Od samego początku wiedziałem, że to jest ważne. Gdy zaproponował mi pierwsze, okazjonalne granie, nie przypuszczałem, że wywiąże się z tego współpraca i przyjaźń na tyle lat. Zagraliśmy jeden koncert w klubie Akwarium. Nie jestem w stanie dokładnie określić daty, mógł to być rok 1989 lub 1990.
Byłem wówczas dość wziętym sidemanem. Grałem na stałe w big bandzie Wiesława Pieregorólki, w kilku zespołach jazzowych, współpracowałem z gwiazdami, z Edytą Geppert i z Hanną Banaszak. Grałem także ze słynnym i świetnym countrowcem Michałem Lonstarem. Cały czas nagrywałem – jazz, muzykę rozrywkową, filmową, teatralną, programy telewizyjne i piosenki, o koncertach nie wspomnę. Pochwalę się, że to ja gram tę znakomitą (napisaną) linię basu w śpiewanej przez Andrzeja Zauchę przepięknej piosence Wiesia Pieregorólki i Jacka Cygana C'est La Vie. Nagrywałem z Andrzejem Rosiewiczem, Jerzym „Dudusiem” Matuszkiewiczem i ze Zbigniewem Preisnerem.
Wraz z perkusistą Piotrem Biskupskim tworzyliśmy wtedy jedną z bardziej rozchwytywanych sekcji rytmicznych w Polsce. I stało się. Na jeden gig w Akwarium zaprosił nas Włodzimierz Nahorny! W najśmielszych snach nie przypuszczałem, co się z tego wykluje, tym bardziej,
że nasza współpraca rozkręcała się dość powoli. Powoli, ale konsekwentnie. Tak się zaczęło. Potem przyszły następne grania, w trio i w innych składach Włodka.
Polska muzyka rozrywkowa była w moim życiu obecna, od kiedy sięgam pamięcią. Mój Tato, Leszek Bogdanowicz, był wybitnym kompozytorem, aranżerem i dyrygentem, kierownikiem muzycznym festiwali opolskich. Był tytanem pracy, bez przerwy pisał, aranżował i nagrywał. Bardzo się tym wszystkim interesowałem. Transmisje z festiwali opolskich oglądałem od dziecka. Znałem wszystkie zespoły, przeboje i ich wykonawców. Kiedyś, miałem wtedy dziesięć lat, Tato dostał telefon, że pilnie musi jechać do studia na nagranie. Zabrał mnie ze sobą. Chodziło o dogranie na saksofonie do jakiejś piosenki. I co? Kto nagrywał to solo? Włodzimierz Nahorny! Wtedy widziałem go pierwszy raz! Przeznaczenie? Nadmienię jeszcze, że to właśnie Włodek gra na saksofonie altowym solową partię w utworze Taty pt. Stereon, który zdobył kilka nagród. Wspaniała rozbudowana kompozycja na saksofon altowy, big band i smyczki. Nowoczesna, wizjonerska muzyka.
Jestem pewien, że Tato pisał ten utwór „pod” Włodka, doskonale znając jego liryczno-freejazzowy fenomen. Jest szansa, że staraniem wydawnictwa GAD Records Stereon wraz z innym utworami Taty zostanie niedługo wydany na CD.
Wraz z perkusistą Piotrem Biskupskim tworzyliśmy wtedy jedną z bardziej rozchwytywanych sekcji rytmicznych w Polsce. I stało się. Na jeden gig w Akwarium zaprosił nas Włodzimierz Nahorny!
