Aby dostać stypendium czy grant, artyści są w stanie przemeldować się kilka razy w ciągu miesiąca, zapłacić podatek w mieście, w którym nigdy nie byli, żebrać o rekomendację u obcych ludzi, a nawet namalować portret wójta gminy, o której nie słyszeli nigdy przedtem
To miał być reportaż ku pokrzepieniu serc. O tym, jak władze, centralne i samorządowe wspierają w pandemii artystów stypendiami twórczymi. Jest ich więcej niż kiedykolwiek, co chwilę pojawiają się nowe programy, konkursy, granty kulturalne, dodatkowe kwoty i nadprogramowe nabory. Wszystko po to, by twórcy – zamiast się załamywać – mogli rozwinąć skrzydła.
Przy włączonym mikrofonie malarze, pisarze i kompozytorzy mówią z przejęciem o szansach, które dają im w czasie lockdownu stypendia i konkursy. I o związkach z miejscami, w których – i dla których – tworzą swoje projekty. Kiedy oficjalna rozmowa dobiega końca, robi się jednak znacznie ciekawiej.
„Projekt stypendialny musi być realizowany na terenie Chojnic. Stypendia mają zachęcać przedstawicieli sektora kultury, młodych lub ze znaczącym dorobkiem do wybierania Chojnic jako miejsca działań”.
– Pisarze i tak pracują w samotności, zamknięci w domu. Malarzom też wystarczy dobre światło i farby. Ale my, muzycy, żyjemy z kontaktu z publicznością. Nie ma nas, jeśli nie ma koncertów – opowiada D. uprawiający poezję śpiewaną. Śpiewa, pisze teksty i komponuje muzykę. I zapełnia bez problemu sale domów kultury w całej Polsce. Występuje na festiwalach, nagrody z trudem mieszczą się na półce nad łóżkiem.
– Wydałem dwie płyty, ale z ich sprzedaży nie zapłaciłbym nawet czynszu – mówi. – Realne pieniądze to występy na żywo.
Z tych realnych pieniędzy utrzymuje żonę i trójkę dzieci. Na wakacje na Malediwach raczej ich nie stać, jeżdżą ośmioletnim fiatem, ale do tej pory nie narzekali.
Wszystko urwało się z dnia na dzień.
– Miałem wrażenie, że to potrwa tydzień, może dwa. Że przeczekamy i wszystko będzie po staremu – D. nie był w tej nadziei odosobniony. Nie był też jedynym, który zapijał czekanie na koniec lockdownu. – Nie mogłem spać, wyślizgiwałem się z łóżka i wypijałem zapasy whisky i koniaku w barku teścia.
Kiedy zapasy się wyczerpały, D. zaczął kupować małpki, bo najłatwiej było je schować przed żoną.
– Nie wiem, jak by się to skończyło, gdyby nie wpadło mi w oczy ogłoszenie o stypendiach twórczych.
Stypendia przyznawano w mieście, w którym nigdy nie był, sto kilometrów od jego domu. W ogłoszeniu podkreślono, że mogą aplikować osoby z całej Polski, pod warunkiem, że ich projekt będzie dotyczył miasta-fundatora. D. niewiele wiedział o tym miejscu. Miasto jak miasto, ani specjalnie zabytkowe, ani bogate w wydarzenia historyczne. Ale od czego są grupy na Facebooku i Wikipedia? Szybko znalazł dykteryjkę o pobycie w mieście znanego malarza. W godzinę napisał projekt koncertu online poświęconego pamiętnemu faktowi. Okrasił go propozycją utworu poetycko-muzycznego na temat twórcy i jego obrazów.
Stypendium nie dostał, wniosek odpadł ze względów formalnych – D. nie zauważył, że trzeba dołączyć podpisane oświadczenie RODO.
Ale machina ruszyła.
„Stypendia przyznawane są na wniosek zainteresowanej osoby fizycznej, która jest mieszkańcem Sosnowca w rozumieniu art. 25 ustawy Kodeks cywilny dnia 23 kwietnia 1964 r. (Dz. U. 2019 poz. 1145 – t.j.) albo realizującej projekt odbywający się w Sosnowcu lub związany z Sosnowcem”.
