Bity, wiry i zielone

Grzegorz Sowula
16.12.2021
Na zdjęciu bilety płatnicze, za zgodą monnaie-leman.org
Na zdjęciu bilety płatnicze, za zgodą monnaie-leman.org

Nie masz pieniędzy? Zapłać czekiem. Pomysł ten zgłosiła moja pasierbica, gdy podczas wakacyjnej wyprawy okazało się, że zabrakło nam gotówki. Małolata nieświadomie sformułowała zasadę barteru transferowego. Działo się to przed trzema dekadami z okładem. Kiedy z obiegu wypadły czeki? Z początkiem tego stulecia? Cicho, bez rozgłosu i bez śladu – moje książeczki czekowe mogę ustawić na półce w bibliotece.

Czek oczywiście nie był alternatywną walutą, lecz obligacją, potwierdzeniem, że osoba go wystawiająca dysponuje „prawdziwymi” pieniędzmi, na które w każdej chwili można ów sygnowany kawałek papieru wymienić. Dokonując kiedyś zakupów w sklepie na Kreuzbergu, berlińskiej dzielnicy znanej zarówno ze swej bohemy, jak i grup kontestatorów i anarchistów, zauważyłem, że niektórym klientom sprzedawca wydawał kolorowe kartoniki z symbolami strzałek i napisem „Berliner”. Że to nie bilety komunikacji miejskiej, lecz lokalna waluta zastępcza, powiedzieli mi później znajomi. I bynajmniej nie służąca zabawie ani też nie mobilizująca do kolejnego protestu przeciwko państwu – berlinery (wycofane w 2009 roku) drukowała Bundesdruckerei, wytwórnia, z której wychodzą banknoty euro zamawiane przez bank centralny Niemiec.

Mówiąc ściśle, alternatywna waluta jest swego rodzaju kontestacją obowiązującego oficjalnego systemu płatności, ale tym samym jest przecież bezgotówkowa wymiana dóbr, inaczej barter, stanowiący ponad 95% obrotu między przedsiębiorstwami, zabezpieczony jednak przez pieniądze złożone na bankowych kontach. Waluty zastępcze, nie podważając legalności państwowego systemu obrotu pieniężnego, próbują go uzupełnić.

„MY HEART IS MISSING A BIT”

Pod koniec października do inwestorów giełdowych trafiła informacja o inauguracji BITO, pierwszego amerykańskiego funduszu inwestycyjnego powiązanego z bitcoinem (ProShares Bitcoin Strategy ETF). „Oferuje on możliwość uzyskania ekspozycji na zwroty bitcoinów w wygodny, płynny i przejrzysty sposób”, można wyczytać w prospekcie. Analitycy rynków finansowych są jednak zdania, że emisja akcji BITO jest pierwszym krokiem w walce z potężną amerykańską Security and Exchange Commission (odpowiednikiem naszej Komisji Papierów Wartościowych i Giełd, wchłoniętej w 2006 przez Komisję Nadzoru Finansowego) – ma ona przekonać SEC, by dopuścić wreszcie na giełdę produkt ściśle powiązany z niepodegającymi regulacji kryptowalutami.

Czy bitcoiny też możemy zaliczyć do walut zastępczych? Zdecydowanie tak. Uzupełniających? Nie. W założeniu cyfrowa waluta (bitcoin, ethereum, digidash, litecoin, dai, dash, tether, doge, monero i kilkadziesiąt innych – ich liczba rośnie, teoretycznie KAŻDY z nas może wykreować własną) to „łańcuch podpisów cyfrowych”. Satoshi Nakamoto, uważany za jej pomysłodawcę, tak w swym manifeście opisał 31 października 2008 roku (nieco spóźnione „Happy birthday, bitcoin”) zasady działania: „Pełnowartościowa wersja działania pieniądza elektronicznego oparta na modelu komunikacji sieciowej peer-to-peer pozwoliłaby na przesyłanie płatności online bezpośrednio od jednego podmiotu do drugiego bez konieczności przepływu transakcji przez instytucje finansowe”. A zatem precz z bankami. I urzędami kontroli. A także – czemu nie – fiskusem... Ejże! Dlatego właśnie amerykańska SEC nie daje się tak łatwo przekonać. I dlatego wielu inwestorom i amatorom szybkiego wzbogacenia się (wartość kryptowaluty przyrasta każdego dnia) tak mocno walą serca.

