Pan Wojciech

Paweł Sołtys
13.10.2021
Fot. Archiwum prywatne
Fot. Archiwum prywatne

Jak powszechnie wiadomo, najwspanialsze są te piosenki, które pozostają odporne na upływ czasu. Zmieniają się czy wręcz obumierają konteksty, publiczność siwieje, mody upadają pod własnym ciężarem, a piosenka trwa.

Nie tylko z dawnymi słuchaczami kroczy przez coraz to nowe i inne czasy, ale też okrętuje się w sercach i pamięci następnego pokolenia. A potem jeszcze następnego i jeszcze, encore… Mieliśmy w Polsce szczęście do takich autorek i autorów, którzy umieli wysłać piosenkę jak sondę Voyager, by podróżowała przez konteksty, ustroje i generacje. Staszewski, Przybora, Osiecka, Dutkiewicz, Janerka, Kofta – można by wymieniać pewnie trochę dłużej i odrobinę inaczej komponować taką listę, ale w każdej konfiguracji znajdzie się na niej miejsce dla Wojciecha Młynarskiego. By uzmysłowić sobie siłę tych utworów, można przywołać pewien koncert w Izraelu, gdzie pan Wojciech wykonywał utwór Tak jak malował pan Chagall napisany do muzyki Leopolda Kozłowskiego. Koncert odbywał się w roku 1998, czyli trzydzieści lat po powstaniu epitafium dla malarza i chasydzkich sztetli dawnej Rzeczpospolitej, ale też dla całego pokolenia wygnanego z Polski po Marcu. Młynarski zaśpiewał dwa wersy i właściwie mógł zejść ze sceny, publiczność chóralnie wykonała całość do ostatniej nuty i słowa. A przecież to jedna z wielu piosenek „drugiego szeregu”, wcale nie najpopularniejszych w repertuarze autora. Albo taka Ballada o Dzikim Zachodzie, bez wątpienia odnosząca się do sytuacji politycznej w okolicach roku 70., gorzko-zabawna metafora z pointą, że trudno zaiste rozpoznać bandytę, gdy „dokoła są sami szeryfi”, czytelna dla słuchaczy w latach powstania, z czasem stała się symbolem każdej władzy, która strachem, pozornym umiłowaniem porządku przykrywa swoje ciemne sprawki. Okazało się, że w latach 1981 i 2007 pozostała tak samo aktualna, choć władze już były inne, inna nieco propaganda. Trudno nie zauważyć geniuszu lekkiej pozornie ballady, która pewnie i za 40 lat będzie z przekąsem komentować świat wokół nas. Ta umiejętność wyciągania z szybko dezaktualizującej się rzeczywistości esencji, która czyni tekst piosenki ponadczasowym, to jedna z cech twórczości Młynarskiego zapierająca dech. Ale nie jedyna.

Jest cała seria utworów, gdzie bohaterem jest małomiasteczkowy, często proletariacki mężczyzna ze swoimi kłopotami, nierzadko sercowymi. Taki on jest w nieśmiertelnych Bynajmniej i Nie mam jasności w temacie Marioli. Taka postać to najłatwiejszy obiekt do żartu dla inteligenta: zauważyć źle dobierane słowa, podkreślić akcent i voilà – inteligencka publiczność pęknie ze śmiechu. Tyle że Młynarski sprawia, dozując krople liryki w tej satyrze, że nie da się tym bohaterem pogardzać, że słuchacz całym sercem kibicuje mężczyźnie z piosenki mimo jego pozornej nieporadności. Młynarski swoich bohaterów lubi, by nie zaryzykować większego słowa… Nie ma w tych wierszach pogardy i być może (również) z tego powodu za swojego brali go studenci, robotnicy i profesorki. Ot, umiejętność! 

Pan Wojciech pisał dla siebie i najpopularniejszych wykonawców w kraju, tłumaczył (Brela, Brassensa, Wysockiego), reżyserował, tworzył libretta operetek i oper, operował słowem kunsztownie i precyzyjnie. Był więc na pewno wspaniałym „rzemieślnikiem” słowa, ale w niemal każdym swoim utworze dorzucał coś ekstra, coś z czym trzeba się urodzić, coś co sprawia, że piosenka ma drugie (albo i trzecie) dno, że rzecz zdawałoby się nieuchronnie „elitarna” staje się ogólnokrajowym przebojem, a „prościutka” zabawna piosenka o kontrabasiście zalega na dnie serca i przypomina się nagle nad ranem, gdy patrzy się na kicz wschodu słońca i nie chce już opuścić głowy, sama się nuci. Młynarski miał genialny słuch do „nowomowy”, tych wszystkich zbitek słownych pozbawionych znaczeń, potrafił je przenicować, napełnić treścią i puścić w obieg, posiadał umiejętność pisania szlagwortu, nowego „frazeologizmu”, który zostaje w pamięci i często zdaje się nam, że zawsze tam był. Kolejne pokolenia, mniej lub bardziej świadomie, mówią Młynarskim; autorzy, chcąc nie chcąc, odnoszą się do jego twórczości i spada na nich czasem komplement (wiem, co mówię) „O, tu ci wyszło jak u Młynarskiego”. Można by napisać: miał też szczęście do kompozytorów, tylko że to nie „szczęście”, a raczej głębokie zrozumienie tego, jak powinna wyglądać piosenka z obu stron – kompozytorskiej i autorskiej. Niech mi będzie przy okazji tego ostatniego truizmu wolno nie zgodzić się z nierzadko spotykanymi opiniami o śpiewie pana Wojciecha. Często można trafić na pełne lekceważenia wypowiedzi o „niewielkiej skali”, „skandowaniu”, „przeciętności”. Każdemu życzę takiej przeciętności: dykcja, „timing”, barwa, ironia uzyskana odpowiednio dobraną pauzą, bawienie się formą, pastiszem. Był wokalistą wybitnym, choć nieobdarzonym głosem Stana Borysa.

Na koniec odrobina prywaty. Zdarzyło mi się być w kulisach pewnego współczesnego przedstawienia teatralno-kabaretowego. Grano dobrze, śpiewano rzeczy niegłupio napisane, współczesne oraz starsze przeboje rożnych tuzów polskiej muzyki rozrywkowej. Już pod koniec przedstawienia pojawiła się na scenie Magda Umer. Zaśpiewała Jeszcze w zielone gramy i unieważniła wszystko, co się wydarzyło wcześniej. A aktorzy w kulisach, obsługa techniczna i piszący te słowa nagle musieli przetrzeć jakiś paproch w kąciku oka. I tak cztery wieczory z rzędu. Dziękujemy, panie Wojciechu. 

 

#Artykuł z kwartalnika
#Paweł Sołtys
#Wojciech Młynarski