Pisarz polski w filmie i serialu

Paweł Dunin-Wąsowicz
13.10.2021
Fot. Wojciech Krzywkowski
Fot. Wojciech Krzywkowski

Zanim zyskała sławę autorki sztuk scenicznych i powieści, Gabriela Zapolska przewędrowała po teatralnych deskach dziesiątki kilometrów jako aktorka. W późniejszych czasach większe formy beletrystyczne publikowali także inni aktorzy, m.in. Maria Zarębińska, Nina Andrycz, Joanna Szczepkowska i Krzysztof Pieczyński. Ale warto przyjrzeć się i drugiej stronie – momentom, w których polscy pisarze pojawiają się osobiście w utworach fabularnych, tak dużego, jak i małego ekranu.

Kolega samego siebie

W najnowszych serialach mamy tego istny wysyp. Swoją obecnością jako cameo chwalił się na Facebooku w styczniu 2019 roku, przed emisją finału pierwszego sezonu Chyłki, Remigiusz Mróz, autor powieści, na podstawie której serial realizowano. „Diaboliczny plan na przyszłość jest taki, żeby pokazać gębę w każdej ekranizacji, wszak to zacna tradycja, kultywowana przez samego Stephena Kinga” – powoływał się na amerykańskiego mistrza pisarz, którego można było zauważyć w scenie w kancelarii prawniczej („Starczy powiedzieć, że aktorsko dałem z siebie wszystko. Stojąc i idąc” – komentował). Miał też pojawić się w drugim sezonie na sali sądowej.

Rok później powstał Król na podstawie powieści Szczepana Twardocha – do wypatrzenia pod koniec premierowego odcinka jako kierownik sali w restauracji Simon i Stecki, gdzie popijają gangsterzy Kuma Kaplicy. Wojciech Chmielarz nie odmówił sobie mignięcia w Żmijowisku na podstawie swojej powieści, a choć w serialowym Ślepnąc od świateł nie uświadczysz autora książki Jakuba Żulczyka, to twarz tego ostatniego można rozpoznać w oknie szkoły we wcześniejszym Belfrze, którego był współscenarzystą.

Pojęcie cameo obejmuje – z grubsza biorąc – pojawienie się w filmie w epizodycznej roli osoby znanej, z reguły nieuwzględnianej w oficjalnej obsadzie. Początkowo byli to głównie reżyserzy. Formułę tę wypracował najprawdopodobniej Alfred Hitchcock – brytyjski klasyk grozy. Jeśli wierzyć Wikipedii, zaznaczył swą obecność w 39 z 52 filmów swojego autorstwa, najczęściej jako przechodzień. Charlie Chaplin kojarzy się nam z nieudacznikiem w meloniku i z laseczką sprzed stu lat, ale jego ostatnia rola to właśnie cameo – w wyreżyserowanej przez siebie Hrabinie z Hong Kongu (1967) ukazuje się nierozpoznawalny jako stary steward okrętowy.

Z doświadczenia takiego dystansu zaczęli korzystać także polscy reżyserzy. W krótkometrażowym Niedzielnym poranku (1955) Andrzej Munk – przyszły twórca EroikiZezowatego szczęścia – jest jednym z pasażerów autobusu krążącego po warszawskim śródmieściu. Radosław Piwowarski był taksówkarzem w trzecim odcinku serialu Jan Serce (1981). Stanisław Bareja jako cameo występował w większości swoich filmów – w Misiu grał właściciela polskich delikatesów w Londynie, w serialu Alternatywy 4 – milicjanta „dzielnicowego”, podobnie Andrzej Barański (np. jako strażak w Nad rzeką, której nie ma z 1991 roku).

Ale oprócz reżyserów swoją obecność na ekranie zaznaczają także pisarze, najczęściej dla uczczenia pierwszej ekranizacji swoich książek. Na Zachodzie byli obok Kinga m.in. John Irving, Irvin Welsh czy klasycy fantastyki jak Arthur C. Clarke oraz Kurt Vonnegut. Podobnie rzecz ma się i w Polsce. Fakt pierwszych ekranizacji sprzyja kamuflażowi dodatkowo – autorzy książkowych pierwowzorów zwykle nie są sławni, a zatem jeszcze trudniejsi do rozpoznania.