D. znalazł w sieci wyszukiwarkę stypendiów i konkursów artystycznych.
– I tak nie miałem co robić, więc zgłaszałem się na wszystkie, jak leci – opowiada szczerze. – Stało się to dla mnie czymś w rodzaju sportu. Skomponować hymn miasta? Proszę uprzejmie! Napisać projekt związany z miastem, w którym jedynym zabytkiem jest studnia pełna śmieci? Ależ naturalnie.
Aplikował o grant na koncert jubileuszowy w pewnej fabryce (nie dostał), pisał konkursową piosenkę promującą jeden z regionów (wygrał) i utwór do czołówki serialu (nie wygrał), wnioskował o grant na koncert poetycki dla przedszkolaków (nie dostał) i drugi, na stworzenie tutorialu dla domorosłych poetów (dostał). Wygrał też konkurs na oprawę muzyczną uroczystości rocznicowych w pewnym powiecie na drugim końcu Polski. To było jednak duże rozczarowanie – nie doczytał regulaminu i nie miał pojęcia, że będzie musiał tam pojechać. Bo co prawda uroczystości, w związku z pandemią, odbywały się online, ale oprawa miała rozbrzmiewać na żywo w zabytkowej sali balowej. A co najgorsze, nie przewidziano nagrody pieniężnej. Zamiast niej dostał dyplom na czerpanym papierze, polar, w którym nie może się dopiąć i opaskę na nadgarstek liczącą kroki. Oraz kubek z logo powiatu. Postawił go na biurku, żeby mu przypominał, że należy dokładnie czytać, do czego tak naprawdę się zobowiązuje w razie wygranej, i co dostanie w zamian.
„Stypendium przyznawane jest na wniosek osoby fizycznej mieszkającej i płacącej podatek dochodowy w Gdańsku”.
– Coraz częściej w regulaminach jest zapis o płaceniu podatku – uśmiecha się W., malarka, weteranka bojów o stypendia, granty i nagrody kulturalne. – Na szczęście łatwo można to obejść. PIT nie jest powiązany z meldunkiem, można go złożyć w dowolnym urzędzie. Miasto cieszy się z dodatkowego podatnika, więc nikt nie sprawdza, czy mam prawo się tu rozliczać, czy cokolwiek mnie z tym miastem łączy. Po prostu składam PIT przez internet, podając, że chcę się rozliczyć, powiedzmy, w urzędzie skarbowym w Płocku. Pobieram potwierdzenie z systemu, dołączam je do wniosku o stypendium Prezydenta Płocka. A tydzień albo miesiąc później, kiedy pojawia się nowa oferta stypendialna z wymogiem płacenia podatków w danym miejscu, robię przez internet korektę swojego zeznania PIT. I zamiast Płocka mogę wybrać Kraków, Poznań czy Pcim Dolny.
W ciągu ostatniego roku W. złożyła dwadzieścia trzy wnioski o stypendia twórcze i granty kulturalne. W piętnastu z nich podała adres korespondencyjny w mieście przyznającym stypendium lub jego najbliższej okolicy.
– Staram się zawsze znaleźć tam kogoś znajomego albo znajomego znajomych – mówi. – Nawet jeśli w regulaminie nie ma takiego wymogu formalnego, wygląda to znacznie lepiej. Od razu widać, że jestem związana z tym regionem.
Strategia W. najwyraźniej działa. Do tej pory dostała siedem stypendiów i grantów artystycznych. To znaczy: przyznano jej siedem, ale skorzystała tylko z sześciu. Bo w dwóch miastach, które zdecydowały się wesprzeć jej twórczość, pojawiał się wymóg podatkowy. W jednym urząd sprawdzał sam, już po werdykcie komisji stypendialnej, czy aby na pewno stypendysta płaci podatki w tym miejscu. W drugim wystarczało zadeklarować to na piśmie.
W. kusiło, żeby po prostu podpisać wymaganą formułkę, bo przecież i tak prawdopodobnie nikt tego nie sprawdzi. Uznała jednak, że trochę się boi. Wybrała jedno stypendium, z drugiego zrezygnowała.
– To nie był wybór artystyczny – przyznaje. – Złożyłam dwa niemal bliźniacze projekty. Jedno miasto wypłaca co miesiąc tysiąc złotych, przez cały rok. Drugie dawało jednorazowo pięć tysięcy. Decyzja była prosta: dwanaście to więcej niż pięć. Wzięłam to z wypłatami co miesiąc, a za drugie podziękowałam, pisząc enigmatycznie o problemach zdrowotnych.