WYWRACALNY, NIEZATAPIALNY

Bitcoin, jak głoszą jego orędownicy, to pieniądz, którego wartość ustala wolny rynek, czyli popyt i podaż. Jest zatem przeciwieństwem klasycznej waluty opartej na zaufaniu (tzw. pieniądz fiducjarny) – element zaufania zastępuje algorytm, dowód matematyczny. Narzucona z góry liczba cyfrowych monet, jakie mają być dostępne – 21 milionów – sprawia, że nie ima się go inflacja ani też nie ma obawy, że jakiś bank dodrukuje brakujące państwowym organom wartości. Ostatni bodaj banknot banku narodowego Zimbabwe, opiewający na 100 trylionów(!) lokalnych dolarów, jest tego wymownym przykładem.

Dowodem możliwej jednak wpadki jest przypadek MS „Satoshi”, pierwszej krypy kryptowalutowej. W 2010 roku Patri Friedman (wnuk Miltona Friedmana, noblisty i zwolennika wolnego rynku) wraz z Peterem Thielem, założycielem PayPala, obwieścili, że proponują wszystkim rozpoczęcie nowego życia – na środku oceanu. Nazwali to „udomowieniem mórz” – to jedyne miejsce, gdzie można powołać nowy rząd, władze, umieścić obywateli. Dziesięć lat później zafascynowani tymi ideami inwestorzy Grant Romundt, Rüdiger Koch i Chad Elwartowski kupili wielki statek wycieczkowy, który – po wprowadzeniu niezbędnych zmian – miał stać się centralnym ogniwem „domostwa” u wybrzeży Panamy, pośrodku zakotwiczonych w morzu mieszkalnych kabin, tzw. SeaPods. Wszystko opłacane w kryptowalucie, wygodnie i bez śladu. Tyle że chętnych zabrakło – zamienić wygodny dom gdzieś w pięknej okolicy, zdobyty właśnie dzięki zyskom z kryptowalut, na małą kajutę w chwiejnej łajbie?... Pomysł zaiste nie z tej ziemi.

Inwestorzy, nie ma co ukrywać, popłynęli – samo paliwo kosztowało 12 tysięcy dolarów dziennie. Bez przeliczania na bitcoiny. Udało im się uratować pieniądze wyłożone na zakup statku. Gdy płynął już do stoczni złomującej w Indiach, kupiła go brytyjska firma wycieczkowa; remontuje go stocznia w Czarnogórze. Koch, Romundt i Elwartowski kontaktują się ze sobą incydentalnie. Elwartowski niepowodzeniem obarcza „globalnych konspiratorów” odpo- wiedzialnych również za wybuch pandemii.

BITCOIN?

Stoi za nim (i wszystkimi kryptowalutami) technologia blockchain, bazy danych przechowywanej na dyskach indywidualnych uczestników blockchainowej sieci. To zdecentralizowanie sprawia, że sieć jest praktycznie odporna na ataki i niemożliwa do złamania. Cyfrowy rejestr nie jest ograniczony do sektora finansowego – z założenia miał zastąpić kancelarię prawną, urzędnika, bankowca, notariusza. Ułatwi to twórcom udostępnianie ich dzieł i zarządzanie prawami autorskimi, czemu służyć ma na przykład NFT, Non-Fungible Token, dokument będący potwierdzeniem autentyczności pliku w blockchainowym rejestrze, certyfikat gwarantujący własność pracy. A może nią być właściwie wszystko, od piosenki poprzez mem i tweet do cyfrowego dzieła sztuki – albo i pornograficznego zapisu.