Ktokolwiek wie (1966) to obraz, który Kazimierz Kutz najwyraźniej wypiera ze swojej filmografii. W jego „alfabecie filmowym” Klapsy i ścinki nie znajdziemy haseł ani o jego scenarzystach, ani odtwórcach głównych ról. Kiedy Kutz wspomina o reżyserze Antonim Bohdziewiczu, milczy o tym, że obsadził go w tym filmie jako kordialnego redaktora naczelnego czasopisma, którego reportera zagrał dość sztywniacki Edward Linde-Lubaszenko. Scenariusz napisali Andrzej Mularczyk z Krzysztofem Kąkolewskim na podstawie reportażu tego drugiego. Reporter poszukuje zaginionej siostry młodej kobiety (Zofia Merle), która zwróciła się do niego z prośbą o jej odszukanie – z gomułkowskim dobrobytem dziennikarzy zostaje zderzone nędzne życie robotnic i wykolejeńców. Niewymieniony rzecz jasna w napisach „aktorskich” Kąkolewski pojawia się w Ktokolwiek wie w roli szczególnego cameo – jako kolega z redakcji głównego bohatera, czyli… kolega samego siebie. Być może uraz Kutza ma źródła związane właśnie z obsadą. „Dawno nie mieliśmy tak złego filmu, będącego mieszaniną nieudolności z pretensjonalnością. Oglądając go w kinie, odnosi się nieustanne wrażenie, że powstaniu tego filmu musiała towarzyszyć szampańska zabawa autorów. Na ekranie przewijają się wszyscy krewni i znajomi reżysera” – pisał po premierze Krzysztof T. Toeplitz.

Nie przejął się taką argumentacją Andrzej Wajda, trzy lata później przenosząc na taśmę filmową opowiadanie trzydziestoletniego Janusza Głowackiego Polowanie na muchy. Głowacki jest w filmie Wajdy widoczny w epizodzie, w którym trzech mężczyzn awanturuje się z powodu niewpuszczenia ich do zamkniętego klubu. Skądinąd nie ma tej sceny w oryginalnym utworze literackim, który stał się podstawą scenariusza. Głowacki, oprócz pojawienia się w scenie zbiorowej Rejsu Marka Piwowskiego, którego był współscenarzystą, zagrał jeszcze epizod w Zdjęciach próbnych Agnieszki Holland (1977).

Trudno powiedzieć, czy pozazdrościł Kąkolewskiemu czy Głowackiemu, ale w serialu Czterej pancerni i pies zapragnął nacieszyć się sekretnie sukcesem swojej pierwszej ekranizacji także autor tej czołgowej opowieści, pułkownik Janusz Przymanowski – można go zobaczyć w ostatnim odcinku w roli fotografa (1970).

Lata III RP to najpierw Spis cudzołożnic (1994) w reżyserii Jerzego Stuhra, gdzie autora książkowego pierwowzoru, Jerzego Pilcha, widzimy przez chwilę w naturalnym środowisku – krakowskim barze Vis a vis; następnie Gnoje Jerzego Zalewskiego (1995) oparte na motywach Białego kruka Andrzeja Stasiuka – pisarz ten przechadza się po prowincjonalnym bazarze w celu kupna broni. Inny tytuł od książkowego pierwowzoru miały także Pręgi Magdaleny Piekorz (2004) – gdzie autor zekranizowanego w tej formie Gnoju Wojciech Kuczok pojawia się jako taternik. Sportowy charakter ma też rólka pisarza Zbigniewa Masternaka
występującego jako piłkarz w filmie Księstwo, który na podstawie jego prozy wyreżyserował w 2011 roku Andrzej Barański. W odróżnieniu od większości bohaterów tego rozdziału dyskontujących swoje sukcesy za młodu, Włodzimierz Kowalewski zadebiutował jako uczestnik pochodu pierwszomajowego tuż przed sześćdziesiątką, w ekranizacji swoich Excentryków wyreżyserowanych w 2015 roku przez Janusza Majewskiego.

