Czy tak aktywny twórca jak ty ma dziś w ogóle czas na skupienie?
Gdy nie mogę go sobie zagwarantować, w ogóle nie zaczynam pracy. Żeby stworzyć coś wartościowego, muszę się kompletnie wyłączyć i skoncentrować. Później, gdy utwór jest już gotowy, gdy pozostaje kwestia edycji nut, mogę sobie pozwolić na pewne rozluźnienie w pracy, bo nie jest już ona stricte techniczna.
Czy motorem twojego twórczego działania jest wyłącznie komponowanie na zamówienie, czy tworzysz też czasami coś do szuflady?
Myślę, że każdy twórca, który w ogóle ma potrzebę tworzenia, pisze od czasu do czasu coś do szuflady. Ze mną nie jest inaczej. Mam takie rzeczy w szufladzie, które tam leżą od 20 lat i może będą leżeć zawsze. Nie dlatego, żebym się wstydził je pokazać, tylko dlatego, że nie ma okazji tego użyć. Czasami jednak przychodzi taki moment, że i one stają się przydatne.
I jakie to uczucie, kiedy okazuje się, że to, co napisałeś lata temu, nagle staje się przydatne?
Dziwne, ale jednocześnie fascynujące, przynajmniej tak było, gdy wyciągnąłem z szuflady pomysł na utwór z 1996 lub 1997 roku, z okresu, gdy byłem jeszcze przed studiami. W 2011 roku dostałem zamówienie utworu na chór z orkiestrą i solistami. Co prawda o kompletnie innej tematyce niż ten, który sobie wiele lat temu szkicowałem w głowie, ale sam pomysł ożył i podczas improwizacji na fortepianie otworzyła się jakaś klapka w mózgu. Stwierdziłem, że wykorzystam to, co napisałem kiedyś, że to będzie idealnie pasować.
Pamiętasz swój pierwszy utwór skomponowany na zamówienie?
To też było, zanim zacząłem studia kompozytorskie. Napisałem wówczas utwór dla chóru działającego w Szkole Muzycznej im. Elsnera w Warszawie przy Miodowej. Utwór miał premierę w Filharmonii Narodowej.
Ile wówczas miałeś lat?
Dziewiętnaście. Co mnie cieszy, ten utwór jest wykonywany do dzisiaj nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie. Został wydany przez niemieckie wydawnictwo nutowe. Co ciekawe, rok temu na gali rozdania Fryderyków, na której wręczałem nagrodę jako wiceprezes ZAiKS-u, Chór Narodowego Forum Muzyki z Wrocławia śpiewał akurat ten utwór!
Nawet nie wiedziałem, że będzie on wykonywany, bo to dyrygentka – Agnieszka Franków-Żelazny – dobierała program i jej to akurat pasowało. Zapraszali mnie, żebym przyszedł posłuchać, ale nie wiedzieli, że będę tam „służbowo”.
Lubisz pisać muzykę chóralną.
To prawda. Jak miałem 13, 14 lat, byłem zagorzałym fanem heavy metalu, rocka, także punk rocka i gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że będę pisał dla chóru, to nawet nie chcę przytaczać słów, jakie pewnie przyszłyby mi do głowy w odpowiedzi na takie stwierdzenie.
Podstawowa szkoła muzyczna, w której byłem, też raczej nie zachęciła mnie do pokochania muzyki chóralnej w jakiejkolwiek jej formie. Natomiast gdzieś w wieku 16, 17 lat bardzo płynnie przeszedłem od heavy metalu do Strawińskiego, który mi się spodobał, a zwłaszcza te jego najbardziej kultowe utwory: Święto Wiosny, Pietruszka. Kiedy coś polubię, to nigdy to nie jest powierzchowne. Jak mnie coś zafascynuje, lubię to zgłębić. Postanowiłem więc przesłuchać wszystko, co się dało. A wtedy nie było to takie proste. Nie było YouTube’a. Mogłem liczyć tylko na to, co można było kupić czy pożyczyć. W każdym razie przesłuchałem większość, w tym utwory z chórem, z orkiestrą. Odkryłem też Wesele Strawińskiego, fantastyczny utwór, balet na cztery fortepiany, chór, solistów i perkusję. Cały tekst po rosyjsku, niezwykła muzyka. Stwierdziłem, że chór może być fantastycznym instrumentem!
I od początku go tak traktowałem, jako instrument. Chór jest bowiem jednym instrumentem, chór z orkiestrą innym instrumentem. Zacząłem słuchać muzyki chóralnej. W ciągu półtora roku przestudiowałem, grając na fortepianie, około półtora tysiąca partytur chóralnych, kompletnie różnych – od renesansu, jakieś motety, madrygały – aż po muzykę końca XX w. I okazało się, że to jest fascynująca kopalnia niesamowitych środków ekspresji. Poza tym sam głos ludzki, który – można powiedzieć – jest instrumentem najbardziej pierwotnym, jest z jednej strony dość prymitywny, ale też ciągle ma nieograniczone możliwości.
