Kochana Lady Chatterley

Grzegorz Sowula
20.12.2020
Fot. Hulton Archive / Getty Images
Fot. Hulton Archive / Getty Images

„Czy jest to książka, z którą chcielibyście zapoznać wasze żony i waszą służbę?” – dramatyczne pytanie oskarżyciela publicznego w procesie lady Chatterley i jej kochanka miało przynieść jednoznaczną odpowiedź ławy przysięgłych, ale okazało się klasycznym strzałem w stopę.

Drugiego listopada 1960 roku w sali szacownego Old Bailey, sądu koronnego Zjednoczonego Królestwa, ogłoszono wyrok w sprawie uważanej za najbardziej doniosłą w dziejach walki z cenzurą: Regina vs. Penguin Books, Korona przeciw wydawcy powieści deprawującej, jak chciał dowieść sąd, maluczkich. Podsądny, Lawrence D.H., nie żył już od 30 lat, ale czołowe postaci jego powieści – lady Constance Chatterley i jej kochanek Oliver Mellors – oczekiwali cierpliwie prawnego pozwolenia na otwarte przedstawienie ich romansu. Bo w połowie ubiegłego stulecia w Anglii wciąż obowiązywała „Ustawa o wydawnictwach sprośnych” (Obscene Publications Act), uchwalona przez parlament w 1857 roku. Czym była owa sprośność, doprecyzował dopiero 11 lat później sędzia najwyższy, lord Cockburn: „Wydawnictwo uznać należy za sprośne, jeżeli jego tendencją jest zepsucie i zdeprawowanie umysłów osób podatnych na tego rodzaju niemoralne wpływy i mogących mieć dostęp do tego rodzaju wydawnictw”. Precyzja tego określenia dorównuje często przywoływanej definicji pornografii sformułowanej w 1964 roku przez prezesa Sądu Najwyższego USA, Pottera Stewarta: „Rozpoznaję ją, gdy ją widzę” („I know it when I see it”). Obowiązująca w Anglii ustawa sprawiła, że karani byli nie tylko wydawcy Kamasutry, ale i książek medycznych i opracowań naukowych, jak np. Studium psychologii seksualnej, uznawanego dziś za klasyczne dzieła Havelocka Ellisa.

Autor Kochanka lady Chatterley, David Herbert Lawrence, miał już wcześniej do czynienia z cenzurą obyczajową. Tęcza, jego powieść z 1915 roku, w której o seksie mówił bez ogródek, pozwalając nawet bohaterce na romans z nauczycielką, została wyrokiem sądu skonfiskowana, a cały nakład spalony (!). Wiersze z tomu Pansies omal nie naraziły wydawcy na proces; uniknął go, usuwając z książki 13 stron (choć jedynie z części nakładu, resztę przerzucił za granicę. Problem był, przyznać trzeba, złożony – do dziś obowiązuje w Anglii prawo zabraniające przesyłania pocztą wszelkich publikacji uznanych za „obscene”, zatem dystrybucja zamówionych egzemplarzy przez listonoszy może być, zgodnie z prawem, wstrzymana). W 1929 roku policja, na wniosek „oburzonego obywatela”, zamknęła wystawę obrazów Lawrence’a, konfiskując wszystkie ukazujące zbyt odważnie nagość. Jak pisał przed dekadą Geoffrey Robertson, sędzia i ceniony obrońca praw człowieka, Lawrence „w pruderyjnych angielskich umysłach zagnieździł się jako reprezentant  »świńskiej piątej kolumny«, wróg znacznie bardziej niebezpieczny niż przewidywalnie plugawi obcokrajowcy pokroju De Sade’a czy Nabokova”. Nie może zatem nikogo dziwić, że manuskrypt Kochanka… autor, który mieszkał wówczas we Włoszech, oddał florenckiemu wydawcy. Powieść miała swe pierwsze wydanie w 1928 roku nakładem Tipografia Giuntina, egzemplarze natychmiast zaczęto przemycać do Anglii. Drugie wydanie ukazało się rok później we Francji; opublikowała ją kolejna prywatna oficyna, używająca nietypowej angielskiej nazwy „At the sign of the black manikin” („Pod czarnym manekinem”, przyjętym jako sygnet przez wydawcę).

