Jerzy Satanowski wspomina historię listu, który otrzymał od Edwarda Stachury, wraz z tekstem Życie to nie teatr.
„W zdecydowanej większości piszę do gotowych tekstów. Dla mnie jako filologa tekst jest bardzo silną formą inspiracji, ponieważ jako kompozytor teatralny i filmowy dodaję muzykę do istniejących bytów, które razem tworzą jakieś znaczenie. Muzyka jest u mnie zdecydowanie bardziej literacka niż u kompozytorów, dla których sama forma muzyczna jest podstawowym przekazem. U mnie zawsze łączyło się to ze słowem. Poznanie Stachury i jego fascynacja formą piosenki bardzo mnie poruszyła. Zacząłem pisać do jego tekstów, na jego prośbę, ale też z własnej inicjatywy. W przypadku piosenki „Życie to nie teatr” współpraca wyglądała zupełnie inaczej, dlatego że napisałem ten utwór bez przynależności do jakiegokolwiek tekstu, najpierw więc istniała muzyka, co w moim przypadku było rzadkie. Nagrałem tę muzykę Edkowi na kasetę, a on po pewnym czasie przesłał mi tekst.
Zbiegło się to w czasie z tym, że nasze piosenki stały się podstawą naszego debiutu teatralnego, mianowicie teatr w Kaliszu zamówił u mnie spektakl piosenkowy, w którym było czternaście utworów Edwarda Stachury i dwa Jonasza Kofty. Brakowało nam takiego sztandarowego utworu wprowadzającego nas do świata teatru i tak złączyły się te dwie rzeczy. To, że Edward miał tę kasetę z moją muzyką i to, że zaczęliśmy próby do przedstawienia. Była to sztuka „Trucizna, miłość, śpiew” w reżyserii Henryka Baranowskiego na podstawie „Bliźniaków z Wenecji” Carlo Goldoniego. Ta przygoda z teatrem podyktowała treść tego tekstu. Był to chyba jedyny przypadek w naszej bogatej współpracy, gdy najpierw powstała muzyka, a dopiero później tekst”.
Jak przyznaje kompozytor Jerzy Satanowski, w czasie jego wieloletniej znajomości z Edwardem Stachurą korespondencja była najczęstszą formą ich kontaktu.
„My żyliśmy w epoce listów, mam wydaną w książce „Biała lokomotywa” całą korespondencję pomiędzy Edwardem a mną. Jest to książka w całości poświęcona naszej współpracy. Pisaliśmy do siebie dużo, a w jego przypadku była to jedyna forma porozumiewania się, ponieważ na telefon z jednej miejscowości do drugiej trzeba było czekać całą noc i była mała szansa na to, że uda się uzyskać połączenie. Sam Edek telefonu nie miał, miała jego sąsiadka. Był taki okres, że kiedy chcieliśmy się spotkać w innej miejscowości, coś zrobić czy porozmawiać, to korespondencja listowa albo pocztówkowa była konieczna. Oprócz tego Edek wysyłał mi ze swoich podróży sporo kartek obrazujących, gdzie się teraz znajduje, czy w Meksyku, czy na jakimś okręcie. Dużo listów dotyczyło też spraw bardziej prozaicznych np. tego, gdzie skleić gitarę. Ta korespondencja może nie była jakoś kosmicznie obfita, ale było jej sporo”.