Niezależność składa się z dwóch członów: „nie” i „zależność”. Od czego lub od kogo jest lub nie jest zależny Lech Janerka?
Jestem człowiekiem zamkniętym, świadomie izoluję się od społeczeństwa, więc „nie” mamy z głowy. Kiść moich znajomych jest drobniutka. I nie jest to efekt pandemii. Nigdy nie czułem szczególnej potrzeby kontaktowania się z ludźmi. Z żoną, Bożeną, tworzymy solidny tandem – funkcjonujemy we dwoje i to nam wystarczy. Jeżeli chodzi o zależność, to tak jak wszyscy żyjemy w społeczeństwie, płacimy rachunki, a nawet żyjemy ze społeczeństwa: ktoś kupuje nasze płyty, chodzi na koncerty. Moja niezależność polega być może na tym, że nie potrzebuję czegoś takiego jak management. To daje swobodę w nicnierobieniu, a ponieważ funkcjonujemy na obrzeżach największych wydarzeń w muzyce popowej, to również w niczym mi nie przeszkadza. Gdybym miał zagrać na Wembley, zatrudniłbym managera, ale ponieważ na razie na to się nie zanosi, manager nie jest mi potrzebny. Samo się organizuje. Całość sprowadza się zresztą do kilku telefonów: do muzyków, akustyka i kierowcy. Tyle, jedziemy. Z wytwórniami płytowymi mój kontakt był jak marzenie: nigdy nie wysyłałem materiałów demo, wydawcy kupowali materiał w ciemno, wierząc w potencjał. Miłe! Ot i cała niezależność.
Nie, chyba jednak nie cała, przepraszam, że drążę temat, na który chyba nie do końca ma pan ochotę odpowiadać, ale poza pełną samodzielnością muzyczną i artystyczną Lecha Janerki jest jeszcze sfera emocjonalna. Niezależność jako punkt odniesienia. Słuchacze pana szanują. Janerka, czyli szacun.
Ciekawe słowo, wersja zniemczona to szacung! Mieliśmy masę szczęścia. Nasz debiut, debiut Klausa Mitffocha, wyglądał tak, że wyszliśmy na pierwszy koncert w zasadzie przez przypadek. W klubie studenckim, kiedy grający tam zespół zrobił sobie przerwę i poszedł na jointa, wskoczyliśmy na scenę. Zagraliśmy, a publiczność nie chciała już słuchać tamtego zespołu tylko nas. Mieliśmy wówczas pięć piosenek w repertuarze, niewiele. „Grajcie od nowa” – usłyszeliśmy. „A za tydzień wracajcie z nową piosenką”. Wróciliśmy. To się samo wydarzyło, publiczność nas ukonstytuowała. Można powiedzieć, że zostaliśmy wybrani. Wytworzył się pewien szum, ludzie chcieli słuchać Klausa, popularność przyszła naturalnie, bezwysiłkowo. Wzięliśmy udział w konkursie na kontrakt płytowy i przede wszystkim profesjonalne instrumenty, bo własne sami sobie wystrugaliśmy, gitara basowa Fendera kosztowała bowiem tyle, co samochód, ale ponieważ zajęliśmy solidne miejsce w konkursie, pożyczono nam instrumenty, podpisaliśmy kontrakt – pierwszym singlem było Śmielej, potem Jezu, jak się cieszę.
I to był już wielki hit.
Niekompatybilny z resztą materiału na płycie, ale zadziałało. Piosenka powstała z premedytacji, na życzenie perkusisty. Powiedział mi: „Fajne robisz piosenki, ale hitka to ty nie napiszesz”. Odpowiedziałem: „Mogę spróbować”. I spróbowałem. Nie przepadam za tym utworem, Bożena skomentowała Jezu, jak się cieszę dosadnie: „To brzmi jak jakaś Partita”. Partita, wersja z gitarą. Pewnie tak właśnie brzmi, no ale mieliśmy hitka. Przestaliśmy być anonimowi, nagraliśmy płytę, płyta była jak na nasze dyletanctwo dziwnie solidna.
