Kompozytor, aranżer, klarnecista, flecista, saksofonista, pianista improwizujący… Osobowość artystyczna, którą trudno zamknąć w ramach prostych odniesień i skojarzeń
Muzyk o wielu twarzach – niezrównany liryk, poeta i romantyk, ale też wybitny awangardzista, który język freejazzowej ekspresji z powodzeniem wprowadził na polskie sceny. Historia i legenda polskiego jazzu, jak i polskiej piosenki, twórca muzyki filmowej, teatralnej i baletowej… Artysta wciąż poszukujący wspólnego mianownika między twórczością wielkich polskich poetów i kompozytorów a językiem współczesnej muzycznej liryki i awangardy. Nie tylko jazzowej.
Urodził się 5 listopada 1941 roku w Radzyniu Podlaskim. Po wojnie osiadł z rodziną w Kwidzynie, gdzie w przydzielonym Nahornym domu zastali poniemieckie, lekko zdezelowane pianino. Instrument już od najmłodszych lat go pociągał i interesował, czasy były jednak „kolektywne”, a każdy instrument był niezwykle pożądany przez wszelkiego rodzaju szkoły i instytucje kultury. Trzeba było więc stanąć przed specjalną komisją, by umiejętnościami i talentem uzasadnić potrzebę posiadania takiego „zbytku”. Starsza siostra egzamin oblała, za to pięcioletni Włodek wydał się potencjalnym talentem, a jego dalsza muzyczna edukacja stała się warunkiem zachowania przez Nahornych tego instrumentu.
Pierwsze zauroczenia muzyką – dodajmy, że była to głównie muzyka klasyczna i jazzowa – Nahorny zawdzięcza płytotekom, którymi dysponowali narzeczeni jego starszej siostry. To dzięki nim poznał zarówno muzykę Chopina, jak i bezmiar emocji zaklętych w brzmieniu orkiestr Duke’a Ellingtona, Counta Basiego czy Benny’ego Goodmana.
Gdy rozpoczynał naukę w sopockim Liceum Muzycznym, jego marzeniem była gra na oboju… Do dziś nie wie, dlaczego ten – wybitnie „niejazzowy” – instrument tak mocno zawładnął wówczas jego wyobraźnią. Być może miał tu znaczenie fakt, że niestety nie miał szczęścia do odpowiednio i metodycznie poprowadzonej w dzieciństwie edukacji pianistycznej, przez co nigdy nie otrzymał szansy zostania wirtuozem klawiatury. Ostatecznie dalsze kroki muzycznej edukacji kontynuował na klarnecie.
Nigdy jednak nie porzucił fortepianu – los wyznaczył mu zgoła inną, kto wie, czy nie bardziej znaczącą i odpowiedzialną rolę. Już w latach licealnych stał się dla wielu swych przyjaciół niezastąpionym akompaniatorem. Być może zaważyła tu jego wrodzona skromność połączona z uczynnością, a może fakt, że był człowiekiem otwartym i – co niezwykle ważne – potrafiącym słuchać, dzięki czemu przemyślany muzyczny dialog stał się jego późniejszą artystyczną marką, pielęgnowaną i rozwijaną przez lata współpracy z wybitnymi wokalistkami, m.in. Wandą Warską, Marianną Wróblewską, Łucją Prus, Lorą Szafran czy Dorotą Miśkiewicz.
Włodzimierz Nahorny już jako nastolatek dał się poznać jako niezastąpiony współpracownik Teatrzyku Bim-Bom i kabaretu To Tu, instytucji niezwykle ważnych na ówczesnej mapie kulturalnej Wybrzeża.
W 1959 roku, podczas studiów w sopockiej PWSM, założył własny zespół: kwartet Little Four. W tym samym roku zaczął występować również z formacją North Coast Combo oraz jako klarnecista z zespołem jazzu tradycyjnego Tralabomba Jazz Band. Grał także w Orkiestrze Filharmonii Bałtyckiej, a w 1962 roku, jako saksofonista altowy big-bandu Jana Tomaszewskiego, zadebiutował na festiwalu Jazz Jamboree.
Późniejsze lata to bliska współpraca z formacjami prowadzonymi przez Andrzeja Trzaskowskiego oraz Andrzeja Kurylewicza. Równocześnie, w prowadzonym przez siebie trio, kreował własną drogę artystyczną w obrębie tzw. awangardy jazzowej. Poszukiwania te owocują w 1964 roku głównymi nagrodami – solową i zespołową – na Festiwalu Jazz nad Odrą.
W 1966 roku, podczas zorganizowanego w Wiedniu przez wybitnego austriackiego pianistę klasycznego Friedricha Guldę Światowego Konkursu Jazzu Nowoczesnego, Nahorny zostaje uhonorowany II nagrodą solową, którą do dziś niezwykle sobie ceni i wspomina, a to za sprawą niezwykłego, mocno działającego na wyobraźnię młodego polskiego muzyka, składu jury: Joe Zavinul, Ron Carter, Cannonball Adderley… to tylko niektórzy z członków tego zacnego grona.