Wśród jej wniosków, które nie zdobyły uznania jurorów, był i taki, w którym w ramach promocji gminy miała namalować mural. Chciała pokazać na nim piękne, stare dęby rosnące na rynku – widziała je na zdjęciu w internecie. Wygrała jednak inna koncepcja, z twarzą wójta w roli głównej.
„Do wniosku o Stypendium Twórcze Miasta Krakowa należy dołączyć dwie rekomendacje wraz z oceną projektu stypendialnego pod względem merytorycznym od osób o uznanym dorobku w danej dziedzinie np. opiekuna artystycznego, reprezentanta instytucji kultury, związku twórczego, szkoły, uczelni artystycznej, organizacji zajmującej się daną dziedziną lub krytyków sztuki”.
– Najgorsze są te rekomendacje – mówi K., pisarz z jedenastoma powieściami na koncie. – Od kogo mam je wziąć? Od wydawcy? I o czym to niby ma świadczyć? Przecież wiadomo, że wydawca popiera swojego autora.
K. zmienił wydawcę chwilę przed pandemią. Nowemu nie oddał jeszcze pierwszej zamówionej powieści, choć miał to zrobić w styczniu, krępuje się więc prosić go o cokolwiek. Poza tym regulaminy największych stypendiów, np. Krakowa czy Warszawy, wymagają przynajmniej dwóch rekomendacji. Sam wydawca nie rozwiązałby problemu.
– Zwróciłem się do mojej promotorki ze studiów – opowiada K. – Pisałem magisterkę o literaturze, więc od biedy by to pasowało, chociaż pracownik naukowy nie jest reprezentantem instytucji kultury ani krytykiem sztuki. Niestety, pani promotor grzecznie mi odmówiła. Nie może rekomendować projektu współczesnego, skoro zajmuje się literaturą XIX wieku.
K. odmówiła także dyrektorka biblioteki, w której od lat prowadzi za darmo spotkania autorskie („Panie K., rekomendacja skromnej bibliotekarki raczej panu zaszkodzi niż pomoże, niech pan poszuka kogoś z dużym nazwiskiem”). Nie zgodziła się go poprzeć też szefowa lokalnego domu kultury („Kończy się moja kadencja, będą mi patrzeć na ręce, wolę niczego nie podpisywać”) oraz recenzent, który napisał entuzjastycznie o jego poprzedniej powieści („Nie mogę nikogo faworyzować”).
– Myślałem, że nie przeskoczę sprawy tych rekomendacji – wspomina. – Ale w ostatnie chwili przejrzałem bezmyślnie listę kontaktów w komórce. Był tam aktor, dość znany, którego poznałem na festiwalu filmowym. Ucięliśmy sobie pogawędkę na bankiecie, wymieniliśmy się telefonami. Jak ostatni kretyn, zadzwoniłem do niego i opowiedziałem o swoim dylemacie. Nie wysłuchał nawet do końca, powiedział „Wpadnij, stary, jestem w teatrze. Tylko przywieź gotowy tekst, a ja go podpiszę”. Czułem się jak kabotyn, pisząc peany na swój temat. Zakończyłem zawadiackim „Chętnie zagrałbym w filmie na podstawie powieści pana K.”.
Aktor podpisał to bez słowa. Mało tego – kiedy usłyszał, że K. potrzebuje jeszcze jednej rekomendacji, natychmiast poszedł do dyrektora teatru, żeby napisał kilka słów. Były one znacznie mniej entuzjastyczne i bardzo ogólnikowe, dyrektor nie miał przecież pojęcia, kim jest K. i o czym pisze. No, ale miał dwie rekomendacje.
Trzy miesiące później otrzymał stypendium.
„Z uwagi na obchody Roku Tadeusza Różewicza, zachęcamy rozważenie osoby Poety i jego twórczości jako możliwego tematu przedsięwzięć twórczych realizowanych w ramach stypendiów Prezydenta Wrocławia”.
2021 jest jednocześnie Rokiem Stanisława Lema, kardynała Wyszyńskiego, Cypriana Kamila Norwida, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego oraz Rokiem Tadeusza Różewicza. A to oznacza wyjątkową obfitość konkursów, do których inspirację stanowią wielcy Polacy.