Według niektórych słuchaczy i krytyków, a nie jest to wcale znikoma część, „Klaus Mitffoch” to najlepszy album w historii polskiego rocka.
W pierwszej recenzji, która wpadła mi do rąk, przeczytałem: „Teksty to grafomania, muzyka enerdowska”. Tak się zaczęło. Komplementy, laurki nie robią na mnie wielkiego wrażenia. Zawsze potrafiłem przyjrzeć się sobie z dystansem, więcej, nie jestem fanem tego, co robię i dzięki temu oraz przekorze, a i wsparciu publiczności, udaje się przetrwać.
Wspomniał pan wcześniej, że razem z żoną, Bożeną Janerką, tworzycie zgrany tandem. Pani Bożena towarzyszy panu na drodze artystycznej w zasadzie od początku – od lat współtworzy również muzyczne brzmienie pana płyt charakterystycznymi dźwiękami przetworzonej elektronicznie wiolonczeli.
No tak, jeżeli popatrzy się na daty, byliśmy prekursorami. W 1975 roku wystąpiliśmy razem na Studenckim Festiwalu Piosenki z utworem Ta zabawa nie jest dla dziewczynek. Na festiwalu w Jarocinie w 1985 roku partia wiolonczeli Bożeny była wściekła, przesterowana, grana dysonansami. Niektórzy twierdzili, że to była antymuzyka, dzisiaj nikt już tak nie uważa. Dopiero wiele lat później powstała Apocalyptica.
Wiolonczela pojawiała się w rock’n’rollu rzadko, ale była jednak wykorzystywana chociażby u pana ulubionych Beatlesów.
Do głowy przychodzą oczywiście beatlesowskie evergreeny w rodzaju Yesterday czy Eleanor Rigby, tam słychać wiolonczelę, ale nas bardziej kręciły podkręcone dźwięki wiolonczeli u Beatlesów w Strawberry Fields Forever i I Am the Walrus, w tych dwóch utworach wiolonczela szalała, w Strawberry... grała duet z klaksonami samochodowymi.
To była inspiracja. Pomyślałem, a dlaczego by nie zrobić czegoś w podobnym guście, nie zaszaleć. Bożena była wówczas w Stanach, zadzwoniłem, żeby kupiła zestaw zniekształcający barwę dźwięków wiolonczeli. Kupiła i tak się zaczęło.
Bożena Janerka grała wcześniej na skrzypcach.
Tak, grała na skrzypcach, ale nie przepadała za tym instrumentem, kiedy wróciła ze Stanów, zaczęliśmy próby na pożyczonej wiolonczeli. Chwyciło od razu. Okazało się, że moje pochody basowe i głos można otoczyć wydobywanymi przez Bożenę dźwiękami flażoletów granych na wiolonczeli. To było w pewnym sensie nowatorskie. Flażolety, czyli sposób wydobywania dźwięków polegający na tym, że jedna składowa harmoniczna dominuje nad innymi, pojawiały się w grze gitarowej. Tutaj chodziło o wiolonczelę. Graliśmy flażoletami tworzącymi przestrzeń. Mieliśmy z tego sporo frajdy. Po krótkim macaniu tematu stało się oczywiste, że Bożena z wiolonczelą zadomowi się w naszym składzie na dobre.
W tym roku otrzymaliście państwo wspólnie Paszport „Polityki” w kategorii Kreatorów Kultury, której partnerem jest Stowarzyszenie Autorów ZAiKS: „za najwspanialszą w polskiej muzyce rozrywkowej opowieść o niezależności, snutą przez dekady w zespole Klaus Mitffoch, a później na autorskich płytach. Opowieść, której nie dogonił »lukratywny wieprz« i w której »wszystko było dobrze i wszystko w sam raz« – także dzięki temu, że snuta była przez dwoje muzyków będących dla siebie oparciem”. W czym tkwi tajemnica waszego związku?
