To było dawno temu. W czasach, gdy nie było pandemii, a hipermarkety w Polsce przeżywały swoje najlepsze lata. I chyba musiało to być 3 listopada. Siedzieliśmy z kumplem w sieciowej kawiarni, w jednej z warszawskich galerii handlowych. I w pewnym momencie zobaczyliśmy scenę tyleż osobliwą, co symboliczną. Z hipermarketu, będącego sercem galerii, robotnicy wywozili palety ze zniczami. Druga ekipa zaś zastępowała je nowymi paletami: wjeżdżały na nich mikołaje, aniołki i mnóstwo błyszczącego badziewia mającego zapewne imitować wieszane na choinkach „anielskie włosy”.
To było na tyle dawno, że cały ten świąteczny biznes jeszcze nas w Polsce dziwił, a nawet czasem brzydził. Wkrótce potem – i po kolejnym obejrzeniu w telewizji Kevina – napisałem prześmiewczy artykuł zatytułowany Jezus narodził się w Central Parku. Niby prowokacyjny, a w gruncie rzeczy – do bólu konserwatywny.
Muzyczny przemysł cukierniczy
To były też czasy, gdy u szczytu popularności był brytyjski pisarz Nick Hornby. Główny bohater jego książki Był sobie chłopiec (w filmowej wersji grał go Hugh Grant) nie pracował. Nie musiał: jego nieżyjący ojciec skomponował przed laty jeden, jedyny przebój. Tylko jeden, ale tantiemy z niego zapewniały dostatnie życie także potomkowi twórcy. Bo był to przebój świąteczny, więc rok za rokiem, w okresie przed Bożym Narodzeniem, był na okrągło przypominany. Podobnie jak w świecie realnym – od kilku dekad przedświąteczne zakupy na całym świecie umila, sącząca się nieustannie ze sklepowych głośników, piosenka zespołu Wham! Last Christmas. Bo stworzenie świątecznego przeboju to dla każdego artysty interes życia.
Czym się różnią piosenki bożonarodzeniowe od tradycyjnych kolęd? Wszystkim! Kolędy opowiadają o narodzinach Boga, zaś świąteczne piosenki – o miłej atmosferze świąt Bożego Narodzenia, w czasach, gdy istnienie boga jest tylko luźną – i mało istotną dla owej atmosfery – hipotezą, a sam Jezus staje się bohaterem drugiego planu, bo na pierwszy energicznie wkracza siwy i rumiany święty Mikołaj wiozący wszystkim spragnionym metafizycznych przeżyć nowy transport coca-coli.
Coca-cola, jak wiadomo, jest słodka. Jeszcze słodsze (nic dziwnego, że wyśmiewane przez punkowe kapele, z Ramones na czele) są zwykle typowe świąteczne piosenki, osobny muzyczny podgatunek, który powstał wraz z narodzinami przemysłu fonograficznego i radia. Do działania w tym obszarze przymierza się wielu artystów, nie każdy jednak może mierzyć się ze specjalistami – od Binga Crosby’ego z jego nieśmiertelnym White Christmas po Michaela Buble.
Przeboje świąteczne raczej nie poruszają kwestii religijnych, choćby przetworzonych popkulturowo. Receptą jest łagodny nastrój, na który składają się padający śnieg (w czasach Binga Crosby’ego rzeczywiście na ogół padał) i zdecydowany przyrost życzliwości między ludźmi. Przecież nie tylko Last Christmas, ale i choćby All I Want For Christmas Is You, to po prostu piosenki miłosne, choć zarazem – tu ukłon w stronę tradycji – aseksualne.
Ten nastrój doskonale oddaje początek świątecznego hitu lat 80., dziś już nieco zapomnianego: “It's Christmas time, and there's no need to be afraid / At Christmas time, we let in light and banish shade / And in our world of plenty, we can spread a smile of joy”. A więc, jeśli nadchodzi Boże Narodzenie, wszystko robi się super? Otóż niekoniecznie. Bo to akurat fragment piosenki, która pozornie – nie wyłamując się ze świątecznego stereotypu – próbuje być czymś więcej niż tylko umilaczem zakupów i – ewentualnie – rodzinnych spotkań. Piosenka nazywa się Do They Know It’s Christmas, napisali ją popularni w tamtych czasach Bob Geldof i Midge Ure, zaś wykonawcami byli muzycy wchodzący w skład założonej tylko na potrzeby tego nagrania grupy Band Aid. Nic więc dziwnego, że po sielankowym wstępie, w utworze mowa jest o dzieciach głodujących w Afryce. Bo też cel całego przedsięwzięcia był charytatywny.