Tu przerwa na polskie wątki. Lawrence, który był pacyfistą i nienawidził opresyjnej roli państwa (za to też goniła go policja i cenzorzy), w Tęczy wprowadził bohaterów o polskich korzeniach. Fikcja, można powiedzieć, kto autorowi zabroni. Ale już wydania Kochanka… miały jak najbardziej prawdziwych polskich protagonistów. Założycielem florenckiej oficyny był urodzony w 1861 roku w Johannisburgu, dzisiejszym Piszu, drukarski czeladnik Lew Olski, który w historii branży wydawniczej i antykwarycznej zapisał się jako Leo S. Olschki, do dziś zaliczany do czołowych włoskich wydawców naukowych, drobiazgowo opracowanych edycji (oficyna nadal jest aktywna jako Casa Editrice Leo S. Olschki). Drugi wydawca ma historię równie ciekawą, acz kto wie, czy nie bardziej pokręconą – „Czarnego manekina” prowadził niejaki Edward W. Titus, amerykański dziennikarz, mąż Heleny Rubinstein, ni mniej ni więcej. Naprawdę nazywał się Artur Ameisen, urodził się w Krakowie w 1870 roku i jako dziecko wyjechał z rodziną do Ameryki. Dorastał w Nowym Orleanie, przed pierwszą wojną mieszkał z pierwszą żoną w Paryżu – wrócił do bezpiecznych Stanów, ale w 1918 roku znów przyjechał do Francji. Żonę miał nową, właśnie panią Rubinstein (też z urodzenia krakowiankę), której dochody z rosnącego wciąż kosmetycznego imperium pozwalały mu zajmować się literaturą w bardzo szerokim sensie – kolekcjonował książki, w 1924 roku otworzył na Montparnasse księgarnię przy rue Delambre (mieszkanie miał piętro wyżej). To właśnie był ten „Sklep pod czarnym manekinem”; Titus handlował angielskimi i amerykańskimi edycjami, limitowanymi wydaniami, tytułami, które rzadko pojawiały się w handlu. Jako że było to dla niego zajęcie hobbystyczne, dochodów ze sklepu nie miał żadnych – on subsydiował gości i autorów, jego subsydiowała, do czasu, żona. W 1932 roku po „Czarnym manekinie” nie było już śladu.

O co jednak toczyła się cała ta kłótnia, czym podpadła angielskim sędziom lady Chatterley i jej jurny kochaś? Czy opisy ich fizjologicznej koniunkcji były aż tak odrażające i zgubne dla moralności, że książkę należało zakazać? Oskarżający w procesie Mervyn Griffith-Jones wyliczył przypadki wulgarnego słownictwa powtarzające się w powieści: „fuck” 30 razy, „cunt” 14 razy, „balls” 13 razy… i tak dalej. Opinie wezwanych na świadków ekspertów różniły się diametralnie od tezy wysuwanej przez prokuratora. Anglikański biskup Woolwich, John Robinson, powiedział (cytuję za prof. Zbigniewem Lewickim): „Opisy stosunków płciowych nie powinny być rozpatrywane w oderwaniu od kontekstu zupełnie zdumiewającej wrażliwości Lawrence’a na piękno i wartości wszystkich związków naturalnych. (…) Ani intencje, ani efekty utworu nie mają charakteru deprawującego. (…) Jest to książka, którą chrześcijanie powinni przeczytać”. Zaś obrońca, Gerald Gardiner, stwierdził „oczywistą oczywistość”: żadnego z czytelników książki – łącznie z Griffith-Jonesem – lektura nie zdeprawowała moralnie, choć to właśnie zarzucał autorowi oskarżyciel. Jak powiedział któryś z amerykańskich psychoterapeutów, „perwersją jest to, co ty lubisz, a ja nie”.