Gdyby chciał pan przyłożyć do nas lupę i zobaczyć coś nadzwyczajnego – nie uda się panu. Jesteśmy nieciekawi, hermetyczni, małomówni, samowystarczalni. Pobudowaliśmy własne światy z wsłuchiwania się w odgłosy artystyczne – mówię nie tylko o muzyce, ale także o filmie, literaturze czy malarstwie. To nas wypełnia. I wiara w to, że nawet za pomocą prostych środków można wyrażać emocje.
Jeśli chodzi o muzykę, Bożena jest o wiele bardziej muzykalna niż ja. Chodziła do szkoły muzycznej, więc miała predyspozycje. Jest samodzielna, odważna po ojcu, góralu, nie brakuje jej temperamentu. Dobrze słyszy, zawsze dobrze słyszy. W zespole jest osobą, która w ogóle nie ćwiczy. Nie musi. Gra próbę i już wie. Wystarczy wrzucić jej temat. W sumie to proste rzeczy. Natomiast ja, niestety, nie jestem talentem muzycznym. Przygotowanie numeru to dla mnie udręka. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że komponuję od niechcenia, potrafię też zaopatrzyć muzyczne tematy w kilka słów, niespecjalnie się przy tym napinając.
Państwa córki nie poszły w ślady rodziców.
Nie, chociaż predyspozycje miały. Mieszkają w Anglii, zajmują się życiem swoim i Anglików. I ja to rozumiem. Życie z muzyki bywa zabawne, ale potrafi być też dosyć nieprzyjemne i generuje masę stresów. Funkcjonuje się w zespole, żyje w zespole. Nagrywanie, komponowanie, koncertowanie to jest jak pisanie matury co roku. Ciągle nowy materiał, a kryteria oceny są mętne. Pisze się widłami po wodzie, wierząc, że zapis na falach pozostanie chociaż trochę dłużej niż ułamek sekundy.
Wierzę, że tylko takie podejście – owo zdawanie matury każdego roku – ma sens. Tylko wtedy twórczość nie staje się kalkulacją.
Kalkulacji nie było. Klaus Mitffoch to początkowo nie była sprawa serio. Ani ja, ani pozostali członkowie zespołu nie sądziliśmy, że kiedykolwiek będziemy się zajmowali muzyką na poważnie. To był przypadek. Próbowaliśmy w weekendy, brzdąkaliśmy w łazience, żeby mieć z tego frajdę. O nic więcej nam nie chodziło. To się jednak zmieniło szybko i niepostrzeżenie. Naraz okazało się, że przedsięwzięcie jest opłacane. Nie mówię opłacalne, bo to długo jeszcze było w sferze fantazji, ale opłacane.
Byliśmy tym w większym stopniu skonsternowani niż uszczęśliwieni. Na początku podchodziliśmy do sukcesu nieufnie. Uznaliśmy, że to jakieś nieporozumienie, to nie o nas chodzi. Ale pojawiły się pierwsze recenzje, piosenki trafiały do radia.
W którym momencie po raz pierwszy pomyślał pan, że to jednak nie żarty, że sprawa jest poważna?
Wtedy w telewizji królował „Kabarecik Olgi Lipińskiej”, był swego rodzaju kabaretową soczewką, w której odbijało się społeczeństwo. Wszyscy to oglądali. I w jednym z odcinków pojawiła się nazwa Klausa Mitffocha, że młodzi teraz tego słuchają, szarpidrutów dziwacznych. W wywiadzie wzmiankowała o nas pani Kora Jackowska i pomyślałem wówczas, że żarty się skończyły. Trzeba podjąć decyzję, czy to ma być nasze nowe życie. Byliśmy młodzi, ambitni, ale absolutnie nie zakładaliśmy, że Klaus Mitffoch będzie czymś więcej niż happeningiem, przygodą – życie zdecydowało za nas. Postanowiliśmy, że stajemy się zespołem zawodowym. Rozpadliśmy się po półtorarocznej działalności.
„Ja wiem, że to jest zwykły syf, paranoja, wiem. / Ja wiem, czego chcesz, no i znowu się boję, wiem”.