– Napisałam już opowiadanie inspirowane twórczością Lema, miniaturę o kardynale Wyszyńskim i osiem wierszy odnoszących się do poezji Norwida. W planie mam dramat stylizowany na Różewicza – opowiada J., pisarka tworząca głównie dla dzieci.
Wydawałoby się, że pisarze nie zostali zbyt mocno dotknięci przez pandemię.
– Pozory – mówi krótko J. – Sprzedaż książek to nic w porównaniu z tym, ile można zarobić na spotkaniach autorskich.
Dla tych spotkań J. zrezygnowała z etatu. Za półtorej godziny w przedszkolu lub szkole inkasowała od pięciuset do tysiąca złotych. Jeżeli jechała daleko, odwiedzała przynajmniej trzy miejsca jednego dnia. Do honorarium dochodziły pieniądze za książki sprzedawane po spotkaniu. Kupowała od wydawcy egzemplarze z 50-procentowym rabatem dla autorów. Sprzedawała za 80-90 procent ceny wydrukowanej na okładce. Jeżeli na spotkaniu była setka dzieci, książki kupiła połowa z nich, a zysk J. z jednego egzemplarza wynosił 10-15 złotych, to miała dodatkowo drugie tyle, ile dostała za spotkanie.
W ten sposób żyło wielu pisarzy. W pandemii o spotkaniach autorskich nie było nawet co marzyć. Trzeba więc było radzić sobie inaczej. W przypadku J. stypendia okazały się metodą bardzo skuteczną.
– Wnioski zaczęłam składać w maju 2020 roku – wspomina. – Dostałam cztery stypendia, w sumie na 36 tysięcy. Do tego doszły trzy nagrody w konkursach literackich.
J. sprawdziła niedawno, jakie rocznice przypadają w przyszłym roku. I pisze wniosek o stypendium scenariuszowe Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Bohaterem jej projektu jest Ignacy Łukasiewicz. Film dla dzieci, na dwusetną rocznicę urodzin wynalazcy lampy naftowej, to byłoby coś.
– Pewnie nie znajdę producenta i film nigdy nie powstanie – J. realistycznie ocenia szanse tego projektu. Ale nie o to chodzi. Stypendium scenariuszowe to nawet 40 tysięcy. Można za to żyć przez pół roku. I w miesiąc napisać scenariusz. Jakość nie będzie zbyt wysoka, ale nikt nie każe z tego powodu zwracać stypendium. Wystarczy, że złoży na czas kompletny scenariusz.
J. otwiera folder „wnioski” i tworzy nowy dokument. Trzydziesty drugi od początku pandemii.
– Trzeba składać, gdzie się da. Nigdy nie wiadomo, co wypali, a co nie – mówi. I zaczyna z wysokiego C: „Ojciec Ignacy, jak mówili na Łukasiewicza jego robotnicy, był wzorem skromności”. Skąd o tym wie? Z Wikipedii i szkolnej prezentacji znalezionej w sieci. Większość projektów stypendialnych pisanych przez J. nie wykracza poza wiedzę średnio bystrego ósmoklasisty wygooglowaną w ciągu kwadransa.
– Liczy się pomysł. Jeśli chwyci i dostanę stypendium, przyjdzie czas na pogłębienie wiedzy. Nie ma co obkuwać się na zapas, bo potem zostanę z życiorysem Łukasiewicza jak Himilsbach z angielskim – uśmiecha się J. Po czym, na wszelki wypadek, sprawdza, kiedy przypada równa rocznica urodzin albo śmierci Himilsbacha. Mogłaby napisać zgrabny projekcik na jego temat…
„Składane w którejkolwiek z dziedzin projekty powinny charakteryzować się wysokim potencjałem jakości artystycznej, oryginalnością oraz nowatorstwem koncepcji, unikatowością, realnym określeniem celu i rezultatu projektu oraz właściwym doborem środków i metod jego realizacji, brakiem znamion komercyjności, starannością przygotowania wniosku” (z regulaminu stypendiów Marszałka Województwa Opolskiego „Marszałkowskie Talenty”).
Tekst zdobył I nagrodę w kategorii publicystyki w konkursie „Kultura w pandemii – pandemia w kulturze” zorganizowanym przez ZAiKS, Towarzystwo Dziennikarskie i Fundację Collegium Civitas