Gdy przeglądałem materiały do tego tekstu, do niektórych musiałem wracać kilka razy. Nie, nie dlatego, że techniczne opisy były nader skomplikowane – to raczej niewiara, iż „coś takiego” jest możliwe. A co? Trudno to nazwać bez obrażania ludzi, o których czytałem. Poprzez NFT „dzieło sztuki” – używam cudzysłowów, bo mamy do czynienia z różnymi wytworami – staje się instrumentem finansowym. Przykładem oferta polskiej influencerki, która swoją „emocję” sprzedała jako NFT za ćwierć miliona dolarów. Co to właściwie było? Nie wiem. I nic mi nie mówią słowa szczęśliwej sprzedawczyni: „Tworząc moją Cyfrową Miłość (i inne emocje), nazywam tylko rzecz, która już istnieje. [...] Wszystkie cyfrowe NFT muszą być prawdziwe, jak długo mają moje DNA zakodowane w każdym ogniwie ich blockchainowego łańcucha”.

Czytając o nieoczekiwanych fortunach zdobytych dzięki NFT, miałem wrażenie, iż proces ten niesprawiedliwie nagradza wiele negatywnych cech: bezmyślność, cwaniactwo, chciwość – wrzucamy do sieci rozmaite zdjęcia, wpisy, świadectwa, które, gdy nieoczekiwanie wpadną komuś w oko, a innym przypadną do gustu, zaczynają swoje własne życie, „go viral”, jak mówią użytkownicy sieci. Autor albo bohater (bo czasem bohaterem tych wpisów jest nieświadome dziecko) próbuje temu przeszkodzić, nade wszystko złapać złoczyńcę, który na przykład wykorzystuje nieswoją pracę powielając ją na t-shirtach – i sprzedając, co oczywiste, jako pełnoprawny właściciel wizerunku i praw do niego.

Jeśli są złodzieje, to na pewno pojawią się policjanci w postaci prawników, managerów i właścicieli platform handlujących „niftys”, jak czasem nazywa się NFT. Największa z nich to amerykańska Foundation: zapewnia autorom zaprezentowanie „dzieła”, potwierdza jego oryginalne pochodzenie i umożliwia przeniesienie do blockchainowego rejestru. Za drobne 15% prowizji. Kayvon Tehranian, szef platformy, mówi: „Mona Lisa stanowi punkt odniesienia w kulturze, zna ją każdy, warta jest bóg wie ile milionów dolarów. Ale dlaczego ktoś, kogo mem też zdobywa takie znaczenie, nie może spodziewać się podobnej finansowej kompensacji?”. Odpowiedzi narzucają się same: mem zdobywa popularność poprzez darmową wymianę w sieci; nie należy właściwie do nikogo, bo to aktualny komentarz do obrazka, traci tę aktualność z nagłośnieniem innego wydarzenia. A nieprzenikniony uśmiech Giocondy emocjonuje nas od pięciu stuleci. I nikt jej nie pomyli z cyfrową miłością.

Zdaniem wielu NFT to spekulacyjna bańka, zaspokojenie marzeń snobów, którzy zdecydowali się zaistnieć jako „kolekcjonerzy” w przestrzeni metaverse, by przywołać ostatnią Zuckerbergową kreację. Sztuka w ostatnich latach, zwłaszcza tych covidowych, rzeczywiście pokazała niezwykłe skoki – „kto bogatemu zabroni”, brzmi hasło nadrzędne wszelkich zaskakujących nieraz wyborów i zakupów. Dokumentacja ojca sieci, Tima Bernersa-Lee, zapisy kodów źródłowych i protokołów, poszła w czerwcu na aukcji w nowojorskim Sotheby’s za 5,4 mln dolarów. „Real bargain”, prawdziwa okazja w porównaniu z nadmuchaną ceną naszej influencerki.

A MIAŁO BYĆ TAK ŁADNIE...

Miało, ale się nie udało. Kryptowaluty takie jak bitcoin starają się być alternatywą dla „prawnych środków płatniczych”, jak możemy przeczytać na naszych banknotach. Ograniczona z góry liczba bitcoinów sprawia, że ich wartość rośnie w nieprzewidywalny sposób (kurs 1 BTC wynosił na początku listopada 60 730 dolarów). Jego przeciwnicy (odrzuceni inwestorzy?) podnoszą, że to waluta idealnie nadająca się do przestępczych transakcji, szczególnie ulubiona przez hakerów. Ten aspekt mało jakoś przeszkadza rynkom finansowym, jednak „kopanie” kryptowalut zostawia haniebny ślad węglowy – wygenerowanie jednego NFT równe jest miesięcznej konsumpcji energii mieszkańca Europy. I to może się odbić negatywnie na popularności bitcoinowych portfeli.

