanie jest bardzo szlachetne, on jednak woli piosenki, w których takie przesłania wynikają z tekstu, a nie są deklarowane wprost.

To była jedna z ważniejszych lekcji estetyki, jakie w dzieciństwie pobrałem. To dzięki niemu też dowiedziałem się, że jako środek ekspresji wolę ironię od egzaltacji. Jedno z punkowych haseł zapewne jednak spodobałoby się Młynarskiemu: „Strzeż się tego, co popularne”. Gdy słuchałem pierwszej płyty Młynarskiego (a prawdę mówiąc, słuchałem jej wtedy w kółko), poniekąd padłem jego ofiarą.

 

Rozstanie z idolem

Nie trzymałem się bowiem wówczas z dala od tego, co popularne. Wręcz przeciwnie. Miałem jedenaście lat i po raz pierwszy w życiu – idola. Nazywał się Piotr Szczepanik i właśnie przeżywał okres niebywałej popularności: był idolem nie tylko moim, ale i większości Polaków. Mnie najbardziej wzruszał jego sentymentalny przebój Goniąc kormorany. Pewnie dlatego, że wakacje spędzałem, żeglując z rodziną po Mazurach. Gdy w szkole zorganizowano przesłuchania do mającego powstać ogniska muzycznego, wybrałem właśnie tę piosenkę. Zaśpiewałem ją czystym przedmutacyjnym głosem i po raz pierwszy w życiu dostrzegłem w oczach koleżanek zgodny zachwyt. 

A potem wszystko się zawaliło. Nie dlatego, że ognisko w końcu nie powstało – okazało się, że pan, który miał je prowadzić, potrafi uczyć tylko na mandolinie, na której nikt nie chciał grać. Zawaliło się, bo na pierwszej płycie Wojciecha Młynarskiego usłyszałem piosenkę Och ty w życiu, w której młody artysta bezceremonialnie prześmiewał „mgły w sitowia szumie” i inne Szczepanikowe frazy, które tak mnie wzruszały. I robił to tak przekonująco, że nawet ja, wprawdzie z inteligenckiego domu, ale przecież dzieciak, pojąłem, że nie mogę się wzruszać piosenkami Szczepanika i zaśmiewać przy utworach Młynarskiego. Wybrałem ten drugi wariant; późniejszy podsekretarz stanu w kancelarii prezydenta Wałęsy poszedł w odstawkę. Minęło wiele lat, zanim dowiedziałem się, że to, czego doświadczyłem, nazywa się fachowo dysonansem poznawczym. 

To nie było tak, że Młynarski jakoś uwziął się na piosenki Szczepanika. Dziś, kiedy z perspektywy przeszło pół wieku słucha się debiutanckiej płyty Młynarskiego, jawi się ona niemal jako concept album. Jego temat to kpina z rozmaitych sfer życia składających się na „małą stabilizację”. Z charakterystycznej dla tamtej (ale i kolejnej, gierkowskiej) dekady PRL kultury tandety i ersatzu – zarówno duchowego, jak i materialnego. Słychać to w Żorżyku i Światowym życiu, w Po prostu wyjedź w Bieszczady i w Niedzieli na Głównym. A także w najsłynniejszym chyba utworze z tamtej płyty – Jesteśmy na wczasach. Piosence, która skądinąd podzieliła los wielu utworów pastiszowych: stała się przebojem dokładnie takim, jakie prześmiewała.

Co robił w tym wszystkim mój nieszczęsny Szczepanik i generalnie – kpina z PRL-owskiej estrady? Chyba dwie rzeczy na raz. Jedną, oczywistą, było prześmianie żywiącej się tandetą branży rozrywkowej – od wieczorków zapoznawczych w domach wczasowych po samego Czesława Niemena, który w tamtych czasach po Norwida jeszcze nie sięgał, za to został złośliwie wzmiankowany w Żorżyku. Druga sprawa była niewspółmiernie ważniejsza, mimo że ukryta na tyle, że intencja Wojciecha Młynarskiego staje się jasna dopiero w kontekście innych jego piosenek (nie tylko z tej płyty). W ckliwych frazach ówczesnych szlagierów przeglądał się ersatz emocjonalny, budujący duchowość Polaków, sugerujący im, by zamiast własnego przeżywać cudze (niekoniecznie ciekawsze) życie.

Gdyby Młynarski pisał te piosenki dziś, zapewne wziąłby na warsztat duchowość telenowel.