Gdy lady Chatterley stanęła ze swym kochankiem przed sądem, w Anglii obowiązywał już nowy „Obscene Publications Act”, wprowadzony rok wcześniej (w 1959 roku) dzięki staraniom Society of Authors, które to stowarzyszenie podkreślało luki w istniejących przepisach – przede wszystkim pomijanie wartości literackiej rozpatrywanego przez cenzorów dzieła. Nowa ustawa wprowadziła m.in. możliwość uzasadnienia publikacji „dla dobra nauki, literatury, edukacji czy innych obszarów ogólnego zainteresowania”. Co najważniejsze – utwory miały być oceniane w całości, nie na podstawie wybranych „gorszących” fragmentów. Wydawca Kochanka lady Chatterley, Allen Lane, miał to z pewnością na uwadze i dlatego zdecydował się na publikację powieści w swej oficynie Penguin Books. Zgodnie z polityką wydawniczą, która miała umożliwiać dostęp do literackich utworów „młodym ludziom i szerokim masom”, książka kosztowała tyle co 10 papierosów.

Czy sąd rzeczywiście chciał bronić owe masy przed zepsuciem, jakie nieść miała lektura powieści Lawrence’a? Nie, kwestia była bardziej złożona – głośno wyrażona troska oskarżyciela publicznego o morale żon, a zwłaszcza „służby” uznana została za najgorszy rodzaj ataku, typowy „strzał w kolano”, którym położył całe swoje wystąpienie. Znów sięgam do analizy Geoffreya Robertsona: „W sierpniu 1960 roku prokurator generalny Reginald Manningham-Butler przeczytał cztery pierwsze rozdziały Kochanka lady Chatterley i zaakceptował proces przeciw Penguin Books (»Ufam, że uzyska pan wyrok skazujący«, pisał do oskarżyciela publicznego). Na decyzję o wszczęciu postępowania wpływ miała głównie… niska cena książki, dzięki której mogła ona dotrzeć do przedstawicieli klasy pracującej. A tego ówcześni prawnicy i politycy z wyższych klas nie chcieli zaakceptować”. Widać więc, że niezupełnie chodziło o pornografię jako taką, raczej o starcie w ramach społeczeństwa: klasy wyższe nie chciały dostrzec, że ich czas mija. Przecież ta dekada – lata sześćdziesiąte – to słynne „swinging sixties”, początek epoki wyzwolenia, swobody seksualnej, wolności słowa, pigułki antykoncepcyjnej, palenia staników, koncertów na świeżym powietrzu (Woodstock!), liberalizmu i libertarianizmu, sprzeciwu wobec „siwych staruchów”, jak Lawrence nazwał swych cenzorów. Można tu chyba przywołać wiersz Philipa Larkina Annus mirabilis: „Stosunek płciowy zrodził się jako idea / w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim / (Dla mnie trochę za późno przyszła ta nadzieja) / – między zdjęciem zakazu z Chatterley (takiej powieści) / a nagraniem przez The Beatles pierwszego longplaya” (tłum. Stanisław Barańczak). W 1968 roku paryski maj postawił barykady na ulicach miasta – a to już nie była walka wyłącznie o swobodę seksualnej wypowiedzi.

Oceniając proces lady Chatterley z perspektywy biznesowej, wygrana w sądzie przyniosła wydawcy znaczne profity finansowe: po ogłoszeniu wyroku „niewinny” księgarnie mogły zacząć sprzedawać książkę. Pierwszego dnia – 200 tys. egzemplarzy (Allen Lane musiał mieć pojemne magazyny…), rok później sprzedaż sięgnęła 3 milionów, przebijając Biblię, odwieczny bestseller.

Anglicy w 1976 roku uznali, że restrykcje dotyczące pornograficznych tekstów powinny zostać zniesione. Cenzura zajęła się polityką – rząd Margaret Thatcher próbował zablokować publikację (a nawet recenzje) pamiętników byłego szefa kontrwywiadu Petera Wrighta (Spycatcher, 1987), podobnie jak trzy dekady później Donald Trump usiłował nie dopuścić do wydania wspomnień swych współpracowników czy krytycznych omówień jego prezydentury. Powszechny niemal dostęp do internetu sprawia, że dziś „siwe staruchy” mogłyby raczej umówić się na kawę z lady Chatterley niż wzywać ją do sądu.

 

 

#książka
#Lawrance
#Artykuł z kwartalnika