Wróćmy do mojego grania z Włodkiem. W pewnym momencie zaczęło się robić tego naprawdę sporo. Do koncertów doszły płyty. Posypały się jak z rękawa. „Kolędy na cały rok” (1995) – napisane z Bogdanem Loeblem, zaśpiewane przez Annę Marię Jopek (debiut fonograficzny), Lorę Szafran, Ewę Urygę, Katarzynę Żak, Dorotę Miśkiewicz, Mietka Szcześniaka i Marka Bałatę. „Piosenki lwowskie” (1996) – z Andrzejem Jagodzińskim na akordeonie i Maćkiem Strzelczykiem na skrzypcach. „Nahorny-Szymanowski Mity” (1996) – transkrypcje Włodka nagrane z Maćkiem Strzelczykiem na skrzypcach i z Dorotą Miśkiewicz – wokal, skrzypce. To był początek kolejnego zespołu Włodka, grającego transkrypcje polskiej klasyki. Do kwintetu wkrótce dołączył Wojtek Staroniewicz na tenorze i sopranie i nagraliśmy kolejną płytę „Nahorny-Chopin Fantazja Polska” (2000). Bazą tych wszystkich przedsięwzięć było trio Włodka ze mną na kontrabasie i Piotrem Biskupskim na bębnach.
Tu zrobię przerwę od wyliczania naszych dokonań artystycznych. Granie koncertów i nagrywanie to oczywiście nie wszystko. Wspólna praca to również czas spędzony razem poza sceną i studiem, przede wszystkim w samochodzie. Tak się dla mnie szczęśliwie złożyło, że większość tych tras odbywałem sam z Włodziem. Bardzo lubię historię, w każdym jej wcieleniu. Lubię anegdoty, pamiętam je i chętnie opowiadam. Miałem Włodzia na wyłączność setki godzin, pytałem, a on opowiadał, bez końca. Były to dla mnie wykłady z historii polskiej muzyki jazzowej i rozrywkowej. To przecież on tworzył tę historię, był przy wszystkich najważniejszych wydarzeniach. A jeśli nie był, to znał wszystkie szczegóły z relacji naocznych świadków. To naprawdę fascynujące.
„Okruchy dzieciństwa” to przede wszystkim Włodka, ale też trochę i moja odpowiedź na otaczający nas krzyk, zgiełk i pośpiech. To muzyka pełna oddechu, spokoju, zadumy
Na początku czasy gdańskie (liceum muzyczne i Wyższa Szkoła Muzyczna, lata 1955-64), szczególnie miłe memu sercu, jako że jestem zdeklarowanym gdańszczaninem pomimo mego trzydziestopięcioletniego warszawskiego uchodźstwa. Włodek jeszcze jako licealista akompaniował na próbach legendarnego Bim Bomu. Kiedyś, gdy szedł ulicą z kolegami i, co ważne, z koleżankami, spotkał Zbigniewa Cybulskiego, który kordialnie się z nim przywitał. Było to już po Popiele i diamencie i na widok Cybulskiego mdlały wszystkie dziewczyny. Towarzyskie akcje Włodka w jednej sekundzie poszybowały pod niebo. W Gdańsku Włodzio grał ze wspaniałym trębaczem Alem Musiałem, z wibrafonistą Ryszardem Kruzą założyli pierwszy zespół.
Nie chcę tu opisywać chronologicznie i szczegółowo całej przebogatej kariery Włodka, jest ona w encyklopediach. Przytoczę kilka faktów. Studia Włodek ukończył jako klarnecista. Delikatnie mówiąc, nie przepadał za tym instrumentem i sprzedał klarnet od razu po zagraniu dyplomu. Na szczęście grał już na saksofonie i oczywiście na fortepianie. Tuż po studiach dostał propozycję grania na zastępstwie w Dziekance w Warszawie. Wtedy grały tam zespoły jazzowe. Część ludzi tańczyła, część słuchała. Muzycy musieli zadowolić jednych i drugich. Niezłe wyzwanie. Jak sam mówi: „Przyjechałem na zastępstwo i zostałem do dziś”. Posypały się propozycje, koncerty, nagrania i w ciągu kilku miesięcy o Włodzimierzu Nahornym wiedzieli wszyscy!
