Rozmowa kulturalna. Piotr Damasiewicz

Z jazzmanem, trębaczem i animatorem kultury rozmawia Katarzyna Tez
23.07.2021
Fot. Katarzyna Niedźwiecka
Fot. Katarzyna Niedźwiecka

Dlaczego akurat trąbka?

Moja Mama lubiła Louisa Armstronga i w szkole muzycznej dali mnie na trąbkę.

Skąd się wziął jazz w twoim życiu?

Ojciec uwielbiał Jimmy’ego Smitha i Oscara Petersona, Mama Louisa Armstronga, a siostry oprócz starego dobrego rocka miały w pudłach kasety z Milesem Davisem. A w szkole od razu załapałem się na big band jazzowy. Nie było wyjścia.

Co (a może kto) cię muzycznie ukształtowało?

Na pewno muzyka w domu miała ogromny w pływ. Siostry ćwiczyły na pianinie i wiolonczeli. Jedna z nich, Sylwia, śpiewała blues-rocka. W telewizji oglądaliśmy sporo koncertów z muzyką. Filmy typu Stradivarius, Amadeusz, koncerty w Dwójce nocami. Mimo iż nasze szkolnictwo jeszcze wymaga wielu ulepszeń, to ja osobiście miałem przyjemność trafiać raczej w większości na dobrych nauczycieli.

Zaczynałem jako pianista, a potem na przemian trąbka i kontrabas. Mówię o latach 80. i 90. – profesor Burska, Zastawniak, Walczyński, Kurtok, potem Warsztaty Jazzowe ’95 w Warszawie, gdzie zagrałem scenicznie z sekcją (jeszcze w Akwarium!) swój pierwszy blues na trąbce – to było jak piorun z nieba! Już nigdy się tego nie pozbyłem [śmiech]. Dostęp do jazzu w słuchowiskach radiowych – przegrywanie na kasety całych audycji radiowych Mazura, Ptaszyna, Barona i potem godzinami odsłuchiwanie nagrań, których jeszcze nie było na rynku. Setki koncertów – chyba byłem na każdym wydarzeniu jazzowym (1995-2003) we Wrocławiu. W tym czasie – jeszcze w latach 90. – duży wpływ miały warsztaty muzyki współczesnej, gdzie odbyły się pierwsze świadome próby improwizacji dodekafonicznej pod okiem Szábolcsa Esztényia w Kłodzku oraz zajęcia z prof. Jasińskim na fortepianie. Następnie studia muzyczne – Wrocław, Bydgoszcz, spotkanie i studia pod okiem prof. Zubka i upragnione długo wyczekiwane studia dzienne w Katowicach u mistrza Piotra Wojtasika. On mi dużo pomógł. Dzięki niemu gram na trąbce. To on przyłożył się finalnie do tego, że dzisiaj jestem trębaczem.

Na studiach poznałem Antoine’a Roneya dzięki Maciejowi Obarze, dla którego napisałem kilka utworów na jego pierwszą trasę z nim. To on docenił mój kunszt kompozytorski i powiedział, żebym trzymał swój kierunek. Ale były też spotkania z szalonymi i ultrawrażliwymi muzykami jak Gerard Lebik i Michał Trela. One zaowocowały poznaniem bardziej freejazzowej twórczości i dużo dzięki nim doświadczyłem muzycznie i nie tylko. Jednym z kolejnych kamieni milowych na pewno było spotkanie z Lotte Anker, która utwierdziła mnie w przekonaniu o bardziej swobodnej formie wypowiedzi, czyli otwartej improwizacji. Obecnie z tych najświeższych inspiracji to na pewno spotkania z rdzennymi muzykami z Afryki i Indii, Beskidów, jak też indywidualne spotkania z mistrzami jak Barre Phillips czy Jason Moran.

Bierzesz udział w różnych międzynarodowych projektach opierających się na muzyce improwizowanej. Jak na tym tle oceniasz polską scenę jazzową?