Czy wrócimy zatem do walut uzupełniających, jak wspomniane na początku berlinery i im podobne? Należy chyba w to wątpić. Pomysł komplementarnej waluty nie jest nowy, od wieków stosują go z powodzeniem lokalne społeczności, których członkowie wymieniają się potrzebnymi im akurat dobrami, dziś jednak można powiedzieć, że to utopia. Trąciła nią już sama teoria reformy monetarnej, jaką propagował Silvio Gesell (1862-1930), niemiecki handlowiec i społecznik, sięgający do doświadczeń zdobytych podczas depresji gospodarczej w Argentynie.

Gesell zakładał, że naturalnym motywem działania każdego człowieka jest chęć zaspokojenia jego indywidualnych potrzeb, co sprawia, że jednostka jest produktywna. Należało obalić wszelkie nabyte i dziedziczne przywileje. Żeby się utrzymać, każdy powinien polegać jedynie na własnych umiejętnościach. Pieniądz miał być używany wyłącznie jako środek wymiany i nie służyć tezauryzacji, czyli gromadzeniu na koncie i obrastania odsetkami. Bliska mu była maksyma Francisa Bacona, XVII-wiecznego polityka i filozofa: „Pieniądz jest jak nawóz, dobry jedynie, gdy rozrzucony” (Bacon wiedział, co mówi, za dawanie i branie łapówek trafił do Tower).

Gesellowi nie udało się nigdy wprowadzić tych postulatów w życie. Dzięki pieniądzom, jakie zarobił w Argentynie, mógł do końca życia (zmarł w 1930, niedługo po wybuchu światowego kryzysu gospodarczego) oddawać się głoszeniu ulubionej teorii. Praktyka pozostała mu obca.

Teoria waluty lokalnej – „systemu wzajemnego wspierania się uczestników lokalnego rynku” – nie była jednak zła, dowiodły tego próby jej zastosowania. Podejmowano je w różnych miejscach, najlepiej przyjęła się na obszarze niemieckojęzycznym, gdzie obecna jest do dziś. System miał służyć aktywizacji gospodarki przez zastąpienie pieniądza kwitami płatniczymi możliwymi do wykorzysta- nia w lokalnej społeczności. Udało się to w 1920 w Schwanenkirchen w Bawarii, jeszcze lepiej poszło w austriackim Wörgl – w okresie 1932-33 wystawiono tam 5490 „zaświadczeń pracy” (Werkgutschein), czyli alternatywnych środków płatniczych. Bony opiewające na 1,5 i 10 szylingów były zabezpieczone równającą się ich wartości kwotą 30 tysięcy szylingów. Jak pisał tygodnik „Die Woche” z 17 maja 1933, „pierwszego zaraz dnia po wprowadzeniu w obieg tych bonów wypłacono nimi 1800 szylingów. Robotnicy wydali je natychmiast w sklepach, a sklepikarze, starając się spiesznie pozbyć bonów, opłacili nimi podatki miejskie. Władze miejskie pokryły nimi natychmiast swoje zobowiązania wobec dostawców”.

Tak właśnie miało to funkcjonować – zastępcza waluta miała określony okres ważności i musiała stale być w obiegu, nie nadawała się do trzymania w skarpecie czy w banku. Jej malejąca wartość mogła być odnawiana przez nabycie specjalnego znaczka lub stempla o nominale równym założonemu spadkowi. Jeśli się tego nie zrobiło, w pugilaresie pozostawały pamiątkowe zadrukowane papierki. Dochód z tych opłat przeznaczano na fundusz wspierania biednych, w Berlinie finansowano z niego m.in. program pomocowy dla młodzieży walczącej z uzależnieniami.