Kiedy wybuchło zjawisko pod tytułem Klaus Mitffoch, mieliśmy małe dzieci, ja pracowałem w Urzędzie Wojewódzkim we Wrocławiu na stanowisku fotografa, od siódmej do piętnastej, a później jechałem na próbę i wracałem do domu koło drugiej w nocy. A na siódmą znowu do pracy… Bożena była zniecierpliwiona. Powiedziała mi: „Ty się chłopie ogarnij, mamy dzieci i help – albo daj posłuchać, co tam robicie”. Przyszła na próbę, nie była zachwycona. Powiedziała, że to jest lipa, nic z tego nie będzie, słabo nam idzie i to było jak zimny prysznic, Bożena wie, co mówi, i nie pepla. Nie poddaliśmy się. Dołożyliśmy do pieca. Po miesiącu Bożena posłuchała nas znowu i powiedziała: „No, teraz to już jest inna rozmowa, zupełnie inna”. I tak to w zasadzie wygląda do dzisiaj. Próbuję zawsze dobić do tego: „No, teraz to już jest inna rozmowa”.
Z „Historią podwodną” mieliśmy mnóstwo zaproszeń na koncerty, ale materiał miał być tylko studyjny. Nagrywając, uznaliśmy, że nie będziemy koncertowali. Koncertów nie lubiłem ani ja, ani gitarzysta, Krzysiek Pociecha, który dołączył do nas z Klausa Mitffocha. Występy były jednak nieuniknione. Zagraliśmy ich z pięć. Zespół żyje głównie z koncertów. Dlatego wciąż przełamuję się, żeby nagrywać, przełamuję, żeby koncertować.
Nie sposób omówić wszystkich płyt Janerki, nie mamy na to miejsca, ale muszę panu wyznać, że wielkie wrażenie zrobiła na mnie niegdyś pana płyta z 1991 roku „Ur”. Industrial i elektronika, a w warstwie literackiej wyrafinowane odwołania do starożytności.
To jest mój temat – starożytność, Sumerowie, początki naszej kultury. Przynajmniej tak się utarło. W tworzeniu „Ur” punktem odniesienia był dla mnie Gilgamesz, król sumeryjskiego miasta Unug (akadyjskie Uruk), mityczny bohater akadyjskiego Eposu o Gilgameszu. Najstarsza rejestracja pomysłów człowieka, dziwne słowa opowiadające chropawą historię. Początki cywilizacji. To mnie kręciło, a jeszcze w połączeniu z elektroniką – niestety dość toporną (bieda), dawało dodatkową wartość. Tekst do tytułowego Ur napisałem w Nowym Jorku w 1988 roku, zastanawiając się, czy mieszkańcy Ur też nie czuli się w swoim mieście nieco zdezorientowani.
Kiedy stosunkowo niedawno sięgnąłem po powieść Anna In w grobowcach świata Olgi Tokarczuk, poczułem braterstwo dusz. Tokarczuk pisała o sumeryjskiej bogini Inannie, która zstąpiła do krainy żywych zmarłych.
Rozmawiamy o starożytności, to zajmujące, ale warto też rozmawiać o teraźniejszości, o przyszłości. Pana muzyka jest żywa, słuchana, interpretowana na nowo. Niedawno Wojciech Kościelniak razem ze studentami czwartego roku Wydziału Aktorskiego w Łodzi wyreżyserował spektakl dyplomowy Historia podwodna zbudowany z piosenek Lecha Janerki.
Byłem, widziałem, podziękowałem. Momentami to było zaskakujące. Zdziwiłem się, nie sądziłem, że te stare w większości utwory mogą mieć taką siłę, a zwielokrotnione głosy dodały im wigoru.
Jestem wykładowcą na Wydziale Aktorskim i długo rozmawiałem o pana muzyce ze studentami. Oni pana kupują, nie widzą w waszej muzyce ściemy, pan jest „czysty”. Zwracali też uwagę na finezję tekstów, literacki kunszt. Byli zaskoczeni, że tak można pisać teksty. Znowu muszę powtórzyć to, co mówiłem na początku wywiadu: szacun, panie Janerka, szacun.