Zawsze mieliśmy dobrą scenę jazzową. Podwaliny naszego jazzu w latach 60. i 70. są niepodważalne jako te, które miały światowy charakter i poziom oraz nadawały w Europie mocny kierunek. Potem były czasy amerykańskich warsztatów w Polsce i dostępu do wiedzy poprzez uniwersytety. W tym czasie zachodnia strona Europy – głównie Skandynawia – zaczęła wieść prym w swoim szkolnictwie i podejściu nowatorskim do jazzu. Polska scena jazzowa w ostatniej dekadzie bardzo się rozwinęła, ponieważ otworzyła się znów na świat i sporo muzyków zaczęło tam jeździ i się kształcić. Ta wymiana „muzycznej krwi” bardzo dobrze zrobiła. Obecnie znów jesteśmy na światowym poziomie i mamy coraz więcej nowych młodych dobrych muzyków oraz festiwali.

Jesteś twórcą znakomitego zespołu jazzowego Power of the Horns. Jak godzisz swoje solowe aspiracje z pracą w grupie?

Praca solo, w trio czy w duecie inaczej rozkłada energię. W trio prawie, a już w solo całkowicie, jestem skupiony na prowadzeniu swojej własnej narracji nad elementami, nad którymi w zupełności panuję i mogę wiele przewidzieć oraz w pełni sobie zaufać. Jeśli chodzi o duży band, to tę energię muszę niekiedy „rozdzielić” na innych. W przypadku 9, 10, a bywało też i 12, 17 osób w Power of the Horns muszę być skupiony na wielu elementach. Trzeba w pewnym sensie „pilnować” sytuacji, żeby się ta energia nie wymknęła i żeby wszystko się zgadzało.

Nie można sobie „odpłynąć” – to inni mogą, ja muszę trzymać szyk, np. analizować każdą solówkę, poziom energetyki, żeby w odpowiednim momencie wprowadzić background, zakończyć tematem, wprowadzić jakieś intro albo przerwać utwór. Poza tym jest ogrom pracy pozascenicznej, której nie ma w przypadku solo, duetu, czy nawet w trio. Mówię tu o pracy z wieloma osobowościami, chodzi o aspekt psychologiczny, mentalny itd. Energia poświęcona prowadzeniu prób, liderowaniu, przygotowywaniu wszystkiego od a do z plus sceniczny napęd całości pochłaniają energię. To jest naprawdę dużo pracy.

W jaki sposób rewitalizujesz swoje siły twórcze?

Idę w góry albo w ogóle gdzieś idę, często sam. Mocny wysiłek, zupełna zmiana otoczenia. Często też film w samotności, nawet dwa… w coś się wczytuję… sporo główkuję, idąc wzdłuż rzeki lub chodząc po parku, rozmawiam z ludźmi, najczęściej napotkanymi…

Jakie refleksje towarzyszyły ci podczas pieszej wędrówki, gdy przemierzając Europę grałeś koncerty w miejscach kultu religijnego różnych wyznań?

Granie poza rynkiem muzycznym, pozaśrodowiskowe, dało mi prawdziwe obcowanie ze swoimi pierwotnym intencjami, z tym, czym naprawdę jest dla mnie muzyka. Zostawienie na pół roku biznesu muzycznego jest sporym ryzykiem i właśnie taka decyzja umacnia twoje przekonanie o tym, co i po co to robisz. Nie miałem pewności, co zastanę po powrocie. Jaki będzie feedback, kto cię zlekceważy a kto będzie szanował… Czułem, że nie dla wszystkich jest to poważne, sensowne czy profesjonalne. Ale wiedziałem, że już nie będzie tak, jak było, i chwała Bogu. O to chodziło, by wrócić do tej czystej intencji grania, czyli w moim przypadku przekazu tego, co masz najpiękniejszego w sobie, być może jedynej szlachetnej swojej części. Muzyka to język nie tylko duszy, w moim przypadku też i ducha, to jest poważna sprawa.