W gminie Wörgl eksperyment poszedł tak dobrze – bezrobocie zmalało o 25 procent, zaczęła się rozwijać infrastruktura – że bank państwowy położył mu kres. Zasada nie uległa do dziś zmianie – wszystkie alternatywne systemy płatnicze służą lokalnym społecznościom, zachęcają do wymiany zastępczej waluty w lokalnych sklepach, zakładach usługowych i instytucjach. Sukces eksperymentu w Wörgl polegał na tym, że asygnatami można było płacić również podatki, przez co nabrały zbyt dużo cech normalnej waluty. Dziś nawołują do tego społeczności w Kanadzie i Szwajcarii (w tej ostatniej w obiegu znajduje się uznana przez Bank Światowy waluta dodatkowa WIR oznaczana skrótem CHW, występująca jedynie w obrocie bezgotówkowym na terenie Helwecji i Liechtensteinu).

MOŻE JEDNAK SIĘ UDA

Adwokaci walut alternatywnych przekonują o potrzebie walut regionalnych tworzonych przez oddolne inicjatywy. Podają przykłady sprawdzonych rozwiązań – jak właśnie WIR i waluty wspierające projekty socjalne, kulturalne i ekologiczne, takie jak „banki czasu” czy asygnaty edukacyjne Saber w Brazylii, a także uzupełniające waluty regionalne, do jakich należał nieistniejący już berliner. Wyliczyć ich można znacznie więcej: elbtaler w okolicach Drezna, kannwas w Szlezwigu-Holsztynie, roland w Bremie (dziś już elektroniczny), lindentaler w Lipsku i Halle, wyzywająco ironiczne bürgerblüte („podróbka obywatelska”, dosł. „kwiecie obywatelskie”) w Kassel, sterntaler w Ainring wchłonięty w 2009 przez najważniejszą z lokalnych niemieckich walut, chiemgauera, od stycznia 2003 roku akceptowanego przez ponad 440 sklepów, firm i przedsiębiorstw w powiatach rozciągających się wokół jeziora Chiem na południe od Monachium. W obiegu znajduje się niemal milion chiemgauerów, roczne obroty sięgają 6 mln euro. Miesięczny obrót wynosi 135 tys. euro (albo chiem), ich popularność wśród uczestników projektu rośnie o 70% rocznie. Co kwartał chiemgauer traci 2% wartości; profit uzyskany z opłat za jej przywrócenie finansuje głównie lokalne przedsięwzięcia charytatywne, przedszkola i kluby sportowe. Od sierpnia 2006 w Wasserburg am Inn zaczęto używać elektronicznej wersji chiemgauera.

Na świecie można doliczyć się ponad 100 regionalnych walut uzupełniających. W USA i w Niemczech ich funkcjonowanie regulują przepisy, stąd wszystkie transakcje dokonywane np. chiemgauerami podlegają normalnemu opodatkowaniu VAT i dochodowemu. Komplementarne systemy operują w Grecji, Wielkiej Brytanii, od kilku lat na pograniczu Węgier, Austrii i Chorwacji, gdzie lokalni winiarze(!) wprowadzili walutę zwaną, jakżeby inaczej, kékfrank, wymienialną w skali 1:1 na oficjalną. Nie zagrożą one nigdy normalnym pieniądzom, choć mogą z nimi współistnieć, ograniczając ich obrót do płac, ubezpieczeń, emerytur i podobnych transakcji.

A Polska? W latach 90. pojawiły się pomysły wspierane przez federacje ekologów proponujących waluty lokalne „zielony” i „dobry”. Ten drugi okazał się mało dobry, bo jednak przepadł, zielony utrzymuje się jako system wymiany między przedsiębiorcami. Godzi się jednak przypomnieć prawdziwą walutę alternatywną, oficjalnie funkcjonującą w Polsce w latach 1960-1991, czyli bony towarowe PKO, substytuty walut wymienialnych. Można było za nie dostać wszystko. Czego nie można było powiedzieć o złotówkach.

Wykorzystałem fragmenty własnego tekstu zamieszczonego w czasopiśmie „Secesja” nr 3(8)/2007.

 

#Artykuł z kwartalnika