Janusz Majewski

10.01.2024
fot. Krzysztof Wojciewski
fot. Krzysztof Wojciewski

Długie, twórcze i spełnione życie. I rodzaj klasy osobowościowej – nie do podrobienia.

Dopiero po śmierci Janusza Majewskiego uświadomiłem sobie, że przypominał mi nieco Sándora Máraiego, wielkiego, późno odkrytego w Polsce pisarza węgierskiego, świadka Mitteleuropy, wspólnoty państw, której energią była zawsze kultura, zasada współżycia i czerpania z wielkiej europejskiej spuścizny. 

Márai, podobnie jak Janusz Majewski, dożył późnego wieku (w końcu, dobijając dziewięćdziesiątki, popełnił samobójstwo), ale nigdy się nie ugiął. Miał zasady, pilnował ich konsekwentnie. Europa to była wartość. Zestaw cnót i zasad, których trzeba przestrzegać. Były wśród nich pracowitość, sumienność, lojalność, odwaga, ale nie brawura. Do tych zasad Janusz Majewski, „Márai polskiego kina”, dorzuciłby od siebie poczucie humoru, dowcip z najwyższej półki i pewien rodzaj niezobowiązującego luzu. 

Był reżyserem muzycznym nie tylko w tym sensie, że kochał muzykę – był pierwszym reżyserem w Polsce, który jeszcze w latach 50. kręcił dokumenty o jazzie. Jego ostatnim, świetnym zresztą, dziełem był dokument Jazz outsider, a na publikację czeka książka poświęcona miłości do jazzu. A jeżeli ktoś aż tak czuje muzykę, będzie również czuł muzyczność, czyli potoczystość kina. 

Kochał także literaturę. Filmografia Majewskiego to w większości adaptacje literatury, również adaptacje jego książek. Sam zresztą wydawał się postacią literacką. Nie z tego doraźnego, chaotycznego, niedbałego i rozhisteryzowanego świata. Zawsze elegancki, dobrze ubrany, od pewnego czasu z nieodłączną laseczką, tworzył jedność ze swoim kinem. 

Lubiany, ale osobny. Nie chciał być członkiem grup artystycznych, nie przyłączył się ani do twórców „moralnego niepokoju”, ani do brutalnego kina posttransformacyjnego. Inaczej niż na przykład Wajda, nie szukał widza za wszelką cenę. Wierzył w inteligencję odbiorcy, ale nie uginał się pod presją społecznych zamówień. 

Kino Janusza Majewskiego było bowiem sublimacją świata, którego już prawie nie ma, za którym tęsknimy. Zawsze cieszył się, kiedy czujni recenzenci potrafili wydobyć z jego filmów warsztatowe cyzelatorstwo, unikalne talenty inscenizacyjne. 

W jednym z wywiadów z początku lat 70. młody wówczas reżyser, ale już po pierwszych sukcesach zawodowych, zapewniał, że w kinie interesuje go przeszłość, kostium, gatunek filmowy. Codzienność, aktualność są domeną prasy, reportaży, wiadomości telewizyjnych. Kino natomiast stwarza rzeczywistość, przetwarza ją, wymyśla na nowo. 

Zdumiewające, że przez kolejnych 50 lat twórczego, aktywnego życia pozostał tej zasadzie wierny. I nawet jeżeli, bardzo rzadko, zdarzało się Majewskiemu sięgać po scenariusze, których akcja rozgrywała się we współczesności, jak w niedocenianym filmie Po sezonie czy w serialu Siedlisko, była to współczesność będąca po prostu kolejnym kostiumem, przebraniem dla spraw uniwersalnych, ponadczasowych, dla odwiecznych relacji między kobietą a mężczyzną, rodzicem i dzieckiem, miłością i poczuciem utraty. 

W kinie ocalał świat, który pamiętał z autopsji, z długiego, pasjonującego życia, ale także z przeczytanych lektur, rozmów i wspomnień. Lekcja martwego języka – arcydzieło formy i treści; Zaklęte rewiry – najsławniejszy film reżysera, w którym, pars pro toto, restauracja staje się całym światem; Sublokator – Majewski wprowadza do polskiego kina groteskę; Sprawa Gorgonowej – najlepszy rodzimy film sądowy w historii; Królowa Bona z Aleksandrą Śląską – wybitny serial historyczny; C.K. Dezerterzy – niesłabnący żywioł śmiechu; niedawni Excentrycy; wreszcie zapomniane perełki: Mżawka według Słonimskiego, humoreska Ja gorę, Czarna suknia z Idą Kamińską czy Stracona noc, stylowa adaptacja Iwaszkiewicza. 

Był niekwestionowanym autorytetem w rzeczywistości, w której autorytetów tak bardzo nam brakuje. Jego zdanie wybrzmiewało zawsze z należytą powagą. Wiek nie miał żadnego znaczenia. Reżyser nie pozwolił sobie nigdy na to, żeby zestarzeć się mentalnie. Słuchał pulsu codzienności, przyglądał się z uwagą i z życzliwością młodym, wchodzącym do zawodu twórcom. Pomimo wieku, uciążliwości fizycznych, można było go spotkać na większości premier, festiwali, imprez środowiskowych. 

Janusz Majewski wyznawał bowiem zasadę, że jego profesja oznacza także szczególny rodzaj misji. Ktoś, kto uprawia ten zawód, powinien przyglądać się ludziom i zdarzeniom uważniej, wyczuwać niuanse, wyciągać wnioski. I z tego budulca tworzyć własne historie, czyniąc je ponadczasowymi. W przypadku Majewskiego co najmniej kilka razy to się udało. 

W Czarnym mercedesie, sfilmowanej przez autora książce Janusza Majewskiego, pada takie zdanie: „Rozczarowanie jest nieodłączną cechą ludzkiego losu, przeżywamy następne i następne, aż do ostatniego: to tak wygląda życie? to już wszystko? to już koniec? śmierć? a co po niej?”. 

Filmy na szczęście zostają. 

#Pożegnanie