Bob Geldof i Midge Ure oczywiście nie byli pierwsi. W 1971 roku, gdy wciąż trwała wojna w Wietnamie, powstała piosenka apelująca do ludzkich serc i sumień. Utwór Happy Xmas (War is Over) napisali i wykonali wspólnie John Lennon i Yoko Ono, a towarzyszył im dziecięcy chór z nowojorskiego Harlemu. Piosenka – podobnie jak ta późniejsza, Geldofa i Ure’a – miała prosty przekaz: to, że tobie jest miło w święta, nie oznacza, że cały świat stał się nagle szczęśliwy. Ponadto utwór Johna i Yoko zawiera mocne przesłanie antyrasistowskie i silniej niż większość świątecznych piosenek odwołuje się do istoty świąt i nadziei, jaką niesie Boże Narodzenie. Hasło „War is over if you want it”, obecne początkowo gdzieś w tle, w końcówce utworu przebija się na pierwszy plan. „Wojna się skończy, jeśli tego chcesz” – czyż to nie jest zaklęcie odwołujące się do pierwotnej, a nie skomercjalizowanej magii świąt?
W kontrze
Może więc ludzie są lepsi, niż o nich myślimy, i oczekują od piosenek świątecznych czegoś więcej niż lukrowania świata? Gdy mniej więcej dziesięć lat temu potężny wtedy portal Yahoo zorganizował dla swoich czytelników plebiscyt na świąteczny przebój wszech czasów, nie wygrał żaden ze „słodziaków”, lecz piosenka dosyć posępna, w dodatku napisana i wykonana przez zespół słabo kojarzony z „magią świąt”, raczej z punkrockowym, trochę rebelianckim a trochę pijackim „chuligaństwem”. A Fairytale of New York, bo o niej mowa, to dzieło irlandzkiej grupy The Pogues, której towarzyszyła wokalistka folkowa Kirsty MacColl. Piosenka to opowieść o nieudanej Wigilii starego, samotnego człowieka, który – popijając z przypadkowym kompanem w nowojorskim barze – wspomina dawne, szczęśliwsze czasy. I właśnie ta piosenka nie tylko wygrała wspomniany plebiscyt internautów, ale jest też w Wielkiej Brytanii, w XXI wieku, najczęściej nadawanym utworem w okresie przedświątecznym.
W podobnym duchu, tyle że bardziej brutalnie, zajął się tematyką świąteczną Tom Waits. Jego Christmas Card from Minneapolis wielkim przebojem się nie stał, ale też to nie Waits jest od tego, by pisać szlagiery. Zgodnie z tytułem jest to list – od kobiety do dawnego kochanka. Pisze w nim, że wyszła na prostą: rzuciła narkotyki, przestała pić. Jest w ciąży i wyszła za mąż – za puzonistę, który obiecał opiekować się jej dzieckiem, mimo że nie jest jego ojcem. Świąteczny promyk nadziei? Nic z tych rzeczy. Z drugiej części listu dowiadujemy się, że to wszystko kłamstwa (a może marzenia?). Dziewczyna w rzeczywistości siedzi w więzieniu, żyjąc (nikłą) nadzieją na zwolnienie warunkowe.
Ale „piosenka świąteczna”, która niezmiennie robi na mnie największe wrażenie, została nagrana przeszło pół wieku temu, zaś jej pierwotna wersja była po raz pierwszy wykonana w 1818 roku, w małym, wiejskim kościele w okolicach Salzburga.
W 1966 duet Simon and Garfunkel wziął na warsztat austriacką kolędę Cicha noc, choć nie był pierwszy wśród wykonawców popowych. Ba, pochodząca z 1934 roku wersja Binga Crosby’ego do dziś jest jednym z najlepiej sprzedawanych singli wszech czasów.
Ale to twórcy Sound of Silence mieli pomysł. Ich wersja nazywa się Silent Night/7 O’Clock News i jest konceptem dokładnie odwrotnym od tego, który pięć lat później wykorzystali John Lennon i Yoko Ono. Oto muzycy – tak lirycznie, że aż podniośle – śpiewają starą, piękną kolędę. Tyle że po kilkunastu sekundach coś zaczyna szemrać w tle. To wiadomości radiowe. Spiker opowiada o kłótni w Izbie Reprezentantów dotyczącej nieudanej próby uchwalenia ustawy zakazującej dyskryminacji rasowej przy wynajmie mieszkań. O przedwczesnej śmierci słynnego, rebelianckiego stand-upera Lenny’ego Bruce’a. O planach politycznych Martina Luthera Kinga. Głos spikera staje się z każdą sekundą coraz bardziej donośny, aż wreszcie całkiem zagłusza liryczną kolędę, obwieszczającą narodziny Chrystusa.
Bo prawdziwe życie toczy się pomimo „świątecznej magii” i obok niej. A święty Mikołaj niekoniecznie przyniesie nam