Potem poszło już lawinowo – pierwsze miejsce w kategorii solistycznej i zespołowej na Jazzie nad Odrą w 1964, w trio z Jackiem Ostaszewskim na basie i Sergiuszem Perkowskim na perkusji, konkursy w Wiedniu w 1966 i 1967. Fotografia z Ellingtonem, wręczającym Włodkowi medal, obiegła całą Polskę. Grał w sekstecie Andrzeja Trzaskowskiego, w zespołach Andrzeja Kurylewicza, w Studio Jazzowym Polskiego Radia Jana „Ptaszyna” Wróblewskiego, nagrywał, koncertował, był wszędzie. Bomba wybuchła, gdy w 1969 roku nagrał płytę z Breakoutami. Była to ich pierwsza płyta – „Na drugim brzegu tęczy”, Włodek gra na alcie i flecie w czterech utworach (Poszłabym za tobą, Na drugim brzegu tęczy, Czy mnie jeszcze pamiętasz, Powiedzieliśmy już wszystko). „Zadzwonił do mnie Franek Walicki i zaproponował nagranie. Pojechałem do studia na Długą (Polskie Nagrania), płyta była już nagrana i były zostawione dla mnie miejsca na solówki. Nagrałem i pojechałem do domu. Nagrywałem wtedy ze wszystkimi, również z Tercetem egzotycznym”– tak skromnie mówi o tym Włodzio, a to była rewolucja. Swój niepowtarzalny język, będący jemu tylko właściwą fuzją free jazzu i słowiańskiej liryki, połączył z rockową ekspresją. Powstała nowa wartość, nowy wymiar o niesamowitej głębi. To naprawdę był cios! Słucham tego do dziś i wszystko się zgadza. Nadal brzmi nowatorsko i odkrywczo. Mogłoby być nagrane wczoraj. Na marginesie, bez wchodzenia w szczegóły, polecam te nagrania współczesnym „frytowcom”. Puszczam wodze fantazji i myślę, co by było, gdyby to Włodek grał na saksofonie w utworze Starless na płycie „Red” King Crimson. Warto jeszcze zaznaczyć, że w tym samym 1969 roku Czesław Niemen nagrał „Enigmatic” (rok wydania 1970), gdzie sola na alcie gra Zbyszek Namysłowski, oczywiście też wspaniale! Naprawdę nie mamy się czego wstydzić.
Włodek opowiadał mi, że kiedyś Krzysztof Komeda, kiedy wysłuchał koncertu jego tria, powiedział: „Pilnuj tego, to jest ważne”. Bardzo cenna uwaga dla kogoś rozchwytywanego, z kim chcą grać wszyscy.
Jakby tego było mało, do wszystkiego doszły kompozycje instrumentalne, no i piosenki. Nie wszyscy wiedzą, że Jej portret to była pierwotnie instrumentalna ballada jazzowa. Jonasz Kofta napisał swój wspaniały tekst już do gotowego i nagranego utworu. Włodek pokazał ją Jerzemu Połomskiemu, ale mu się nie spodobała. Jurek później tego żałował. Skorzystał na tym Bogusław Mec, który zasłynął jako pierwszy wykonawca tej najpiękniejszej polskiej piosenki.
W czasie naszych podróży dużo razem zwiedzaliśmy. Były wspaniałe, wielogodzinne piesze wycieczki po Rzymie, Edynburgu, Szanghaju, Sankt Petersburgu, Moskwie, Paryżu, Sztokholmie, Pradze, Budapeszcie, Sofii, Bukareszcie i Sarajewie. Oczywiście w ich trakcie cały czas gadaliśmy, wykłady trwały. Były też anegdoty. Pamiętam, kiedyś w Budapeszcie uparliśmy się, żeby znaleźć knajpę, do której nie chodzą turyści, i tam zjeść prawdziwą zupę gulaszową. Szukaliśmy dość długo, ale w końcu znaleźliśmy. Gdy już wracaliśmy, Włodek opowiedział mi niesamowitą historię. Otóż w latach, gdy był dosłownie co chwilę rozpoznawany na ulicy (mniej więcej połowa lat siedemdziesiątych), otrzymał urzędowe pismo, na firmowym druku, mniej więcej następującej treści: „Niniejszym proponuje się W. Nahornemu wstąpienie w szeregi Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej. Obowiązki zostaną dostosowane do nienormowanych godzin pracy obywatela. Brak pisemnej odpowiedzi będzie uważany za zgodę”. Przerażony Włodek zabunkrował się w domu i nigdzie nie wychodził. Dzwonił do przyjaciół po radę, co z tym zrobić. Któryś z kolegów powiedział: „Włodziu, nie martw się. Wyjdziesz wieczorem na Podwale (Włodek mieszkał wtedy na Piekarskiej, na Starówce), wylegitymujesz kogoś i będzie po sprawie. Lepiej ich nie drażnić, jeszcze ci wstrzymają paszport albo narażą na inne nieprzyjemności”. Przerażenie biednego Włodzia sięgało zenitu. Miał wstąpić do ORMO? Co zrobić z tą nieszczęsną odpowiedzią? Po kilku dniach okazało się, że to koledzy zrobili mu kawał. To właśnie do nich wydzwaniał, a oni dalej wpuszczali go w maliny. Oczywiście w końcu się przyznali i była kupa śmiechu. A opowiedział mi to, gdy już po wyśmienitej, bardzo ostrej zupie gulaszowej jechaliśmy autobusem z Batthyánytér, pod górę, ulicą Bimbo, do apartamentów Ambasady Polskiej, gdzie mieszkaliśmy.