Ta sytuacja postawiła mnie przed faktem podjęcia decyzji, czym jest dla mnie zawód muzyka. Uświadomiłem sobie, że nie jestem tylko, czy przede wszystkim, częścią biznesu muzycznego, ale że jest to po prostu mój indywidualny rozwój, w pewnym sensie przede wszystkim też i jakiś rodzaj misji. To jest duża odpowiedzialność przed słuchaczami szukającymi tego, czego ja sam też szukam, czystości intencji, autentyczności w muzyce, która towarzyszy na przykład podczas spotkań z Bogiem tak jak w przypadku świątyń, które odwiedzałem, grając.

Jesteś nie tylko muzykiem, ale również animatorem kultury. Poprzez swoją asocjację „Music According to Art” promujesz artystów alternatywnych. Skąd u ciebie taka potrzeba?

Wychowałem się w rodzinie artystycznej. Od zawsze muzyka przenikała się z zapachem farby, tańcem. Moje wizyty jako nastolatka w ASP, kiedy przygrywałem malarzom podczas ich pracy, czy towarzyszenie mojej siostrze malarce, tancerce podczas jej realizacji z dźwiękiem było od zawsze naturalnym połączeniem. Robiłem to odruchowo i intuicyjnie. My muzycy czy moi nauczyciele zawsze mówiliśmy o muzyce, kompozycji czy utworze jak o obrazie czy rzeźbie. My się wzajemnie zawsze uzupełniamy. Nasza wyobraźnia jest wspólnym miejscem spotkań, a tylko narzędzia są inne. Promowanie postaw współistnienia, współdziałania czy symbiotyczności leżało mi zawsze na sercu. Teraz L.A.S., czyli moje wydawnictwo, jest właśnie taką platformą. Music According to Art jest dalej pewną ideą, asocjacją, jest nawet grupa na FB, ale L.A.S. teraz przejęło już tę rolę, niejako podporządkowało już sobie M.A.T.A. – L.A.S. Listening and Sounding to krok dalej, jest jeszcze czymś szerszym, bo wychodzi już poza sztukę.

Dbasz o swoje prawa autorskie?

Od momentu, kiedy założyłem L.A.S., wszystkie nagrania wysyłam do ZAiKS-u. Jestem w trakcie podpisywania umów oraz zgłaszania kolejnych wydawnictw.

Zorientowałem się, że to bardzo ważne i zamierzam zadbać o swoje starsze nagrania, w których partycypowałem autorsko.

Aktualnie realizujesz swój kolejny oryginalny pomysł, który zatytułowałeś „Brzmienie dźwiękowej Wenecji Północy” polegający na koncertowaniu pod wrocławskim mostami. Czy w taki sposób poszukujesz oryginalnych brzmień?

W taki sposób poszukuję kolejnych inspiracji i realizacji, które mnie motywują i dają duże zadowolenie. Każdy most jest inny, każdy inaczej brzmi i wygląda. To jak wejście do nieodkrytej jaskini. Jest tyle zmiennych i tyle czynników, które trzeba okiełznać i z którymi trzeba się zmierzyć. To dla mnie ogromne wyzwanie. Raz nagrywamy z lądu, raz z łodzi, raz jest to deszczowa pogoda lub mróz, raz pełne lato, czasem jest to wschód słońca, czasem głęboka noc itd. Ja lubię wyzwania. Nie lubię stać w miejscu.

Co robisz, kiedy nie grasz?

Gdy nie gram, oglądam filmy, choć zdarza mi się grać z nimi, do nich [śmiech].

Zatrzymanie się u rodziców w mojej starej dzielnicy też jest super. Tam jest taki niezły abstrakt. Np. spotykam kolegów i rozmawiamy o starych furach, dawnej łobuzerce, albo jadę z moją Mamą na targ o drugiej, trzeciej nad ranem po świeże warzywa, bo Mama zawodowo gotuje. Czasem coś czytam, lubię się zaczytać na chwilę, ale nie na długo… lub gdzieś jadę… ja ciągle gdzieś jadę lub idę, tak już mam.

 

#Artykuł z kwartalnika
#Rozmowa kulturalna
#Piotr Damasiewicz
#Katarzyna Tez