 

Słuchane dzisiaj

Paradoks dzisiejszego słuchania piosenek Młynarskiego polega na tym, że wiele z tych starych, peerelowskich, brzmi porażająco aktualnie. Ale zarazem – by je w pełni zrozumieć – wymagają przypisów. Na poziomie szczegółu: kto dziś potrafi wychwycić ironiczne nawiązania do kształtujących niegdyś masową wyobraźnię, a dziś zapomnianych szlagierów? Kto pamięta np. że ORS (występujący w Światowym życiu) to był działający w PRL system sprzedaży ratalnej? Kto wie, że Jerzy Michotek (Po prostu wyjedź w Bieszczady), którego żadnej piosenki i ja nie mogę sobie dziś przypomnieć, był pod koniec lat 50. tak popularny, że trafił nawet jako bohater brzydkiego żartu („mój chichotek”) do popularnej gry półsłówek?

Ważniejsze jednak od tych drobiazgów są zapomniane konteksty polityczne i kulturowe. Warto przecież wiedzieć, że chętnie załączana dziś na portalach społecznościowych jako aktualny komentarz Ballada o Dzikim Zachodzie – ze słynną puentą o tym, że „najtrudniej jest rozpoznać bandytę, gdy dokoła są sami szeryfi” – powstała w czasie nagonki politycznej po Marcu 68. Że śpiewana przez Jana Kobuszewskiego w kabarecie Dudek ballada A wójta się nie bójta też nawiązywała do ówczesnych rozgrywek partyjnych, a Bas (spopularyzowany przez Skaldów) był ponoć komentarzem do upadku Gomułki.

Ale nie tylko o zawirowania polityczne idzie. Za pierwszą napisaną przez Młynarskiego piosenkę uchodzi wspomniana Po prostu wyjedź w Bieszczady. Żeby pojąć, że tytułowa porada – która jak wiele fraz z piosenek Młynarskiego do dziś funkcjonuje w potocznej polszczyźnie – była ironiczna, należy wiedzieć, że gdy młodziutki polonista ją formułował, owe Bieszczady uchodziły za polski Dziki Wschód „prawdziwych mężczyzn” ukształtowanych przez prozę Ernesta Hemingwaya i Marka Hłaski. A także – przez docierającą do PRL-u z opóźnieniem – złotą erę westernu. Młynarski nie proponował w balladzie ucieczki od szarej rzeczywistości, lecz kpiarski dystans do przekraczającej granice kabotyństwa mody kulturowej.

Młody Młynarski był od tego specjalistą – mistrzem przekłuwania balonów snobizmu i rozmaitych zbiorowych zadęć. Pod prąd stereotypom kulturowym pisał zresztą nie tylko w piosenkach tworzonych dla siebie. Obsługiwał latami jako tekściarz całą (może trochę zbyt liczną) rzeszę gwiazd i gwiazdek polskiej estrady.

Jednym z takich kulturowych stereotypów było przekonanie, że warta opiewania w piosence jest przede wszystkim miłość nieszczęśliwa, przegrana. Taka miłość pojawiła się u Młynarskiego w Żorżyku, ale katastrofę emocjonalną tytułowego bohatera, który podczas szkolnego balu wbił ukochanej w kok „dwie rurki z kremem”, trudno traktować poważnie. Może swoistym dopełnieniem Żorżyka jest napisany nieco później hit Skaldów Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał: „Woda i ogień, i krzesło, i drzwi – wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał; lampa na stole powtarza wciąż mi, że mnie ktoś pokochał dziś”.

Nikt się w tym przeboju nie dopatrywał manifestu Młynarskiego (przypuszczam, że podświadomego). Brzmiałby on pewnie tak: kiedy już w tym szarym na ogół życiu zdarzy się coś naprawdę radosnego, nie należy o tym pisać i śpiewać ckliwie. 

 

Czuły ironista

Przez dziesięciolecia Polska mówiła – i nadal mówi – frazami z Młynarskiego. Być może niejeden czytelnik się żachnie, ale był on w polskiej piosence kimś takim jak Tadeusz Różewicz w poezji i dramacie. Choć miał też w sobie coś z Mrożka – zwłaszcza tego z Monizy Clavierczy Emigrantów. Kpił z polskich rojeń o wielkości i konfrontował je z przyziemną rzeczywistością. Podobnie traktował paryskie (bo jeszcze nie anglosaskie) snobizmy w słynnej Niedzieli na Głównym czy wspomnianym Światowym życiu. Chyba jednak najmocniejszy pod tym względem był Hotel Europa z początku lat 70., w którym recepcjonista pod wielkoświatowym szyldem żuł kaszankę. Ale choć hotel był trzeciej kategorii, to miał slogany (ale także marzenia) „kategorii S”. Czy dzisiaj na powrót nie mieszkamy w takim właśnie hotelu, w którym gasną kolejne literki z dumnego neonu „Europa”?

Kpił z polskiego malkontenctwa. Najbardziej dobitnie w aktualnej do bólu Balladzie o zasługiwaniu, gdzie refren „Żebym ja kiedyś mógł robić to, na co naprawdę zasługuję” powtarzają: niańka, urzędnik pocztowy, nauczyciel i grabarz, aż w końcu podchwytuje go sam Pan Bóg.