Jak na osobę, która praktycznie się nie odzywa, sporo tekstów napisałem. Powtórzę, zawsze, odkąd pamiętam, byłem zamknięty w sobie. To bardzo specyficzny stan. Nie rozmawiam z ludźmi, ale prowadzę dialogi wewnętrzne z samym sobą, ripostuję, snuję jakąś myśl z dziesiątkami dygresji. Tyle że nie czuję potrzeby, żeby się komunikować. Tym bardziej, że w pewnym momencie zauważyłem, że myśląc tak, jak myślę, kiedy zaczynałem mówić, co myślę, ludzie często się irytowali, a przy okazji i ja traciłem zapał. Niech więc lepiej to siedzi we mnie.
Słowa powstają z milczenia?
W moim domu rodzinnym się nie rozmawiało. Nie było takiego zwyczaju. Nie pamiętam wielu rozmów z rodzicami czy z babcią. Okazją do wypowiedzenia czy zapisania własnych myśli była dla mnie szkoła średnia. W liceum miałem świetnego polonistę. Pierwszego dnia, kiedy rozpoczynaliśmy naukę w ogólniaku, zaznaczył otwarcie, że program nauczania to jest zaledwie smętny margines tego, co go interesuje, co będzie chciał z nami osiągnąć. Że będziemy buszowali po różnych obszarach sztuki. Szkoła to ma być rozwój. Nie był gołosłowny. Co tydzień pisaliśmy recenzje filmów, przedstawień teatralnych i z przeczytanego tomiku poezji. To „i” jest bardzo ważne. Byliśmy obłożeni recenzjami, czyli stosunkiem i wiwisekcją szeroko pojętej kultury. Kiedyś nasz polonista wykupił w kiosku cały nakład „Życia Literackiego” i dał każdemu z nas egzemplarz. „Czytajcie, może coś znajdziecie”. To był człowiek, który otwierał, pokazywał, że kultura to coś więcej niż czytanka z podręcznika. Nie wszyscy mieli ochotę podążać tym tropem, ja szedłem w ciemno. Chwalił moje teksty, a one były specyficzne. Podejrzewam, że inny polonista by mnie pogonił. Pisałem bardzo krótkie wypracowania, maksymalnie skondensowane, ale on to kupował i akceptował, a nawet chwalił, chociaż irytowała go ich lapidarność. Dostałem zielone światło.
Teksty pisane dla Klausa Mitffocha, a potem pana solowych płyt, są również skondensowane, oparte na przemyślanej grze słów i skojarzeń. „Głowa umie łączyć niebo z szyją / Niebo w szyję wpada poprzez głowę / Głowa często lubi być niczyją / I dlatego ciągle jest jak jest”.
Zacząłem pisać teksty przez przypadek. Jak wspominałem, nie planowaliśmy koncertów, kariery. Siedzieliśmy u mnie w łazience i brzdąkaliśmy. Nie potrzebowaliśmy do tego słów, nikt o tym nie myślał. Lubiliśmy grać stany emocjonalne, które usiłowaliśmy przekazać za pośrednictwem brzdąknięć. Kiedy jednak zakwalifikowaliśmy się na pierwszy festiwal, wiedzieliśmy, że trzeba napisać tekst. Najbardziej wygadaną osobą w zespole był nasz perkusista, Kazimierz Sycz, czymś naturalnym wydawało się nam, że to właśnie on powinien napisać teksty. I zrobił to. Przyniósł je na kartce, zapytał: „I co myślisz?”. Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że są żenujące. „A ty napiszesz lepsze?”. „No pewnie”. „To napisz”. Następnego dnia przyniosłem cztery teksty. Kazimierz przeczytał spokojnie, powiedział: „No, stary, grubo lepsze”. Tak zostałem tekściarzem.
Jak wygląda proces powstawania tekstów Lecha Janerki?