Pan z kawiarni i producent krasnali

Drugą grupę filmów stanowią te, w których pojawiają się pisarze niepowiązani osobiście ze scenariuszem – jako osoby charakterystyczne a nawet celowo rozpoznawalne. Wertując dokładnie wykaz rodzimych filmów w Historii filmu polskiego, jako pierwszą taką postać odnajdujemy Brunona Winawera – fantastę i popularyzatora nauki – wymienianego w obsadzie Pana Tadeusza w reżyserii Wiktora Biegańskiego z 1921 roku. W wydanych zaś paręnaście lat temu Dziennikach Jarosława Iwaszkiewicza zaskoczy nas z pewnością pochodzący z 1929 roku fotos z obrazu 9.25. Przygoda jednej nocy, na którym przyszły autor Sławy i chwały figuruje obok Eugeniusza Bodo. Film – jeszcze niemy – wyreżyserowany przez Ryszarda Biske i Adama Augustynowicza musiał być koszmarną bzdurą (według opisu w Historii filmu polskiego traktował o romantycznej eskapadzie podjętej przez rzucającą rodzinę i narzeczonego dziewczynę z prowincji – podróży do stolicy z podróżnikiem ściganym przez boginię Wschodu). Nie Bodo był jednak przyczyną zagrania przez Iwaszkiewicza epizodu w tym obrazie, lecz – jak pisze jego biograf Radosław Romaniuk w Innym życiu – krótkotrwała fascynacja pisarza „debiutującym w tym filmie dwudziestoczteroletnim arystokratą Stanisławem Gedyminowiczem-Bielskim, ukrywającym się pod ekscentrycznym pseudonimem Harry Cort. Relację tę poeta utrwalił wówczas w wierszu Pożar atelier, dedykowanym w pierwodruku »To Harry Cort«. Wiersz ten, opatrzony fotografią Iwaszkiewicza i dwójki aktorów, pojawił się na łamach »Wiadomości Literackich« jako element, jak powiedzielibyśmy dziś, kampanii promocyjnej filmu (Harry Cort z kolei zagrał jeszcze w dwóch filmach, po czym skandal towarzyski przekreślił jego karierę, wyjechał z kraju i słuch po nim zaginął”. Skądinąd, trzydziestopięcioletni wówczas Iwaszkiewicz nie był jeszcze wówczas specjalnie rozpoznawalnym pisarzem – dla czytelników „Wiadomości Literackich” może tak, ale na pewno nie dla zwykłego widza kinowego.

Dziś, kiedy dysponujemy olbrzymimi zasobami pamięci w smartfonach z kamerami, powinniśmy zdać sobie sprawę, że epizody z paru fabularnych obrazów są niesłychanie rzadkimi rejestracjami ruchomymi twórców, których już się nie da sfilmować. Na YouTubie jest coraz więcej i więcej relacji wideo ze spotkań autorskich, których sporządzenie właściwie nic nie kosztuje – w przeciwieństwie do bardzo drogiej taśmy filmowej pół wieku temu, nie mówiąc już o instytucjonalnych uwarunkowaniach w czasach PRL. Agnieszka Osiecka w Szpetnych czterdziestoletnich wspomina, jak jako asystentka Janusza Morgensterna zaangażowała Leopolda Tyrmanda do roli „Pana z kawiarni” w filmie Jutro premiera (1961). Tyrmand był wówczas bardzo znanym pisarzem, niebawem miało dojść do ekranizacji jego powieści Siedem dalekich rejsów jako Naprawdę wczoraj (1963) z Andrzejem Łapickim w roli pisarza Nowaka. Ale tylko kaprys Osieckiej spowodował, że zachowała się filmowa rejestracja postaci autora Złego.

Sławomir Mrożek został zaś zaangażowany razem ze Stefanem Szlachtyczem do zagrania w krótkometrażowej, groteskowej etiudzie Janusza Majewskiego Rondo – działo się to w tym samym 1958 roku, kiedy po wydaniu paru książek niepoważnych pisarz zadebiutował w teatrze jako autor poważnej sztuki Policja.

Inaczej działo się z Edwardem Stachurą, jego sława była za życia – delikatnie mówiąc – nieporównywalna z wcześniejszą popularnością Tyrmanda czy Mrożka. Do Jeżowa Sudeckiego przyjechał w październiku 1971 roku rozmówić się z Witoldem Leszczyńskim, który wyraził zainteresowanie ekranizacją jego Siekierezady, a w Jeżowie akurat kręcił film Rewizja osobista. W dziennikach Stachury zachował się zapis: „Upiłem się i spałem u Maklaka (…) Zamiast kończyć scenariusz, ja siedzę w knajpie, a potem gram i śpiewam na gitarze. Maklak dużo wie o różnych sprawach i ma serce, dlatego zostałem, choć chciałem iść. Poprosił mnie. Nie chodź. Zostań. I zostałem”.