Z całego świata płyną do ciebie zamówienia na muzykę chóralną.
Miałem to szczęście, że moje utwory znalazły się na płytach, już kiedy zaczynałem studia. Wykonywał je m.in. jeden z najlepszych w tamtym czasie polskich chórów, czyli Polski Chór Kameralny z Gdańska, zresztą do tej pory jeden z niewątpliwie najlepszych zespołów w Polsce, na światowym poziomie. Oni wówczas koncertowali w wielu krajach i dzięki temu kilka moich utworów stało się bardzo rozpoznawalnych, a moje nazwisko zaistniało w świecie chóralistyki polskiej – a nawet międzynarodowej. W związku z tym bardzo różne zespoły, głównie z Niemiec, gdzie też przez moment mojego życia mieszkałem, albo chętnie wykonywały moje istniejące utwory, albo zamawiały u mnie utwory na jakieś okazje, czyli już konkretny temat, sprecyzowane parametry (np. tematyka, język łaciński, określony czas trwania). To się stało wtedy już takie szycie na miarę. Mając kilka lat dobrych doświadczeń w tej pracy, byłem w stanie temu podołać, myślę, że z dużym sukcesem.
Jeden z utworów (Beatus servus), który wówczas napisałem, parę lat później wykonywał The King’s Singers, światowej sławy sekstet męski. Specjalnie dla nich zrobiłem aranżację na koncert w Londynie. Potem wykonywali go jeszcze wiele razy i w Polsce, i w innych krajach.
Kiedy dostajesz zamówienie, musisz poznać możliwości danego zespołu.
W przypadku profesjonalnych zespołów oczywiście rozmawiam z dyrygentem, czy mają jakieś mocniejsze lub słabsze strony. Dziś jest o tyle łatwiej, że każdego zespołu można uprzednio posłuchać. Z reguły wcześniej wiem, które głosy tam są lepsze, które gorsze, co jest atutem zespołu. To wszystko można wykorzystać w danym utworze i połączyć myśl artystyczną z kwestiami technicznymi.
Dostajesz zamówienie i co dalej?
Zamawianie muzyki to jest rzecz bardzo szczególna. Jestem na tyle szczęśliwym kompozytorem, że praktycznie od czasów studiów po dziś dzień różni artyści, różne zespoły chcą mojej muzyki. Ci, którzy zamawiają muzykę, w jakimś sensie robią to na własne życzenie – trochę kupują kota w worku. Oczywiście ja im nie sprzedam kota w worku, bo wiem, czego ode mnie oczekują, wiem, w jakich ramach estetycznych i w jakiej stylistyce muszę się poruszać, żeby to zamówienie spełniło oczekiwania.
Nie podejmuję się jednakże wszystkich zamówień. Za każdym razem, nawet jeśli coś wydaje się superlukratywne i atrakcyjne, daję sobie czas na podjęcie decyzji. Muszę znać wszystkie szczegóły – dla jakiego zespołu miałby być ten utwór, jaki jest skład, jaki ma być czas trwania utworu, gdzie miałby być wykonany, w jakim wnętrzu będzie premiera, w jakich okolicznościach, z jakiej okazji. Dopiero jak się zastanowię nad bardzo całościową, nawet ramową koncepcją, jestem w stanie odpowiedzialnie stwierdzić, czy się podejmuję danego zadania.
Jednym z warunków, które zawsze stawiałem, nawet jeszcze zanim zacząłem studia, było to, że na nikogo nie przenoszę praw do utworu. Czasami zdarzyło się, że ten warunek był powodem rezygnacji zamawiającego. Dzisiaj, odkąd moje nazwisko kojarzone jest z ZAiKS-em, nikomu raczej do głowy nie przychodzi, żeby proponować jakieś przenoszenie praw, i dobrze, bo i tak bym się nie zgodził.
A jak działa na ciebie deadline?
Deadline jest jedną z największych inspiracji kompozytora (śmiech). Niestety, ja też to wiem, ale od wielu już lat przyjmuję sobie swój wewnętrzny deadline. Jeśli mam oddać partyturę czy jakieś materiały nutowe, to wyznaczam sobie własny termin zamknięcia prac, np. cztery, sześć tygodni wcześniej. Ten czas pozwala mi wrócić do tego utworu, zanim ostatecznie go wyślę. Często jest tak, że robię w tym czasie jakieś drobne zmiany, ale bywają one szalenie ważne z artystycznego punktu widzenia.
