Na zdjęciach z pracowni Aliny Szapocznikow przy
ul. Brzozowej w Warszawie widać rzeźby, które tam powstały w różnych etapach jej twórczości – od „Nagiej”, poprzez odlew własnej „Nogi” po szkice do „Portretu wielokrotnego”. Różne materiały, różne formy i to samo dramatyczne pragnienie zatrzymania nietrwałego. Alina Szapocznikow wyjechała z Polski w 1963 roku, zanim Barbara Falender rozpoczęła studia na warszawskiej Akademii. Nigdy się nie spotkały, początkująca rzeźbiarka musiała twórczość Szapocznikow odkrywać sama, profesorowie o niej nie mówili: „O Alinie było cicho”. Twórczość ta stała się dla niej odkryciem, zwłaszcza, że podobnie rozumiała istotę tego, jak „artysta użycza swego ciała światu” (Merleau-Ponty). Bliskie jej było poczucie witalności i zarazem kruchości owego ciała, szukała formy dla zatrzymania tego, co przemija, wiedząc, że piękno często bywa okupione dramatem. Ale po to, żeby kilka lat po śmierci Szapocznikow mogła zadedykować swą pracę zmarłej artystce, musiała sama stać się rzeźbiarką – doświadczyć mozolnej pracy i trudu zmagania się z materią, ale też przeżyć utratę bliskiej osoby czy lęk o własne życie.
Miłość okupiona dramatem
Podczas pleneru w Lądku Zdroju w 1978 roku znajduje odpowiednie kamienie, rzeźbi w nich swoją twarz, ręce oraz stopy, stapia z bryłą innego marmuru w rozczłonkowanej kompozycji „Hommage dla Aliny Szapocznikow”. Rzeźba wynikała z doświadczenia śmierci dwóch młodych i pełnych życia kobiet – znanej artystki i zmarłej matki przyjaciółki. Gest zaciśniętych rąk przywoływał niedawne przeżycie podczas urodzenia pierwszego dziecka Barbary Falender. Ta pokawałkowana, rozbita postać jest zarazem pierwszym z sarkofagów, do których potem Barbara Falender będzie wielokrotnie wracać. Fragmentaryczność widzenia i doświadczania dominuje w wielu jej rzeźbach – bo spełnienie, jak w sarkofagu z 1985 roku poświęconym Romeo i Julii, jeśli się zdarza, to dlatego, że miłość okupiona została stojącym na przeciwnym biegunie dramatem.
Historia rzeźby dla Aliny Szapocznikow miała i ma swój dalszy ciąg. Stanęła na placyku przy ul. Ostrobramskiej
w Warszawie. I zaczęła żyć autonomicznie, podobnie jak na opuszczonym cmentarzu niszczeć i obrastać roślinami
– z drzewem, które wyrosło tuż obok. Teraz, po wielu latach zabiegów, artystce udało się uzyskać zgodę na jej pokazanie na własnej wystawie. Rzeźba została przewieziona na Stare Miasto i oto, po blisko 50 latach od śmierci Aliny Szapocznikow, trafiła do jej pracowni przy ul. Brzozowej, pokazywana w wąskim patio prowadzącym do wnętrza. Wewnątrz pracowni artystka postawiła trzy kawalety z niewielkimi rzeźbami – m.in. małym szkicem do 2,5 metrowego „Hommage” . To gest powrotu – przywrócenia istoty pracowni rzeźbiarskiej. Ale to, co stanowi główną treść tej wystawy, to wypełniające ściany rysunkowe autoportrety Barbary Falender. Poprzez wizerunki własnej twarzy podejmuje dialog z inną rzeźbiarką właśnie tu, gdzie Szapocznikow kiedyś pracowała. Otwiera się, ujawnia, opowiada
o sobie. Nie są to już szkice stanowiące element pracy nad kolejnymi rzeźbami – rysowane na kartkach papieru, podyktowane zmiennymi emocjami i sytuacjami, niepokazywane wcześniej autoportrety stanowią zupełnie inny, odrębny rodzaj jej twórczości. Rzeźba wymaga czasu, namysłu, ma swoją historię i wagę. A te autoportrety są ulotne jak chwile, w których zostały uchwycone, lekkie, nietrwałe. Patrzy na siebie w różnych stanach ducha, emocji i rysuje to, co trudno zauważyć innym. Widzi zmiany zachodzące w sobie, kolory swoich uczuć, mrok, cienie, a czasem smugi światła, widzi czające się w lustrze lęki, pojawiające w różnych zakamarkach demony. Nie odnajdziemy w tych autoportretach twarzy, którą znamy, zewnętrzne podobieństwo do niej bywa czasem dalekie. Nie tyle chodzi bowiem o sam wizerunek, ale raczej o to, że poprzez rysunki dokonuje rejestracji różnego poziomu doświadczania świata, emocji, chwil, które zaraz znikną. Rejestruje to za pośrednictwem własnej twarzy, twarz jest narzędziem, tak jak materia rzeźby unosząca konkretne pytania i przeżycia. Ważna jest spontaniczność gestu, ulotność, nietrwałość rysunku, który można zetrzeć, wyrzucić. Nie ma on tego fizycznego ciężaru, jaki ma rzeźba. Nie ma też takiego artystycznego ciężaru gatunkowego, nie jest tak traktowany, nie chodzi o skończone dzieło – tylko o świadectwo.
Rysunki własnej twarzy
Dlatego tutaj, obok rzeźby „Hommage dla Szapocznikow” – która także jest jej autoportretem, Barbara Falender mogła pokazać tylko rysunki własnej twarzy, uobecniając zarówno siebie, jak i tę, z którą prowadzi dialog, która zainspirowała całą wystawę.
„Te rysunki, których dotąd nie pokazywałaś, odsłaniają twoje skupienie się na sobie. Świat zewnętrzny może na ciebie wpływać, ale filtrujesz wszystko przez swoją wrażliwość, przez swoje myślenie. Najciekawszym tematem dla siebie jesteś Ty” – słusznie zauważa Wiesława Wierzchowska w rozmowie zamieszczonej w towarzyszącym wystawie folderze. „Chcę, żeby to było takie, jakie ja to w tej chwili widzę” – mówi Barbara Falender. Bez upiększeń, bez zdobienia, zmiękczania, dostosowywania do jakiegokolwiek wzoru.