Jestem obecnie Kierownikiem Katedry Muzyki Jazzowej i Rozrywkowej na Wydziale Artystycznym UMCS w Lublinie. Rok temu, gdy składałem wniosek o otwarcie studiów II stopnia, czymś dla mnie jak najbardziej naturalnym było włączenie do siatki zajęć przedmiotu „Historia polskiej muzyki jazzowej i rozrywkowej”. Chyba nie muszę pisać, kto wykłada ten przedmiot? Mam poczucie misji. Anegdotę o ORMO też opowiem.
Znowu wrócę do grania. Pod koniec lat 90. akcje formacji Nahorny Trio i Nahorny Sextet prosperowały bardzo dobrze, co chwila gdzieś graliśmy. W 2002 roku w swoim wydawnictwie Confiteor wydałem płytę tria pt.„Dolce far niente… i nic więcej”. Rok później „Lora Szafran Śpiewnik Nahornego”– dwanaście wspaniałych piosenek Włodka w wykonaniu Lory z towarzyszeniem instrumentów smyczkowych i tria, a wszystko w świetnych aranżacjach Andrzeja Jagodzińskiego i Krzysztofa Herdzina. W roku 2010, pamiętnym Roku Chopinowskim, wydałem płytę „Nahorny Sextet – Chopin Genius Loci”. Znalazły się na niej transkrypcje (oczywiście autorstwa lidera) muzyki Szymanowskiego, Chopina, Romana Maciejewskiego i mazurek Włodka, napisany w iście chopinowskim stylu. W składzie sekstetu na skrzypcach Maćka Strzelczyka zastąpił znakomity Henryk Gembalski. O muzyce tria napiszę za chwilę. Teraz kilka słów o sekstecie. Gramy w nim wyłącznie transkrypcje polskiej klasyki. Oprócz wymienionych, wśród kompozytorów są jeszcze Mieczysław Karłowicz i Ignacy Paderewski. To niesamowita muzyka. Jak wiadomo, nasi jazzmani dość często sięgają po polską muzykę poważną, zwłaszcza po Chopina. W przeciwieństwie do wielu prób tego typu, w wydaniu Włodzimierza Nahornego nie jest to ujazzowienie muzyki naszych klasyków. Opierając się o oryginalne tematy i motywy, stworzył on nową muzykę. Mimo że pierwowzory są cały czas obecne i wyraźnie zauważalne, jest to na wskroś muzyka Włodka. Trudno mi określić jej stylistykę. Oczywiście na pewno jest to jazz, jednak silna osobowość lidera i jego szerokie horyzonty nie pozwalają na żadną prostą definicję. Mam tam dużo swobodnego grania, jest ono jednak bardzo zorganizowane. Fragmenty „odjazdu” po chwili przechodzą w precyzyjnie zapisane i określone partie, a nad wszystkim oczywiście ta idiomatyczna Włodziowa słowiańszczyzna. Można by snuć jakieś paralele z trzecim nurtem. Sam Włodek mówi o ideowym pokrewieństwie z muzyką sekstetu Andrzeja Trzaskowskiego, z którym przecież kilka lat grał w młodości. Mniejsza o definicje. Gra się to wybornie. Trzeba uważać, być skoncentrowanym, bo zmiany następują dość szybko, często jest ostro, z piskiem opon na zakrętach.