Jesteś skłonny przyjąć jakieś sugestie, uwagi co do zamawianego utworu?
To fantastyczne pytanie. Zawsze miałem z tym problem, jestem niestety twórcą przekonanym co do słuszności tego, co tworzy. W czasie studiów pisałem muzykę do filmu i już wtedy wiedziałem, że to nie jest ten styl pracy, który ja lubię. W muzyce filmowej zmiany są na porządku dziennym, setki zmian.
W świecie tzw. muzyki poważnej jest przyjęte, że jeśli się już zamawia u jakiegoś kompozytora dzieło, to przyjmuje się je z dobrodziejstwem inwentarza. Natomiast oczywiście zdarzały się sytuacje, i zdarzają nadal, że czasami przeszacuję na przykład możliwości wykonawcze solisty, coś się okazuje zbyt trudne, i zazwyczaj dyrygenci proszą mnie np. o uproszczenie jakiejś partii. Wtedy dokonuję takich korekt, choć raczej niechętnie… Zdarzały się też prośby o zrobienie drugiej wersji utworu na inny skład instrumentalny czy wokalno-instrumentalny czy też prośby o skrócenie utworu lub przearanżowanie go. Przyznaję uczciwie, że mam z tym zawsze problem, bo to, co tworzę, uważam za zamkniętą, skończoną całość. Wiem, że w dzisiejszym świecie ta postawa nie jest rynkowo korzystna.
Czy moment, kiedy pierwszy raz słuchasz tego, co stworzyłeś, nadal jest dla ciebie wyjątkowy?
Oczywiście. Składają się na to jednak dwa zagadnienia. Jedną kwestią jest to, czy to, co wymyśliłem (i wydawało mi się, że tak ma być), faktycznie się sprawdziło, drugą – kto wykonuje dany utwór. Kiedy mam możliwość, wyraźnie życzę sobie, żeby osobiście zadyrygować premierę. Tak było m.in. dwukrotnie w Poznaniu – na wielkim Międzynarodowym Festiwalu Chórów Uniwersyteckich odbywającym się w Auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza – prowadziłem blisko 500 osób obsady. W 2011 roku Amor vincit na solistów, chór i orkiestrę symfoniczną, a w 2017 roku Amor et Psyche – muzyczny crossover, z big-bandem, smyczkami i chórem. Zazwyczaj jednak bywa tak, że kto inny dyryguje moimi utworami.
Zdarzyły się rozczarowania?
Tak. Częstym grzechem jest nierespektowanie temp, co jest – przynajmniej dla mnie – zazwyczaj ze stratą dla utworu.
A była też jakaś wyjątkowa satysfakcja?
Oczywiście. Były takie wykonania, gdzie artyści bez żadnej konsultacji ze mną dokonali symbolicznych 300 procent normy, jak np. wrocławska Orkiestra Leopoldinum pod dyrekcją Jerzego Maksymiuka. Maksymiuk zamówił u mnie utwór, co już w ogóle było dla mnie ogromną nobilitacją, zwłaszcza że nie miałem jeszcze skończonych studiów. Byłem strasznie stremowany tą sytuacją, nawet nie chciałem przyjść na próbę generalną. On był tym zaskoczony, ale odniosłem wrażenie, że bardzo pozytywnie. Ostatecznie jednak przyszedłem, a Maksymiuk uprzedził mnie, że zrobił mój utwór po swojemu, tak jak jemu w duszy gra. Posłuchałem i uważam, że zrobił to świetnie. Pewne rzeczy nie były takie, jak bym to sobie wyobrażał interpretacyjnie, ale były dla mnie absolutnie przekonujące. Nawet później, gdy ten utwór był wielokrotnie wykonywany przez inne orkiestry w Polsce i za granicą, mówiłem, że w takim a takim takcie można zamiast forte zagrać piano, bo Maksymiuk tak robił i to było świetne.
Od kilku lat istnieje program „Zamówienia kompozytorskie” pilotowany przez Instytut Muzyki i Tańca. Jak oceniasz jego wpływ na kształtowanie życia muzycznego w Polsce? W jakim stopniu jest kulturotwórczy?
Napisałem kilka utworów w ramach tego programu, który – moim zdaniem – ma wiele zalet. Trzeba przypomnieć, że program ten powstał z inicjatywy naszego ZAiKS-owego kolegi Jurka Kornowicza, który wiele lat był prezesem Związku Kompozytorów Polskich. To właśnie on doprowadził do tego, że w Polsce w ogóle powstał taki program strukturalny, czego przez lata bardzo brakowało. W jakim zaś stopniu jest to program kulturotwórczy, to już nie zależy ani od instytucji, ani od artystów.