Kolejny wielki sukces przyszedł niespełna rok później. Na odbywającym się również w Wiedniu 6. Festiwalu Jazzu Amatorskiego Włodzimierz Nahorny odebrał z rąk samego Duke’a Ellingtona I nagrodę indywidualną oraz II nagrodę dla swojego tria. Niejeden artysta marzył wtedy o takiej nobilitacji i choć cała historia wydarzyła się dzięki niezwykle szczęśliwemu zbiegowi okoliczności – Ellington akurat koncertował ze swym big-bandem w Wiedniu – dla 26-letniego wówczas Nahornego ten epizod stał się czymś w rodzaju magicznego namaszczenia, artystycznego błogosławieństwa odebranego z rąk bohatera młodzieńczych fascynacji.
Przełom lat 60. i 70. to czas współpracy ze Studiem Jazzowym Polskiego Radia, w którym
Nahorny dał się poznać jako niezastąpiony solista-instrumentalista, ale też jako autor frapujących kompozycji oraz niezwykle nowoczesnych i wizjonerskich opracowań aranżacyjnych. Jan „Ptaszyn” Wróblewski, wieloletni szef big-bandu SJPR, współpracę z Włodzimierzem Nahornym wspomina tymi słowami:
„[…] Już wtedy Włodek był postacią wybitną, bez której trudno było sobie wyobrazić nasz jazzowy światek. Złożyło się na to kilka cech skumulowanych w tej jednej – niewielkiej postury – postaci. Po pierwsze Nahorny to muzyk niezwykle utalentowany i wszechstronny. Po drugie, jest artystą nadzwyczaj żywotnym i energicznym – wszędzie go pełno! Wreszcie po trzecie, był i jest człowiekiem ujmującym i lubianym przez wszystkich…
[…] Włodek miał niezwykłą łatwość pisania – spreparowanie partytury zabierało mu niekiedy jedną tylko noc, ale namówić go na tę noc… to problem zgoła innej natury. Pewnego razu, gdy nieubłaganie zbliżał się termin koncertu na Jazz Jamboree 1969, wieczorem przed bodaj ostatnią próbą Nahorny zameldował telefonicznie, że właśnie siada do roboty… Następnego dnia rano przyniósł skończoną partyturę przygotowaną na rozbudowany skład orkiestry jazzowej z utworem, który – dla podkreślenia swojej męki twórczej – zatytułował Boleść. Niedługo potem kompozycja ta otrzymała drugą nagrodę na niezwykle prestiżowym konkursie kompozytorskim im. Krzysztofa Komedy… […]”
Nahorny to także pierwszy polski jazzman, który w 1969 roku nawiązał współpracę z formacją big-beatową. Początkowo wspólne koncerty z Breakoutami traktował jedynie jako ciekawą przygodę – ot, zwykły flirt z muzyką, którą wytrawni jazzmani traktowali niezbyt poważnie. Bardzo szybko przekonał się jednak, że ten rodzaj muzycznej ekspresji zawiera w sobie ładunek nieznanej mu dotąd emocji. Ostatecznie wysublimowane i ekstatyczne partie solowe grane przez Nahornego na flecie i saksofonie altowym dodały rysu wyjątkowości trzem kolejnym płytom grupy Breakout.
Z perspektywy czasu wydaje się, że był to niezwykle ważny epizod dla rozwoju polskiej sceny muzycznej. Nahorny przetarł drogę wielu artystom podejmującym późniejsze projekty łączące różne gatunki muzyczne, a przy okazji rozkochał w czysto jazzowej stylistyce dużą część publiczności zaznajomionej dotąd jedynie z muzyką blues-rockową.
Czas ostatecznego uformowania się artystycznej duszy Włodzimierza Nahornego, czas, gdy staje się on nie tylko wziętym instrumentalistą, ale też wytrawnym aranżerem i nagradzanym kompozytorem, przypada na początek lat 70. To właśnie wtedy dwukrotnie otrzymuje nagrodę podczas Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu: w 1972 roku Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki za piosenkę Jej portret, a w 1973 roku – I nagrodę na koncercie Premiery za Tango z różą w zębach (obie do słów Jonasza Kofty). Zwłaszcza ten pierwszy utwór – ponadczasowy i stanowiący nieodłączną część kanonu polskiej piosenki – obrósł w wiele legend. Sam Nahorny przez długi czas traktował tę przepięknie liryczną balladę jako swoje „przekleństwo”, zupełnie nie odpowiadała mu rola „kompozytora jednej piosenki”, z którą kojarzono go niemal automatycznie. Musiało minąć sporo czasu, zanim wewnętrzny bunt wciąż poszukującego artysty zastąpiło uspokojenie, które sam nazwał w jednym z wywiadów syndromem Ravela – w końcu przecież tego niewątpliwie wybitnego kompozytora zdecydowana większość melomanów w pierwszym odruchu wciąż kojarzy wyłącznie z Bolerem…
Sam utwór, który Nahorny napisał w porywie emocji związanych z rozstaniem z młodzieńczą miłością i któremu sam nadał roboczy tytuł Jej portret, początkowo był jedynie zamkniętym w szufladzie kompozytorskiej szkicem. Pomysłem zapisanym w formie melodyczno-harmonicznej „notatki” mającej kiedyś doczekać się – być może teatralnego, a może raczej filmowego – wykorzystania.