W tym kpiarstwie było jednak coś szczególnego. Otóż Młynarski – warto na to zwrócić uwagę, słuchając go dzisiaj – nijak nie odnalazłby się w dzisiejszej kulturze hejtu. Kpił, ale nie szydził. Kpił przeważnie pobłażliwie, nie przestając lubić wykpiwanych bohaterów. Coś takiego zdarza się często w kulturze czeskiej, ale w Polsce nie jest codziennością. Czasem wręcz swoimi kpinami zastawiał pułapki na inteligenckiego (lub do inteligenckości aspirującego) słuchacza. W Bynajmniej, a zwłaszcza w Najpiękniejszym liście miłosnym pokpiwa z nieudolnej polszczyzny swoich bohaterów, jednak w przewrotnych puentach czarnymi charakterami okazują się nie oni, lecz wielkopańskie adresatki wyrażanych koślawo, a przecież szczerych wyznań. 

Poranny piwosz z baru Smakosz, któremu „podchodzą wolne numery”. Zdzisio, dumny z tego, że samemu Młynarskiemu rozmienił kiedyś „dychę na automat”. Ów Gondol Jerzy z Najpiękniejszego listu miłosnego. Czy bohater Przystanku koło zoo, który spędził „piękny dzień”, pijąc z kumplem „bełta” i gapiąc się na małpy. Mężczyźni z chrypką i warszawskim akcentem. Ani herosi, ani menele. Zwykli ludzie, przechodnie. Nie fascynowali Młynarskiego tak, jak fascynowali Marka Nowakowskiego, ale budzili jego sympatię – bo byli zwyczajni, czyli prawdziwi. Prawdziwsi od tych, którzy wyobrażali sobie, że są nadwiślańską mutacją Hemingwaya czy Gilberta Bécauda.

Pewnie stąd to moje skojarzenie z Różewiczem. Obu ciekawili ludzie, których mentalność ukształtowała mała stabilizacja lat 60. – autorytaryzm w wersji soft, z którym dawało się układać i w końcu jakoś tam w nim żyć. Obaj podzielali sceptycyzm wobec wzlotów ku niebu i patetycznych słów, bardziej interesowała ich przyziemność.

Różewicz wyraził to wprost – pisząc o poezji śmietników, bliższej życiu. Młynarski – domagając się od „polskiej miłości”, by nie pudrowała się pięknymi słowami. „Co by prawdę jej mówić szkodziło?” – pytał retorycznie. Poniekąd realizował własny postulat w rewolucyjnej na swój sposóbKartoflance, gdzie tytułowa zupa z zakładowej stołówki była niemym świadkiem romansu dwojga bohaterów.

A kiedy stawiał retoryczne pytanie o to, co by szkodziło jej mówić prawdę, nie do końca wiadomo, na ile autor ma na myśli prawdę o miłości, a na ile – o Polsce.

Aż kusi, by pociągnąć ten tok myślenia i napisać, że w kraju, w którym romantyczne powidoki przeradzają się czasem w szaleńcze paroksyzmy, Wojciech Młynarski proponował rzeczowy, przyziemny program. „Któż mówi o zwycięstwie? Przetrwać – oto wszystko” – pisał Rainer Maria Rilke. 

Nie śpiewał przecież Młynarski: „Zwyciężymy!”, tylko właśnie – „Przetrwamy”. Nie wzywał: „Róbmy powstanie!”, tylko proponował: „Róbmy swoje”. Minimalizm tej propozycji znika, gdy wsłuchamy się, co autor przez to rozumiał: 

„Róbmy swoje! / Póki jeszcze ciut się chce, / Skromniutko, ot, na własną miarkę / Zmajstrujmy coś, chociażby arkę!”.

To nie repetycja z preromantycznego aforyzmu Kazimierza Brodzińskiego: „Czyń każdy w swoim kółku, co każe Duch Boży, a całość sama się złoży”. Całość nijak nie chciała się złożyć – trwał przecież stan wojenny. Młynarski proponował, byśmy ją sami spróbowali na nowo sklecić, wszak przywołana przez niego arka jest nie tylko symbolem ratunku przed kataklizmem, ale również – budowania wspólnoty.

„Minęły lata, proszę Pań, / I chmurzy lico moje, / Że dziś wczorajszy byle drań / Też śpiewa »Róbmy swoje!«”.

I oczywiście proponował, byśmy znowu skromnie robili swoje, by odzyskać skradzioną przez takich drani piosenkę.

Czyli, jak mówili starzy punkowcy: do it yourself! Bo cóż nam innego zostało?

 

 

 

#Artykuł z kwartalnika
#Piotr Bratkowski
#Wojciech Młynarski