Jak powszechnie wiadomo, najwspanialsze są te piosenki, które pozostają odporne na upływ czasu. Zmieniają się czy wręcz obumierają konteksty, publiczność siwieje, mody upadają pod własnym ciężarem, a piosenka trwa.
Nie tylko z dawnymi słuchaczami kroczy przez coraz to nowe i inne czasy, ale też okrętuje się w sercach i pamięci następnego pokolenia. A potem jeszcze następnego i jeszcze, encore… Mieliśmy w Polsce szczęście do takich autorek i autorów, którzy umieli wysłać piosenkę jak sondę Voyager, by podróżowała przez konteksty, ustroje i generacje. Staszewski, Przybora, Osiecka, Dutkiewicz, Janerka, Kofta – można by wymieniać pewnie trochę dłużej i odrobinę inaczej komponować taką listę, ale w każdej konfiguracji znajdzie się na niej miejsce dla Wojciecha Młynarskiego. By uzmysłowić sobie siłę tych utworów, można przywołać pewien koncert w Izraelu, gdzie pan Wojciech wykonywał utwór Tak jak malował pan Chagall napisany do muzyki Leopolda Kozłowskiego. Koncert odbywał się w roku 1998, czyli trzydzieści lat po powstaniu epitafium dla malarza i chasydzkich sztetli dawnej Rzeczpospolitej, ale też dla całego pokolenia wygnanego z Polski po Marcu. Młynarski zaśpiewał dwa wersy i właściwie mógł zejść ze sceny, publiczność chóralnie wykonała całość do ostatniej nuty i słowa. A przecież to jedna z wielu piosenek „drugiego szeregu”, wcale nie najpopularniejszych w repertuarze autora. Albo taka Ballada o Dzikim Zachodzie, bez wątpienia odnosząca się do sytuacji politycznej w okolicach roku 70., gorzko-zabawna metafora z pointą, że trudno zaiste rozpoznać bandytę, gdy „dokoła są sami szeryfi”, czytelna dla słuchaczy w latach powstania, z czasem stała się symbolem każdej władzy, która strachem, pozornym umiłowaniem porządku przykrywa swoje ciemne sprawki. Okazało się, że w latach 1981 i 2007 pozostała tak samo aktualna, choć władze już były inne, inna nieco propaganda. Trudno nie zauważyć geniuszu lekkiej pozornie ballady, która pewnie i za 40 lat będzie z przekąsem komentować świat wokół nas. Ta umiejętność wyciągania z szybko dezaktualizującej się rzeczywistości esencji, która czyni tekst piosenki ponadczasowym, to jedna z cech twórczości Młynarskiego zapierająca dech. Ale nie jedyna.
Jest cała seria utworów, gdzie bohaterem jest małomiasteczkowy, często proletariacki mężczyzna ze swoimi kłopotami, nierzadko sercowymi. Taki on jest w nieśmiertelnych Bynajmniej i Nie mam jasności w temacie Marioli. Taka postać to najłatwiejszy obiekt do żartu dla inteligenta: zauważyć źle dobierane słowa, podkreślić akcent i voilà – inteligencka publiczność pęknie ze śmiechu. Tyle że Młynarski sprawia, dozując krople liryki w tej satyrze, że nie da się tym bohaterem pogardzać, że słuchacz całym sercem kibicuje mężczyźnie z piosenki mimo jego pozornej nieporadności. Młynarski swoich bohaterów lubi, by nie zaryzykować większego słowa… Nie ma w tych wierszach pogardy i być może (również) z tego powodu za swojego brali go studenci, robotnicy i profesorki. Ot, umiejętność!
Pan Wojciech pisał dla siebie i najpopularniejszych wykonawców w kraju, tłumaczył (Brela, Brassensa, Wysockiego), reżyserował, tworzył libretta operetek i oper, operował słowem kunsztownie i precyzyjnie. Był więc na pewno wspaniałym „rzemieślnikiem” słowa, ale w niemal każdym swoim utworze dorzucał coś ekstra, coś z czym trzeba się urodzić, coś co sprawia, że piosenka ma drugie (albo i trzecie) dno, że rzecz zdawałoby się nieuchronnie „elitarna” staje się ogólnokrajowym przebojem, a „prościutka” zabawna piosenka o kontrabasiście zalega na dnie serca i przypomina się nagle nad ranem, gdy patrzy się na kicz wschodu słońca i nie chce już opuścić głowy, sama się nuci. Młynarski miał genialny słuch do „nowomowy”, tych wszystkich zbitek słownych pozbawionych znaczeń, potrafił je przenicować, napełnić treścią i puścić w obieg, posiadał umiejętność pisania szlagwortu, nowego „frazeologizmu”, który zostaje w pamięci i często zdaje się nam, że zawsze tam był. Kolejne pokolenia, mniej lub bardziej świadomie, mówią Młynarskim; autorzy, chcąc nie chcąc, odnoszą się do jego twórczości i spada na nich czasem komplement (wiem, co mówię) „O, tu ci wyszło jak u Młynarskiego”. Można by napisać: miał też szczęście do kompozytorów, tylko że to nie „szczęście”, a raczej głębokie zrozumienie tego, jak powinna wyglądać piosenka z obu stron – kompozytorskiej i autorskiej. Niech mi będzie przy okazji tego ostatniego truizmu wolno nie zgodzić się z nierzadko spotykanymi opiniami o śpiewie pana Wojciecha. Często można trafić na pełne lekceważenia wypowiedzi o „niewielkiej skali”, „skandowaniu”, „przeciętności”. Każdemu życzę takiej przeciętności: dykcja, „timing”, barwa, ironia uzyskana odpowiednio dobraną pauzą, bawienie się formą, pastiszem. Był wokalistą wybitnym, choć nieobdarzonym głosem Stana Borysa.
Na koniec odrobina prywaty. Zdarzyło mi się być w kulisach pewnego współczesnego przedstawienia teatralno-kabaretowego. Grano dobrze, śpiewano rzeczy niegłupio napisane, współczesne oraz starsze przeboje rożnych tuzów polskiej muzyki rozrywkowej. Już pod koniec przedstawienia pojawiła się na scenie Magda Umer. Zaśpiewała Jeszcze w zielone gramy i unieważniła wszystko, co się wydarzyło wcześniej. A aktorzy w kulisach, obsługa techniczna i piszący te słowa nagle musieli przetrzeć jakiś paproch w kąciku oka. I tak cztery wieczory z rzędu. Dziękujemy, panie Wojciechu.