Maklak to Zdzisław Maklakiewicz, pamiętny z duetów z Janem Himilsbachem (ten drugi pierwszą książkę Monidło wydał trzy lata przed aktorskim debiutem w Rejsie Piwowskiego, po którym jego role przyćmiły działalność literacką), w Rewizji osobistej grał celnika. Na jego pytania Stachura w kilkudziesięciosekundowej scenie odpowiada jednym słowem „Tak”. Sceny tej w filmie mogłoby nie być. Można się tylko domyślać, że została nakręcona jako pretekst do wypłacenia spłukanemu pisarzowi honorarium z budżetu filmu. I tyle zostało po Stachurze. Leszczyński, owszem, zekranizował Siekierezadę – w 1985 roku, sześć lat po samobójczej śmierci pisarza.

W Małżowinie (1998) – formalnie telewizyjnej sztuce teatralnej, lecz faktycznie fabularnym debiucie Wojciecha Smarzowskiego – reżyser w głównej roli nieudacznego pisarza obsadził Marcina Świetlickiego – najbardziej znanego poetę pokolenia „brulionu”. Obok niego wystąpili tam m.in. Maciej Maleńczuk i Muniek Staszczyk mający w dorobku także tomiki poezji (byłem na planie i zaświadczam, że w zapuszczonym mieszkaniu w kamienicy przy Wiejskiej urządzono wówczas autentyczną popijawę). Świetlicki pojawi się jeszcze w epizodzie Anioła w Krakowie Artura Więcka z 2002 r.

Z kolei główną rolę w biograficznym filmie Lecha Majewskiego Wojaczek (2000) zagrał kolejny poeta – dwudziestodwuletni wówczas Krzysztof Siwczyk. Jeśli zaś chodzi o prozaików jako aktorów w XXI-wiecznych już realizacjach filmowych, to we Wtorku Witolda Adamka (2001) epizodyczną rolę producenta ogrodowych krasnali zagrał rozpoznawalny i będący wówczas u szczytu sławy Jerzy Pilch (mający już – jak pamiętamy – debiut jako cameo u Stuhra). Wreszcie, po raz kolejny pojawić się musi nazwisko Janusza Majewskiego – w Czarnym mercedesie (2019) obsadził jako starców w kawiarni Włodzimierza Kowalewskiego oraz Pawła
Huelle. Cztery lata wcześniej Huelle zagrał w ich Excentrykach hotelowego portiera; mam też wrażenie, że twarz autora Weisera Dawidka pojawia się przez moment w filmowej adaptacji wyreżyserowanej przez Wojciecha Marczewskiego (2000), brak mi jednak w tej materii pewności.

Pisarz jako on sam

Są wreszcie realizacje, w których obecność znanego już pisarza w filmie na podstawie jego utworu jest wręcz wartością dodaną – rzadziej dosłownie, w znaczeniu komercyjnym, częściej artystycznym. W swojej ostatniej książce Pamiętnik pani Hanki najpopularniejszy (i najczęściej ekranizowany) pisarz drugiej dekady międzywojnia Tadeusz Dołęga-Mostowicz podjął śmiały eksperyment. Do szpiegowskiej powieści wprowadził własną osobę i niby odautorskie komentarze. Po sukcesach ekranowych wersji ZnachoraProfesora Wilczura postanowił powtórzyć ten eksperyment także na taśmie filmowej – w Testamencie profesora Wilczura mającym być dopełnieniem trylogii. Tym razem scenariusz nie miał książkowego pierwowzoru. Jak pisze Jarosław Górski w wydanej w tym roku biografii Dołęgi Parweniusz z rodowodem, autor zagrał „pisarza występującego pod nazwiskiem Tadeusz Dołęga-Mostowicz, który tworzy właśnie powieść czy scenariusz filmowy na podstawie wydarzeń filmu. Plany fikcji splecione były tak, aby widz nie był pewien, co było pierwotne, a co wtórne: wyobraźnia pisarza tworzącego fabułę, czy też wydarzenia inspirujące autora”. Zdjęcia kręcono ponoć jeszcze w pierwszych dniach września 1939 roku. Dwudziestego września Dołęga-Mostowicz zginął od kuli sowieckiego żołnierza w Kutach na rumuńskiej granicy; w 1942 r. zmontowany Testament profesora Wilczura (reż. Leonard Buczkowski) wszedł na ekrany kin Generalnego Gubernatorstwa – co obficie recenzowano w gadzinowej prasie. Wiadomo, że jego projekcje odbywały się jeszcze w pierwszych latach po wojnie (motyw ten pojawia się w powieści Zgliszcza Piotra Zaremby), ale w 1947 roku ślad się urywa – gdzie znikła kopia? Czy się odnajdzie?