Intymny proces. Tak bym to nazwał. Nie wymaga może wielkiej koncentracji w moim przypadku; chodzi o znalezienie momentu, w którym słowa skumulowałyby się we mnie. Myślę, że każdy człowiek ma zawsze coś do powiedzenia, pojawia się tylko kwestia, żeby znaleźć moment, w którym potrafimy to zapisać. Szukałem zatem takiego momentu, zapisywałem tekst, przynosiłem, zespół to akceptował. A ponieważ pisałem teksty, koledzy uznali, że jestem tym członkiem Klausa, który powinien rozmawiać z dziennikarzami. Ze mną to nigdy nie było łatwe przejście. Człowiek działający w piwnicy (w łazience), nawet jeżeli z niej wyjdzie, zawsze trochę w tej piwnicy zostaje. Pamiętam jeden z pierwszych wywiadów. Ktoś mnie zapytał: „A kim ty jesteś?”. Odpowiedziałem: „Samoporządkującą się formą chaosu”.
„Nie takiej odpowiedzi się spodziewaliśmy”.
Ale ja taki byłem naprawdę, niczego nie kreowałem. Potraktowałem tego faceta poważnie, powiedziałem, co o sobie myślę. Wiem, że zazwyczaj oczekuje się czegoś powierzchownego, co będzie łatwe do zaakceptowania przez czytających wywiad. Mnie to nie interesowało. Nie czułem presji, żeby budować własny wizerunek w malowniczych, łatwo przyswajalnych barwach. Jeżeli coś mówiłem, starałem się dociec do sedna sprawy. Bez zbędnych dygresji, bez ornamentów. W taki sam sposób piszę teksty. Zapytał pan o proces ich powstawania. Nie wiem, trudno odpowiedzieć. Może cała tajemnica polega na tym, że czytam dobrą literaturę, sporo dobrej literatury. Nie lubię jednak poezji, co może wydawać się dziwne. Kiedyś ktoś porównał moje teksty do wierszy Mirona Białoszewskiego, zadzwoniłem do Świetlickiego, absolwenta polonistyki i znawcy literatury. Zapytałem, czy on również dostrzega jakieś paralele. I Świetlicki to potwierdził, podsuwając adekwatne cytaty (on pamięta wszystko).
Zastanowiłem się nad tym. Poezja Białoszewskiego – charakterystyczna fraza, dosyć proste kadencje zakończone nieoczekiwaną pointą. Tak, rzeczywiście, można powiedzieć, że są jakieś paralele, ale to wszystko dzieje się poza mną, ponieważ ja wierszy Białoszewskiego nie znam. Czytałem jego Pamiętnik z Powstania Warszawskiego, ale to proza. Miron to chyba świetny poeta, prawda?
Moim zdaniem znakomity. Stworzył własny kosmos literacki. Lingwistyczny kosmos, w którym dźwięki słów są równie ważne, a może i ważniejsze niż sensy. I to właśnie mocno i sensualnie oddziałuje na czytelnika, tak jak pana wiersze (uważam, że to są wiersze) oddziałują na słuchacza.
Jeżeli tak jest, jak pan mówi, to jest dla mnie miłe. Oj, kolejny komplement. Każdy sygnał, że ktoś to czyta, przejmuje się tym, co robię, dodaje energii, otuchy. To jest dziwna sprawa z tymi tekstami, jak one powstają, o czym mówią. Opowiadałem panu, że sporo czytam, i rzeczywiście czytanie na pewno mnie inspiruje. Niesie się po nocach, wchłania. Chodzę z jakąś nieokreśloną aurą do następnego dnia, aż w końcu, nie zawsze tak jest, ale czasami się zdarza, to wszystko materializuje się w nowym tekście. Dziwne jest zresztą to całe moje czytanie. Nietypowe, a może niepoważne. Czytając, nie przejmuję się konstrukcją tekstu, chłonę teksty bardzo wybiórczo, odbijając się od ważnych dla mnie akcentów, a mózg na ich bazie konfabuluje sobie swoje impresje i zazwyczaj nie pamiętam szczegółów książek. Dobra książka generuje we mnie dziwne aktywności i to niekoniecznie w zgodzie z intencjami autora. Impresja Janerki idzie czasem wspak. Może to jest jakieś uchybienie umysłowe, ale ja działam w taki sposób. I szczerze mówiąc, podobnie rzecz się ma z przejawami jakiejkolwiek sztuki. Nie potrafię sensownie analizować, logicznie przeprowadzić wywodu na temat, co to ze mną i dla mnie zrobiło, ale równolegle podświadomość powoduje, że pewne rzeczy uważam za bardzo ważne a inne za zupełnie nieistotne. Ja to czuję, ale za żadną cenę nie chciałbym argumentować, że mój ogląd sensów ma sens. Recenzentem nie mógłbym zostać na pewno.