Po raz kolejny jednak los zadecydował inaczej. Najpierw kompozycja znalazła się na autorskiej płycie Nahornego w wersji czysto instrumentalnej. Dopiero wtedy zauważono jej niezwykły potencjał liryczny. Zaproponowano dopisanie do niej tekstu, a zadaniu temu podołać mógł tylko Jonasz Kofta, od lat – nie tylko artystyczny – przyjaciel Nahornego.
Wydaje się zresztą, że kontakty interpersonalne oraz przyjacielskie związki z innymi artystami miały i wciąż mają decydujący wpływ na kolejne muzyczne wyzwania podejmowane przez Nahornego. Niegdyś jego muzyczny język niemal wprost wynikał z zażyłości pielęgnowanej przez lata z kolegami poznanymi w formacjach Andrzeja Trzaskowskiego – Januszem Muniakiem i Tomaszem Stańką. Obecnie prowadzone przez niego, trwające w niezmienionym składzie ponad 30 lat trio to bezprecedensowy przykład wzajemnego zrozumienia trojga przyjaciół-muzyków.
Zapytany, czy myślał kiedykolwiek o zmianach personalnych tria, związanych chociażby ze specyfiką swojego kolejnego artystycznego pomysłu, bez chwili zastanowienia odpowiedział, że za żadne skarby! Nawet gdyby zaproponowano mu najwybitniejszych muzyków świata! Bo nie maestria i niezwykła technika, nie nazwisko i towarzyszące mu uznanie, ale zaufanie i wzajemne zrozumienie są dla Nahornego najważniejszą determinantą wspólnych poszukiwań i tworzenia.
Cóż, nasz bohater w towarzystwie kontrabasisty Mariusza Bogdanowicza i perkusisty Piotra Biskupskiego czuje się po prostu najlepiej. I to właśnie z nimi, czasem też w nieco powiększonych – do kwintetu lub sekstetu – składach realizuje od kilku już dekad swoje kolejne muzyczne projekty.
Będąc człowiekiem pełnym sprzeczności – pianistycznym lirykiem rozkochanym w saksofonowej brutalności free jazzu, a jednocześnie wciąż poszukującym nowych jakości brzmieniowych kompozytorem kanonicznych w swym pięknie piosenek – w połowie lat 90. podjął się pełnej nowatorskich koncepcji fuzji jazzu z dziełami klasyków polskiej muzyki. Stworzył w ten sposób trudny do zdefiniowania, niejednolity gatunkowo, miejscami zaskakujący stylistycznie konglomerat niezwykłych brzmień i nastrojów.
Bez wątpienia cała seria płyt i realizacji sceniczno-baletowych będących nie tyle interpretacjami, co raczej twórczymi inspiracjami muzyką Chopina, Szymanowskiego, Maciejewskiego i Karłowicza, jest jakością samą w sobie. Dziełem świadczącym o niezwykłej wrażliwości i wyobraźni muzycznej Nahornego, magiczną przestrzenią, gdzie jego słowiańska, pełna romantyzmu dusza dialoguje nie tylko z klasycznym tekstem muzycznym, ale też niejednoznaczną drapieżnością współczesnej awangardy.
Nie można mieć żadnych wątpliwości – podkreślana przez wszystkich przyjaciół umiejętność „opowiadania muzyką”, słuchania i twórczego dialogowania, zawsze odgrywała fundamentalną rolę w podejmowanych przez Nahornego przedsięwzięciach twórczych. Podobnie sukces i wartość jego ostatniej płyty „Ballad Book – Okruchy z dzieciństwa” wynika przede wszystkim z – wciągającej słuchacza już od pierwszych taktów – przepięknej, pełnej romantyzmu i komunikatywności narracji. Pełna nostalgicznego uspokojenia, przywołująca kojące obrazy szczęśliwego dzieciństwa, nastraja do refleksyjnej zadumy nad współczesnością, pozostawiając bez jednoznacznej odpowiedzi pytania o kroczącą w nieznane przyszłość.