Jeśli obecność na ekranie pisarza jako siebie samego była autorską koncepcją Dołęgi, to w przypadku dwóch filmów Andrzeja Wajdy występują autorzy bardzo uznani, których pojawienie się jest dopowiedzeniem z inicjatywy reżyserskiej: „Tak, to, co napisali, to jest o nich samych”. Pierwszym z nich były Panny z Wilka (1979) według opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza. Czy niegdysiejszy odtwórca epizodu z Przygody jednej nocy mógł przewidzieć, że liczbą ekranizacji jego utworów (do dziś Wikipedia wylicza ich 19) przebije dwukrotnie samego Dołęgę-Mostowicza? Osiemdziesięciopięcioletni pisarz został nakłoniony przez Wajdę do pojawienia się w scenach na początku i końcu filmu, stanowiących pętlę – sugestię tożsamości odwiedzającego dworek w Wilku Wiktora Rubena (granego przez Daniela Olbrychskiego) z samym Iwaszkiewiczem uśmiechającym się doń po pół wieku w pociągu. Biograf pisarza Radosław Romaniuk cytuje w Innym życiu jego list do przedwojennej przyjaciółki Alicji Leonhardt: „Ten epizod ze mną był kręcony dosyć dawno, kiedy się czułem dosyć dobrze i chodziłem jak Apollo”. Iwaszkiewicz zmarł niecały rok po premierze Panien.

Taki sam zabieg zastosował parę lat później Wajda w Kronice wypadków miłosnych (1985) według powieści Tadeusza Konwickiego (skądinąd, wcześniej reżysera autorskich fabuł takich jak Salto czy Jak daleko stąd, jak blisko). Podstarzały pisarz odwiedza w nim swój dawny dom na Wileńszczyźnie, gdzie tożsamy z nim chłopiec (Piotr Wawrzyńczak) przeżywa tuż przed wybuchem II wojny światowej swą pierwszą miłość (Paulina Młynarska). W książce Pamiętam, że było gorąco Konwicki wspominał: „Tam jest taka scena, w której ja nocą grzebię w szufladzie. Wyciągam różne rzeczy i mówię: »Moje świadectwo szkolne, fotografia ojca, a tu moja legitymacja partyzancka«. Tak jest na próbie. Za chwilę Wajda woła: »Kamera«. I pan Konwicki mówi: »Moje świadectwo szkolne, fotografia ojca, a tu moja legitymacja partyjna«. Cała ekipa przewróciła się ze śmiechu. Ja udawałem, że to niby tak się przejęzyczyłem, ale psycholog mógłby coś na ten temat powiedzieć”. Konwicki dopowiadał, że „jeden z recenzentów zauważył, że pomysł, by w filmie był młody Gustaw-Konrad i stary Poeta, nawiązuje do samego Adama Mickiewicza. Kiedy podczas wykładów paryskich pytano go, jak należy wystawiać Nie-boską komedię Krasińskiego, odpowiedział, że może nie ma na to sposobu, chyba że wprowadzi się postać poety”.

Koncepcji powieści Doroty Masłowskiej Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną (2002) niepokojąco blisko do Dołęgi-Mostowicza, którego Testamentu profesora Wilczura w żaden sposób dziewiętnastoletnia autorka znać nie mogła. Narrator – pomorski dresiarz Silny – w swoich alkoholowo-narkotycznych peregrynacjach poznaje w końcu niespełnioną pisarkę Masłoską spisującą jego dane na posterunku policji i uświadamiającą o fikcyjności jego osoby i perypetii. Xawery Żuławski, który Wojnę... zekranizował (2009), od początku przyjął narrację równoległą zmyślania przez Dorotę przygód Silnego, by w finale wprowadzić widza w zupełną konfuzję co do tego, co jest światem realnym, a co zmyśleniem. W tej sytuacji przypadek zagrania Masłoskiej przez samą pisarkę stał się zatem najpełniejszym związkiem obecności polskich literatów w filmie, nie jako cameo, lecz w jednej z głównych obmyślonych przez siebie ról.

I tylko jedno pytanie pozostaje na koniec – czemu oprócz niej nie natrafiłem na żadną inną pisarkę, która mogłaby stać się bohaterką tego artykułu?

#Paweł Dunin-Wąsowicz
#Artykuł z kwartalnika