Ewa Demarczyk

14.08.2020
fot. Joanna Helander
fot. Joanna Helander

Odkrycie wokalne początku lat 60., co zawdzięczała głównie Zygmuntowi Koniecznemu, którego kompozycje kształtowały nowy styl interpretacyjny polskiej piosenki literackiej. Dzięki niemu i Piotrowi Skrzyneckiemu, dobierającemu wiersze do piosenek śpiewanych w Piwnicy pod Baranami, ówczesna studentka wydziału aktorskiego krakowskiej PWST stała się nie tylko Czarnym Aniołem, ale i pierwszą po wojnie polską wokalistką z charyzmą. Wystarczy wspomnieć, że o jej występy zabiegali przedstawiciele najważniejszych światowych agencji.

„W Piwnicy Ewa Demarczyk śpiewała z diabelską precyzją Karuzelę z Madonnami” – odnotowała 19-letnia wówczas Agnieszka Osiecka, czego ślad odnajdziemy w jej Szpetnych, czterdziestoletnich. Nadmieniła również, że kiedy artystka zaśpiewała Serduszko puka w rytmie czacza, myślała, „że korki wywali”, co wydało jej się „zjawiskiem nadinterpretacji”.

Wybuchowy temperament Ewy Demarczyk szczególnie mocno ujawniał się przed występami: „Potrafiła robić awantury. Z wyzwiskami, przekleństwami, ze wszystkim, co w prawdziwej awanturze powinno być zachowane” – wspominał ją saksofonista Przemysław Dyakowski. To właśnie on namówił piwniczan, żeby przyjrzeli się ówczesnej piosenkarce występującej w Cyruliku, studenckim kabarecie Akademii Medycznej.

Z kolei Zbigniew Wodecki ujawnił, że podczas występów z piosenkarką musiał uważać na każdy jej oddech. „Czatowałem przy Cygance, aż mi włosy dęba stawały, żeby nie wejść za wcześnie”. Co mu później, jak przyznał, pomogło we własnej karierze.

U szczytu sławy w 1972 roku artystka zaprzestała udziału w programach w Piwnicy, pojawiając się w niej później wyłącznie towarzysko. Piosenkarka poróżniła się w końcu również z Piotrem Skrzyneckim, który przez długie lata jeździł z nią w trasy koncertowe i w niezrównany sposób zapowiadał jej występy.

Krzysztof Rychlik, sympatyczny kolega prowadzący dziennik piwnicznych występów, udostępnił mi kiedyś jeden z zeszytów. Trafiłem w nim na fragment, który streściłem we wspomnieniach zatytułowanych Wracając do moich Baranów (2012), skąd cytat: „Ileż wart jest choćby […] zwięzły a treściwy opis powrotu z występów w Gdańsku z Zygmuntem Koniecznym, wtedy już eks-kompozytorem Ewy Demarczyk, oraz byłym gitarzystą z jej zespołu Markiem Jamrozym, którzy ponad wszelką wątpliwość ustalili, że jej gwiazda mocno przygasła? I jakie mieli miny, gdy poranek na krakowskim dworcu przywitał ich gazetowymi czołówkami o przyznaniu pieśniarce Krzyża Oficerskiego Legii Francuskiej?”. Pozostawiam to imaginacji czytających.

Pierwsze moje kontakty z rzadko występującą piosenkarką rozpoczęły się w czasach studenckich. Wówczas to smutna okoliczność śmierci Wiesława Dymnego wiązała się z zaimprowizowanym koncertem w kościele Wizytek, gdzie przyjaciele żegnali go przypomnieniem najpiękniejszych pieśni, po części do jego poetyckich tekstów. Z Czarnymi aniołami Dymnego wystąpiła również Ewa Demarczyk, od wielu lat nieobecna w programach kabaretu.

Pamiętam także, że chcąc zobaczyć filmowy zapis z jubileuszu 20-lecia Piwnicy w Starym Teatrze, w którym Ewa Demarczyk wystąpiła gościnnie i po raz ostatni z kabaretową czeladką, udałem się do osiedlowego kina Podwawelskie, gdzie ów film, Przychodzimy, odchodzimy… czyli Piwnica pod Baranami Anny Górnej i Lubomira Zająca szedł jako dodatek do – chichot historii! – radzieckiego filmu Setka dla kurażu. Niestety, zgromadził on za mało widzów i kasa zwracała pieniądze za bilety. Rozczarowanie tym faktem było na tyle widoczne, że mili pracownicy kina puścili mi ten film, w dodatku za darmo.

Charakter piosenkarki, niechęć do udzielania wywiadów, budowały wprawdzie jej legendę, choć sprawiały, że co jakiś czas stawała się obiektem prasowych spekulacji. Wielu dziennikarzy ubolewało nad faktem jej odcięcia się od świata. W 2010 roku posunięto się wręcz do domniemań, że mogła paść ofiarą zbrodni, co zdementował dopiero Andrzej Zarycki.

To on w latach 1966–1985 był w jej zespole kompozytorem, pianistą, aranżerem i kierownikiem muzycznym. Decydując się na pracę z artystką ukształtowaną przez Koniecznego, miał już przetarty szlak, choć tym bardziej musiał zważać, aby z niego zbytnio nie zboczyć. Dopiero po odejściu z zespołu Ewy Demarczyk zaczął pisać dla innych wykonawców.

W ostatnich latach życia piosenkarka mieszkała w domu w Wieliczce. Nie odbierała telefonów, niemal wcale nie pokazywała się na mieście. Trudności w skontaktowaniu się z nią mieli nawet jej dobrzy znajomi.

Przyczyn milczenia artystki, Panny, Madonny, Legendy tych lat, należy się dopatrywać w jej „trudnym” – na tle rodzimej bylejakości – charakterze. Była skrajną perfekcjonistką, znaną z wysokich wymagań podczas występów. W sztuce nigdy nie godziła się na żadne kompromisy.

 

Janusz R. Kowalczyk

#Ewa Demarczyk