Ze słuchaniem przez pana muzyki jest podobnie jak z czytaniem literatury?
Podobnie. I dlatego taktycznie unikam zasiadania we wszelkich gremiach oceniających. Moje emocje wynikają z bezradności wobec nazewnictwa, przyznawania punktów czy gwiazdek. Bardziej chłonę niż nazywam. Po najlepszym nawet koncercie nie byłbym w stanie powiedzieć niczego sensownego, poza tym, że to mnie poruszyło. Podobnie po słabym.
A kim jest dla pana słuchacz, odbiorca – czy tworząc, myśli pan o nim?
Nie, nie piszę dla słuchacza. Piszę dla siebie, tylko i wyłącznie. Piszę szybko, komponuję szybko, feler jest w tym, że nie mam predyspozycji muzycznych. To mnie dobija. Wszelkie zwłoki wynikają z mizernych możliwości warsztatowych.
Nie wierzę panu.
Niestety, taka jest prawda. Jestem uważany za muzyka, zostałem wokalistą, a tak naprawdę nie powinienem tego robić. Nie mam odpowiednich predyspozycji. Nie lubię swojego głosu, to jest żaden głos. W muzyce wszystko przychodzi mi z trudem, do każdej kolejnej piosenki muszę zbudować warsztat od nowa, zarówno jako muzyk – grając na basie – i pieśniarz z długim nosem. Tak jakbym musiał od nowa postawić swój głos. To jest odstręczające, pomijam cały szereg irytacji, mniejszych i większych stresów związanych z produkcją, dobija mnie niemożność, ale na swoje nieszczęście jestem też uparciuchem. Jeżeli czuję, że piosenka jest tego warta, próbuję postawić warsztat. I tak jest za każdym razem. Masochizm, ugór, droga przez mękę. Bożena ma to na pstryk. Siada, słyszy i gra, ja zawsze toczę bój z samym sobą, z własnymi ograniczeniami.
I na dodatek nie lubi pan koncertów.
Nie przepadam. Teraz, po pandemii, szykują się kolejne. Nie wiem, jak to pójdzie. Za dużo było myślenia, zbyt wiele papierosów, być może głos przestał działać. Pomimo tego, że nie lubię koncertów, zdaję sobie sprawę, że to właśnie koncerty uruchamiają wokalistę i jego krążenie. Śpiewanie, próbowanie w domu, trochę śmieszne mi się wydaje.
Nie miał pan wątpliwości przed powrotem na scenę?
Miałem, duże. Mnie się bardzo rzadko coś śni. Może i śni, ale prawie nigdy tych snów nie pamiętam. Niedawno jednak miałem sen, który zapamiętałem. Śniło się, że wychodzę na scenę, próbuję zaśpiewać Konstytucje, ale nie pamiętam tekstu. A to nie jest wielki tekst do zapamiętania przecież.
Nawet ja mógłbym panu pomóc w tym przypadku: „Są wesołe konstytucje / Które mają jeden cel / Chcą oddalić rewolucje / Ale my to mamy gdzieś / Dokładnie tam...”.