Włodzimierz Nahorny mówi do nas osobistym, sobie tylko właściwym i niedefiniowalnym, lirycznym, pełnym romantyzmu i poezji językiem. Do tego wszystkiego – pod spodem jest najprawdziwszy free jazz
No i wreszcie trio. Gramy razem nieprzerwanie ponad trzydzieści lat. Jesteśmy najdłużej istniejącym w tym samym składzie zespołem w historii polskiego jazzu! Tak, proszę Państwa. Tak się porobiło. Najdziwniejsze, że choć ten tytuł mamy już ładnych kilka lat, zdałem sobie z tego sprawę dopiero niedawno. Nagraliśmy trzy płyty, oprócz wspomnianej już „Dolce far niente… i nic więcej”, jest „Hope”, z 2014 i ostatnia, „Ballad Book – Okruchy dzieciństwa” z 2018.
Pochwalę się, że trochę musiałem Włodka namawiać do nagrania płyty z samymi balladami. „Będzie nudne, nikt nie będzie chciał tego słuchać, musi być czad”, mówił. Nie ugiąłem się. Z czasem, jak zagraliśmy kilka koncertów wyłącznie z programem z płyty, Włodzio przyznał mi rację.
„Okruchy dzieciństwa” to przede wszystkim Włodka, ale też trochę i moja odpowiedź na otaczający nas krzyk, zgiełk i pośpiech. To muzyka pełna oddechu, spokoju, zadumy i refleksji, a także swego rodzaju komentarz do tego, co się dzieje na świecie. Uwielbiam grać te utwory. Okazało się, że publiczność też tego potrzebuje. Bardzo bałem się naszego występu na festiwalu Jazz na Starówce w lipcu tego roku. Plener, gros ludzi słucha na stojąco. Na Rynku Starego Miasta w Warszawie było około dwóch i pół tysiąca ludzi. Nie chcę, żeby zabrzmiało to jak fanfaronada i megalomania, ale słuchali nas jak zaczarowani. Było pięknie. Będę pamiętać ten koncert do końca życia. Zawsze uważałem, że muzyka, w ogóle sztuka, powinna być komunikatywna, co nie znaczy łatwa. Płyta „Ballad Book – Okruchy dzieciństwa” spełnia ten warunek.
Tyle razy już pisałem o fenomenie Włodka. Włodzimierz Nahorny jest powszechnie uważany za najbardziej słowiańskiego spośród wszystkich polskich jazzmanów. W jednej ze swych recenzji Piotr Iwicki napisał: „Nahorny to Chopin jazzu”. To on jest autorem tego arcytrafnego określenia.
Włodzimierz Nahorny mówi do nas osobistym, sobie tylko właściwym i niedefiniowalnym, lirycznym, pełnym romantyzmu i poezji językiem. Do tego wszystkiego – pod spodem jest najprawdziwszy free jazz. Naprawdę, proszę mi wierzyć, cały czas drzemie w nim jazzowy awangardzista. On sam nie wie, jak to robi, jak łączy te światy. Pytałem. „Tak czuję i słyszę” – odpowiedział. Proste.
Granie z Włodkiem uważam za wygraną w totolotka. Los się do mnie uśmiechnął. Tyle się od niego nauczyłem. Jestem szczęśliwy, że z nim gram, że się przyjaźnimy, że mogę produkować i wydawać jego płyty.
Jest bardzo prosta przyczyna, dlaczego gramy razem tak długo. Nasze granie ciągle się rozwija, ciągle odkrywamy nowe przestrzenie. Cały czas idziemy dalej i nasza, mogę chyba tak powiedzieć, muzyka staje się coraz głębsza. To się nigdy nie nudzi. To jest właśnie chodzenie po nieudeptanym śniegu!