Program zakłada, że np. filharmonie, teatry, biura festiwalowe, stowarzyszenia czy fundacje aplikują, poprzez wskazanie konkretnego kompozytora i konkretnego, potencjalnego utworu. Ich zamówienie wynika z programu festiwalu bądź repertuaru w sezonie koncertowym. Potem tak naprawdę od wielu czynników zależy, jaka będzie siła oddziaływania utworów, które ewentualnie powstały.
Moje pierwsze zamówienie w ramach tego programu to był duet na baryton i perkusję dla świetnych muzyków Leszka Lorenta i Macieja Nerkowskiego. Utwór Vides ut alta był wielokrotnie przez nich wykonywany na różnych festiwalach w Polsce. Planowane są kolejne koncerty, poza tym utwór pojawił się na płycie. Tak więc z mojego doświadczenia mogę uczciwie przyznać, że zamówienie znakomicie spełniło swoją funkcję.
Napisałem też inny utwór pt. ShakeSpired, zamówiony na festiwal Warszawskie Spotkania Muzyczne dla sekstetu wokalnego proModern, do słów Szekspira. Trzy sonety wykonywane były przez proModern blisko sto razy. Poza tym ukazała się płyta z tym utworem oraz wideoklip wyprodukowany przez TVP Kultura.
Jesienią 2015 roku po ten utwór sięgnęło The BBC Singers, w zasadzie najlepszy zespół chóralny w Wielkiej Brytanii, wykonywali to podczas swoich koncertów, a ShakeSpired było też później emitowane na antenie BBC. Te przykłady pokazują, że zamówienia w moim przypadku były niezwykle efektywne „rynkowo” i zapewne efektowne artystycznie.
Ale w ramach tego programu skomponowałem też utwór, który do tej pory miał jedno wykonanie na krajowym festiwalu i nic nie wskazuje na to, żeby miał być wykonany powtórnie.
Co nie zmienia faktu, że ten program jest bardzo pożyteczny.
Najważniejsze, że program zachęcił do tego, żeby w ogóle zamawiać utwory u kompozytorów, co nie było takie powszechne. Oczywiście zdarzało się, że zamawiano utwór u znanego twórcy lub u kogoś lubianego w danym środowisku, ale nie było to stosowane na większą skalę. Ten program natomiast pokazał rozmaitym instytucjom i osobom, że muzyka współczesna nie musi być odrażająca i paskudna. Może być fascynująca, zarówno dla zespołu, jak i dla publiczności, i właśnie dzięki temu programowi – przynajmniej na poziomie krajowym – udało się ten stereotyp przełamać, i już to jest ogromną korzyścią.
Tłumaczysz swoim studentom niuanse związane z zamówieniami kompozytorskimi?
Tak, mówię im o zaletach i wadach muzyki na zamówienie. Tłumaczę, co to znaczy, że się jest kompozytorem, u którego ktoś zamawia utwór.
Mówię im, że nie powinno się tego robić za darmo. Przekonuję, dlaczego twórca powinien się cenić i z jakich powodów nie powinien przenosić praw na zamawiającego. Wpajam młodym twórczym ludziom brzegowe – dla mnie – warunki. Mówię im, że zdarzają się zamówienia, gdy kompozytor ma pełną swobodę w tworzeniu, i to jest wtedy absolutny komfort. Zdarza się też – pewnie częściej – tak, że musimy poruszać się w bardzo ciasnym gorsecie wymogów formalnych i oczekiwań zamawiającego.
Trzeba sobie też przy tej okazji jasno powiedzieć, że kompozycji da się nauczyć praktycznie każdego, kto ma odrobinę wyobraźni dźwiękowej i minimum talentu muzycznego. Da się nauczyć nawet bardzo dobrego rzemiosła. Natomiast nie da się nikogo w żadnym wypadku nauczyć pisania arcydzieł.
Czy kompozytorom należy życzyć jak najwięcej zamówień?
Myślę, że jak najbardziej. Uważam, że kompozytor, twórca, to jest też po prostu zawód. Co prawda nie jest tak, że ja od 8.00 do 16.00 będę na metry pisał muzykę. Natomiast im więcej będzie tych zamówień, tym lepiej dla twórców, bo będzie wybór. Jeśli jeden kompozytor nie podejmie się jakiegoś utworu, to może zrobi to inny. Miarą tego, czy dany utwór jest dobry, będzie to, że ktoś po niego sięgnie za 5, 10, 15 lat. Ja mam to szczęście, że niektóre moje utwory są w stałej eksploatacji już ponad 20 lat. I to jest ogromna satysfakcja.
Te utwory to trochę jak własne dzieci. Te, które się dopiero urodziły, otoczone są wielką atencją, ale dziecko, nawet 20-letnie, nadal jest dzieckiem, choć żyje już swoim życiem.