Widzi pan, dlatego to był koszmar. Pomyślałem, że ponieważ i tak moją działalność estradową wymuszam na sobie, to jest ciągła walka, ale i równolegle budowanie piramidy, która przynajmniej stwarza pozory ładu i koherencji w moim życiu, to skoro w tym śnie to wszystko się rozsypało, cała ta misterna budowla ufundowana na marzeniach i uporze, to może coś to znaczy jednak? Nie wiem, nie wiem – mam świadomość, że wymuszone rzeczy kiepsko się kończą, może rzeczywiście powinienem dać już sobie spokój, nie wychodzić więcej na scenę? Tyle, że mam rozgrzebaną nową płytę, muszę postawić warsztat wokalny. Zgodziłem się na nowe koncerty. Z duszą na ramieniu. Zobaczymy, czy będę pamiętał tekst Konstytucji.
W razie czego mogę być suflerem. „Są przewrotne rezolucje / Które mają zgubną treść / Nigdy nikt ich nie przeczyta / Ale my to mamy gdzieś”. To był jeden z najbardziej politycznych pana tekstów. Dzisiaj świadomie stroni pan od polityki.
Konstytucje powstały dawno temu. Polska była przedziwnym tworem, jakby pod okupacją. Kiedy pracowałem jako fotograf w Urzędzie Wojewódzkim, obok mojej pracowni siedzibę miała obsługująca urząd pracownia stolarska. Stolarze przychodzili do pracy, najmłodszego stażem wysyłali po wódkę, pili cały dzień i cały czas opowiadali, jakim syfem jest dla nich Polska. Nie przesiadywałem z nimi, ale siłą rzeczy ciągle to słyszałem. Oni permanentnie narzekali. „To zmieńcie konstytucję” – bąknąłem w końcu. A po tym powstał ten tekst. No, ale to było sto lat temu. Dzisiaj świadomie nie interesuję się polityką. Rzeczywistości przyglądam się pasywnie. Jestem odklejony. O prawdziwym życiu nie wiem zbyt wiele, a polityka jest grą bez kompleksów na wielu instrumentach. Najczęściej niestrojących. Mam 68 lat i wsłuchiwanie się w przewrotny bełkot już mnie znudziło.
Mniej więcej rok przed pandemią udzielił pan wywiadu, w którym mówił, że im pan jest starszy, tym lepiej się czuje. Czy dramatyczny rok 2020 zmienił tę optykę?
Przepraszam poranionych, ale mój nie był dramatyczny, tylko fantastyczny. Idealny dla mnie. To było jak spełnienie marzeń: siedzieć w domu, z nikim się nie spotykać, nie musieć koncertować i tylko czytać książki, dużo książek. Totalny eskapizm. Może nigdy bym nie przeczytał tylu książek, gdyby nie pandemia. Czy czuję się coraz lepiej? Nie wiem, być może. To chyba jednak biologia decyduje, przestają działać hormony, wszystko zwalnia i mgławieje. Mnie przez całe lata budował stres i w konsekwencji adrenalina. Taką mam psychikę. W stanie wojennym wszyscy pytali, skąd biorę kokainę, bo nieustannie, non stop byłem niezdrowo podkręcony. A to były nerwy, to był stres i świadomość tego, że zabrałem się za coś, co nie było dla mnie, co mnie przerastało. Nie czuję się ani muzykiem, ani wokalistą, nie ma w tym cienia kokieterii, to nie był zawód dla mnie, ale skoro już się tego podjąłem, trzeba było brnąć. Uruchamiałem zatem intelekt, kierowałem sobą bez wdzięku i dość bezwzględnie, żeby to, co robię, było spójne, coś wyrażało, a to powoduje dygoty. Wszystko mnie denerwowało. Trząsłem się z miliona powodów – i to było osłabiające. A teraz, z racji wieku przede wszystkim, wszystko powoli zaczęło się we mnie uspokajać. Naturalny proces. Nie sądzę, żebym osiągnął nirwanę, ale sprawy idą jeżeli nawet nie w dobrym kierunku, to jakby w odrobinę lepszym. Wektorek lekko do przodu i lekko w górę się kieruje.